niedziela, 8 marca 2015

Dożywocie po raz czwarty



Całe życie za kratami albo uniewinnienie - ma zdecydować Sąd Najwyższy w sprawie o gwałt i zabójstwo 14-latki.

HELENA KOWALIK

Idę na rower - z tymi słowami 14 -letnia Ewa D. wstała od stołu w dragi dzień Świąt Wielkanocnych 12 kwietnia 2004 r. - Weź mój zegarek, żebyś wiedziała, kiedy wrócić - nakazał ojciec - tylko schowaj go do kieszeni, bo ma uszkodzony pasek.
Jej matka jeszcze wyjrzała przez okno: Ewunia na rowerze, w chmurze powiewa­jących na wietrze długich włosów z uśmie­chem pożegnała ją dziecinnym pa, pa.
Następny raz pani D. zobaczyła swoje dziecko tuż przed sekcją zwłok.

STU PRZESŁUCHANYCH
Gdy po kilku godzinach córka nie wróciła z przejażdżki, zaczęły się poszukiwania. Na jednej ze ścieżek rowerowych pod wiaduktem rodzice dziewczynki znaleźli ułożone z patyków zdanie: „Tu była Ewa D” Zawiadomili policję. Wieczorem do akcji włączyło się wielu mieszkańców Wielgowa, peryferyjnej dzielnicy Szczecina. Policyjna psycholog rozszyfrowała napis na drodze jako krzyk rozpaczy zbyt rygorystycznie wychowywanej nastolatki. Jej zdaniem Ewa uciekła z domu. Zostawiła wiadomość, aby rodzice zwrócili uwagę na jej problemy. Zgnębiona pani D. zauważyła nieśmiało, że córka nie miała przed nią tajemnic.
Jeszcze tej nocy przesłuchano przyjaciół­kę dziewczynki. Obudzona, opowiedziała swój sen: jakiś mężczyzna w zielonej kurtce ciągnął Ewkę po szosie w stronę lasu. Miał duże owłosione ręce, ona się opierała. Psy­cholog uznała, że jest to inspiracja różnymi plotkami na temat rzekomego porwania, krążącymi po dzielnicy.
Następnego dnia chłopiec na rowerze przemierzający leśne dukty w kierunku Świnoujścia zauważył zwisające na drze­wie dżinsy, a po chwili w ściółce zegarek z urwanym paskiem. Wiedział o zaginięciu Ewy, znał z ogłoszeń na słupach telefon jej rodziców. Nim przyjechali, rowerzysta zna­lazł wystającą spod mchu rękę. Obnażone zwłoki dziecka były płytko przysypane liśćmi. Sprowadzony przez policję pies szybko zgubił trop mordercy.
Sekcja zwłok wykazała, że dziewczynka zmarła na skutek uduszenia przez silny ucisk szyi. Nim straciła życie, została zgwałcona. Do ostatniego tchnienia walczyła z oprawcą, o czym świadczyły liczne wybroczyny na udach i poranione pięty. Gwałciciel kopuło­wa! również wtedy, gdy ofiara była martwa; nie doszło do wytrysku nasienia.
Ślad z krwiaka ramienia ofiary, a także inne wymazy zostały przebadane systemem SGM PLUS w Zakładzie Medycyny Sądowej Pomorskiej Akademii Medycznej w Szcze­cinie i w podobnej placówce w Gdańsku. Ekspertyzy okazały się identyczne: nie zna­leziono obecności DNA żadnego mężczyzny.
Nic nie dała penetracja środowiska bezdomnych, którzy często latem ze szczecińskiej noclegowni przenosili się do szałasów w lesie w pobliżu domu Ewy D. Rutynowo przesłuchano tych mieszkańców Wielgowa, którzy kiedykolwiek mieli kon­flikt z prawem. Według tego klucza funk­cjonariusz pofatygował się do Franciszka L., wdowca mieszkającego z najmłodszym, dziewięcioletnim synem. Mężczyzna miał niepodważalne alibi.
Od wszystkich ponad stu przesłuchanych - również od L. - zostały pobrane wymazy z ust przydatne w porównawczych bada­niach genetycznych.
