sobota, 7 marca 2015

Brylanty lobbysty



Porywacze i paserzy czy złodzieje wartej miliony dolarów biżuterii Marka D.
rozstrzygnie rozpoczęty właśnie proces.

HELENA KOWALIK

Zmierzchało, gdy Aleksandra D., z zawodu modelka, usłyszała w studiu urządzonym w jej willi na drugim piętrze odgłosy uderzania w ścianę. Postanowiła zejść na dół do swych małych córek, które bawiły się z opiekunką. Gdy była na pierwszym piętrze, z sypialni wyjrzał nieznany jej mężczyzna w kominiarce. Nic nie mówił. Potem otworzy­ły się drzwi łazienki, kobieta zobaczyła zama­skowaną głowę drugiego osobnika. Wszystko to działo się w zupełnej ciszy. Aleksandra D. zbiegła na parter szukać dzieci. Błyskawicznie opuściła z nimi rezydencję.
Wezwana przez telefon policja pojawiła się po dłuższym czasie. Stwierdzono wyrwanie dwóch sejfów ze ścian garderoby i sypialni. System alarmowy w willi był wyłączony, podobnie jak zamek antywłamaniowy w drzwiach z atestem niezawodnej konstruk­cji. Jednego sejfu, w którym znajdowały się dokumenty, złodziejom nie udało się otwo­rzyć - porzucili go w pobliskim lesie. Drugi zaginął. Była w nim przechowywana biżuteria - 62 przedmioty wartości miliona dolarów według cen zakupu. Precjoza inkrustowane brylantami i szmaragdami miały certyfikaty znanych w świecie pracowni złotniczych.
Jeszcze tego wieczoru, 14 marca 2012 r. Aleksandra D. telefonowała do przebywające­go w interesach w Barcelonie męża, znanego w Polsce przedsiębiorcy i lobbysty. Gdy dwa tygodnie później śledztwo w sprawie rabun­kowego napadu zostało umorzone z powodu niewykrycia sprawców, Marek