Po roku bezskutecznego śledztwa pro­kuratura musiała się przyznać do klęski - morderca pozostał anonimowy. Docho­dzenie zostało zawieszone. Matka Ewy, rozżalona tą decyzją, wskazała na jeszcze jeden trop: od pewnego czasu otrzymywała listy od nieznanego jej mężczyzny, który twierdził, iż wie od swego małoletniego syna, że zabójcą Ewy jest funkcjonariusz występujący w telewizyjnym programie „997”. Zdaniem autora tej korespondencji ów policjant ścigał chłopców rzucających z wiaduktu kamieniami w samochody w pogoni za „żartownisiami” dostrzegł jadącą rowerem Ewę. Przekonany, że dziewczyna była z chłopakami, dogonił ją i, uderzając, niechcący zabił. A potem ukrył w lesie ciało.
Gdy policja dotarła do autora listów, okazało się, że jest on chory psychicznie.

TERAZ POWIEM PRAWDĘ
Koniec 2006 r. W okolicy, gdzie mieszkała Ewa D., został zatrzymany 23-letni Miko­łaj L., drugi syn wspomnianego wdowca, z powodu podejrzenia o kradzież złomu. Zapytany, co robił w drugi dzień Świąt Wielkanocnych 2004 r., zdenerwował się, zaczął płakać, a po chwili przepraszać nieobecnych w pokoju rodziców Ewy D., choć przesłuchujący słowem nie wspomniał o zamordowanej dziewczynce.
Śledztwo zostało odwieszone. Posta­nowiono ponownie przebadać ślady DNA zabezpieczone z ciała ofiary. W kwietniu 2008 r. z Zakładu Medycyny Sądowej Po­morskiej Akademii Medycznej w Szczecinie nadeszła ekspertyza: w wyniku przeprowa­dzonych powtórnych badań genetycznych śladu z lewego przedramienia denatki, wykonanych nowym systemem, uzyskano pełny profil DNA mężczyzny odpowiadający profilowi genetycznemu Franciszka L. (od którego w 2004 r. pobrano wymaz) i jego biologicznych potomków. Biegli zastrzegli się, że doszukali się identyfikacji rodowej, a nie indywidualnej, a ujawniony halotyp (identyczne cechy przechodzące w rodzinie z ojca na syna) występuje z częstotliwością je­den raz na 148 667,2 męskich linii rodowych.
Prawdopodobieństwo naniesienia takiego męskiego śladu DNA u Ewy D., choćby dzień przed zabójstwem, było zdaniem biegłych niemożliwe. Taki ślad ulega zniszczeniu m.in. na skutek pocenia się skóry.
Ustalono, że 12 kwietnia 2004 r. dwaj starsi synowie Franciszka L. byli poza domem - jeden w zakładzie karnym, dru­gi - właśnie Mikołaj - w noclegowni dla bezdomnych. Franciszek L. podał świadków, że w drugi dzień Świąt Wielkanocnych wychodził z domu.
Mikołajowi L. postawiono zarzut zgwał­cenia i zamordowania 14-letniej Ewy. Nie przyznał się do przestępstwa: „Ja bym nawet kogutowi głowy nie obciął”. Powiedział, że w Wielkanoc był u ojca. W Wielką Sobotę poszedł do kościoła ze święconką, a na­stępne dwa dni wychodził z domu tylko do sklepu po piwo. 12 kwietnia o zmierzchu poszedł za potrzebą do lasu, wrócił po godzinie. Następnego dnia dowiedział się od kumpli ojca, że zginęła dziewczynka. Nie wie, skąd na ciele ofiary znalazły się ślady jego DNA, jak mu powiedział policjant.
Ojciec podejrzanego zaprzeczył słowom syna. Mikołaj pojawił się pod jego drzwiami, ale dopiero 14 kwietnia wieczorem i nie został wpuszczony.
W czasie kolejnego przesłuchania - 28 maja 2008 r. - podejrzany odwołał poprzednie zeznania jako kłamliwe. Naprawdę było tak, że 12 kwietnia około godziny 17 kupił wódkę i poszedł ją wypić do pobliskiego lasu. Tam spotkał nieznajomego włóczęgę, który chciał mu wyrwać butelkę. Pobili się. Rozeźlony wracał do mieszkania ojca i pod mostem spotkał jadącą na rowerze nastolatkę, która go niechcący potrąciła. Ze złości złapał ją za szyję. Upadła na zie­mię, podniosła się i jak zamroczona szła w kierunku lasu, pozostawiając na drodze rower. Zauważył, że traci przytomność, więc chwycił ją za ramię. Wystraszył się, że ona umiera; nie chciał być posądzony o spowodowanie jej śmierci, więc ją roze­brał dla upozorowania gwałtu. Możliwe, że gdy zdejmował jej spodnie, dotknął tu i ówdzie. Dwa tygodnie później ponownie przesłuchiwany w prokuraturze Mikołaj L. odwołał swoje zeznania jako wymyślone. Nigdy nie spotkał Ewy D. Wielkanoc 2004 r. spędził w noclegowni. Niestety, tam się nie prowadzi listy obecności.
Minęły trzy tygodnie i aresztowany Mikołaj L. zgłosił, że teraz chce powiedzieć całą prawdę. Wcześniej wszystko mówił pod dyktando policjanta, który się nad nim znęcał.
Otóż widział tę dziewczynkę w piątek przed świętami, gdy jeździła pod wiaduktem z koleżanką na rowerze. Nawet zwrócił jej uwagę, aby uważała na samochody. Chciał jeszcze zapytać, która godzina, więc złapał ją za przegub ręki, aby spojrzeć na zegarek.
Odchodząc, klepnął ją po gołym lewym ramieniu (kurtkę trzymała na kierownicy). Potem pojechał do swego ojca i stamtąd wrócił do ośrodka. W Wielgowie był po­nownie 12 lub 13 kwietnia, gdyż poszukiwał jakiejś dorywczej pracy.
Na kolejnym przesłuchaniu podejrzany zaprzeczył, aby w Wielkanoc 2004 r. był w tej dzielnicy Szczecina. Całe święta spędził w noclegowni. Ma na to dowód: 11 kwietnia nakręcono tam telewizyjny reportaż o śniadaniu wielkanocnym dla bezdomnych. Następnego dnia wszyscy w ośrodku oglądali siebie w telewizorze. Może naszkicować, gdzie wtedy siedział.
Odtworzono tę audycję z materiałów archiwalnych. Także ujęcia, które nie były emitowane. Okazało się, że Mikołaja L. nie było wówczas w schronisku.
Prokurator wysłał akt oskarżenia do są­du. Pierwsza rozprawa odbyła się w kwietniu 2009 r. Pięć lat po zabójstwie Ewy D.

TO OJCIEC JEST MORDERCĄ
Przed sądem Mikołaj L. nie przyznał się do zarzucanego mu przestępstwa. Odwołał wszystkie wyjaśnienia z śledztwa, poza ostatnimi. Do złożonych pod koniec po­stępowania dowodowego wniósł istotną korektę. Otóż do spotkania z Ewą pod wiaduktem doszło nie dwa dni przed świę­tami, jak wyjaśniał przed prokuratorem, ale w drugi dzień świąt. Świadkiem tego, że złapał dziewczynkę za rękę, na której miała zegarek, a potem musnął jej ramię, był jego ojciec, który stał kilka metrów dalej i potem poszedł za tym dzieckiem w kierunku lasu. Tego dnia ojciec nie wpuścił go do domu i musiał się przespać u kolegi.
Oskarżony usiłował przekonać sąd (a w listach także ministra sprawiedliwo­ści), że Ewę D. zamordował Franciszek L.:
- A bo to raz zastałem ojca, jak się zabawiał po wódce z dziewczynkami, które jeszcze nie skończyły podstawówki... Do mojego ośmioletniego brata też się dobierał.
Obecny na rozprawie Franciszek L. za­przeczał, odwołując się do Matki Boskiej jako świadka, i w rewanżu pogrążał syna. Twierdził mianowicie, że zastał go kiedyś w łóżku z własną matką.
Sporo powiedzieli o tej patologicznej rodzinie świadkowie, w większości rekrutu­jący się z towarzystwa pijaków wystających
pod sklepem monopolowym. - Byłem przy tym - zeznał jeden nich - kiedy pijany Fra­nek chciał wyciągnąć od Mikołaja stówę. Powiedział: „Nie dasz, to pójdę na komi­sariat i całe życie spędzisz w więzieniu”. To już było po tym zabójstwie.
W 2009 r. Sąd Okręgowy w Szczecinie skazał Mikołaja L. na dożywocie. Sąd apelacyjny wyrok potwierdził. Rok póź­niej orzeczenie zostało uchylone w Sądzie Najwyższym z powodu wadliwie sporzą­dzonego uzasadnienia. Sprawa wróciła do Sądu Okręgowego.
Również podczas kolejnego procesu Mikołaj L. nie przyznał się do morderstwa. Swoje dotychczasowe wyjaśnienia odwołał, twierdząc, że zawiodła go pamięć - tak naprawdę nie był u ojca w święta - w tym czasie siedział w noclegowni. Nigdzie nie wychodził.
Na poprzednich rozprawach kłamał, mówiąc, że widział dziewczynki na rowerach. „Nie było takiej sytuacji, abym chwycił tę Ewę za rękę, żeby zobaczyć, która jest godzi­na. Inie dotknąłem jej ramienia. Gadałem tak, bo mi ciągle powtarzali, że moje DNA było na tej ręce”. W ostatnim słowie oskarżony wybuch­nął: - Mam dosyć wytykania, że jestem zabójcą. To mi ubliża.
Ponowny wyrok SO w Szczecinie nie różnił się od pierwszego. 29 czerwca 2011 r., siedem lat po śmierci dziewczynki, Mikołaj L. został po raz drugi skazany na dożywocie.
W uzasadnieniu wyroku sąd poddał analizie linię obrony oskarżonego, który długo sądził, że zidentyfikowany w zakła­dzie medycyny sądowej halotyp pochodzi od niego. Dlatego zmieniał wersje wyja­śnień, żeby jak najkorzystniej przedstawić okoliczności, w jakich jego genetyczny ślad znalazł się na ofierze. Raz twierdził, że dziecko musnął w ramię, to znów, że je klepnął. Wielokrotnie, podając różne sposoby pozostawienia na ciele dziecka śladu osobniczego, bezwiednie dowodził słuszności bydgoskiej ekspertyzy. Gdy wreszcie zrozumiał faktyczną treść nowego dowodu, zaprzeczył, że doszło do kontaktu fizycznego między nim a Ewą, i usiłował oskarżyć swego ojca.
Tymczasem nie jest prawdą, że eksper­tyza przesądziła o winie Mikołaja L. Ona służyła jedynie do zawężenia kręgu osób podejrzanych i dopiero łącznie z innymi dowodami pozwoliła na przypisanie oskar­żonemu winy.
Wiele kłamstw oskarżonego obalili świadkowie. Na przykład: ojciec ofiary udowodnił, że córka nie mogła mieć zegarka na przegubie, bo był uszkodzony pasek. Nie jeździła też rowerem ani w piątek, ani w sobotę przed Niedzielą Wielkanocną. Co do klepnięcia dziewczynki w gołe ramię - nie mogło do tego dojść pod wiaduktem, ponieważ miała na sobie kurtkę. 12 kwietnia 2004 r. było chłodno, na pewno nastolatka, jadąc rowerem, nie rozebrała się do cien­kiego T-shirtu.

SPORY BIEGŁYCH
Jednakże i ten wyrok został półtora roku później uchylony przez Sąd Najwyższy. Obrońcy podnieśli rażące naruszenie prawa oskarżonego do obrony, do czego ich zdaniem doszło zarówno przed są­dem pierwszej, jak i drugiej instancji. Chodziło o to, że bezdomny Mikołaj L., dotąd niekarany, nie dowiedział się od prokuratora w czasie przesłuchań, że ma prawo do adwokata z urzędu. Ponadto policjanci zeznający przed sądem nie potrafili wyjaśnić, co faktycznie robiono z zatrzymanym przez 24 godziny, nim się zdecydował złożyć obciążające go zeznania. Oskarżony twierdził w sądzie, że gdy został pobity na komendzie, nie zgłosił tego lekarzowi w areszcie, bo się bał zemsty funkcjonariuszy.
Na kolejnej rozprawie przed sądem okręgowym - to już rok 2013 - obrońcy podważyli atesty laboratoryjne Zakładu Medycyny Sądowej Pomorskiej Akademii Medycznej w Szczecinie, jako że nie miały międzynarodowego certyfikatu. Konkretnie chodziło o wykrycie w 2008 r. w śladach z ramienia ofiary izolatu służącego do określenia męskiego DNA. Dokonano tego po zastosowaniu nowej metody, nieznanej w czasie badań genetycznych zrobionych zaraz po sekcji zwłok Ewy D.
Dr Jarosław Piątek, biegły z Pracowni Genetyki Sądowej Akademii Medycznej w Szczecinie, broniąc w sądzie wiarygod­ności swej placówki, przypomniał, że jego zakład zastosował tę nową metodę w 2008 r. również podczas badań genetycznych ofiar wypadku wojskowego samolotu CASA. I jako jedyne nie zostały podważone przez specjalistów. - Ja wiem - zauważył z goryczą genetyk - do czego zmierza mecenas. Chce wykazać, że badania, które przeprowadziłem w 2008 r., nie nadają się do niczego, bo nie miałem atestu. Obrona doskonale zdaje sobie sprawę, że aby uzyskać kryminalistyczne badania sądowe DNA, nie trzeba w Polsce mieć jakichkolwiek atestów; jest dobrą wolą placówki wystąpienie o taki certyfikat, co też się stało. W 2004 r. nie prowadziliśmy badań mitochondrialnych DNA na ustalenie pokrewieństwa. Obecnie ZMS w Szczecinie pracuje według standardów wymaganych przez międzynarodowe instytuty. Ma nie tylko polski certyfikat uznawany na świecie, ale i najbardziej prestiżowy w tym zakresie - niemiecki GEDNAP.
Adwokaci nie dali za wygraną. Odwołali się do opinii prof. dr. hab. Tomasza Grzybowskie­go z Zakładu Genetyki Molekularnej i Sądowej w Bydgoszczy, który poinformował sąd, że w latach 2008-2009 szczecińska placówka otrzymała próbki materiału do zbadania DNA w śladach biologicznych, jednak wyników badań nie przesłano przewodniczącemu Towarzystwa Medycyny Sądowej i Kryminologii, co zostało potraktowane jako wycofanie się z programu atestacji. Później szczeciński Zakład Medycyny Sądowej uczestniczył już w atestacji Towarzystwa i uzyskał właściwe certyfikaty.
Sąd usiłował uciąć tę polemikę, rozważając powtórzenie badań z zakresu genetyki przez biegłych spoza zasięgu apelacji szczecińskiej. Jednakże okazało się to niemożliwe, ponieważ izolat DNA uzyskany z materiału porównaw­czego dla potrzeb sprawy został całkowicie zużyty do wcześniejszych badań.
Wnioski o ponowne przesłuchanie bieg­łych zostały oddalone i sąd wydał wyrok - po raz trzeci dożywocie. Był koniec 2013 r. Dziewięć lat od zabójstwa dziewczynki.
W apelacji adwokaci podnieśli spisaną na 23 kartkach skargę ich klienta na pobicie przez policjantów w czasie śledztwa (napisał mu to współwięzień, który w sądzie pochwalił się, że zna prawo, bo już siedzi pięć lat). Jeśli rze­czywiście doszło do tortur, funkcjonariuszom łatwo było manipulować zmaltretowanym aresztantem.
Poza tym mecenasi dostrzegli nielogicz­ność w uzasadnieniu wyroku. Napisano bowiem, że sąd dał wiarę opiniom sporzą­dzonym zarówno w Zakładach Medycyny Sądowej w Gdańsku, jak i w Szczecinie. A przecież się wykluczały.
Prokurator, broniąc wyroku, dowodził, że nie matu żadnej sprzeczności: w 2004 r. obie placówki badające ten sam materiał dowodowy nie były w stanie wyizolować profilu DNA należącego do linii męskiej rodziny L. Gdy cztery lata później biegli ze Szczecina powtórzyli badania starą metodą, ponownie uzyskali taki sam wynik, jak laboratorium w Gdańsku. Dopiero zastosowanie nowej technologii doprowadziło do wyizolowania rodowego męskiego DNA w rodzinie L.
- Problem w tym - podnosił adwokat na rozprawie apelacyjnej - czy rzeczywiście w 2004 r. ZMS w Gdańsku nie znał metod badań zastosowanych cztery lata później w Szczecinie i czy nową metodą dr. Piątka można było wykryć coś więcej. Aby uzy­skać kompetentną odpowiedź, należałoby przesłuchać profesora genetyka z Gdańska, konfrontując go z biegłym ze Szczecina. Stwierdzenie sądu, że okoliczności uzyskania certyfikatu nie mają znaczenia, świadczą o kompletnym niezrozumieniu instytucji „wiadomości specjalnej” oraz niezrozumie­niu dowodu naukowego, jakim jest wynik badań DNA.
Sąd apelacyjny wnioski odrzucił i w czerwcu 2014 r. wyrok dożywocia dla Mikołaja L. zapadł po raz czwarty. Rów­nocześnie sąd uznał skargę obrońców na przewlekłość postępowania i zasądził dla skazanego od Skarbu Państwa 2 tys. zł za­dośćuczynienia, gdyż - choć nie ma jeszcze prawomocnego wyroku - jest on traktowany w areszcie jako zabójca na tle seksualnym.
Pod koniec ubiegłego roku do SN wpłynęła kolejna kasacja obrońców Mikołaja L. Tym razem wnioski adwokatów są kategoryczne: skoro nie można powtórzyć badań genetycznych (bo zaginął tzw. ślad), zatem z braku dowodów winy ich klient powinien zostać uniewinniony.
Gdy dojdzie do rozprawy przed SN, poinformuję czytelników o wyroku i jego uzasadnieniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz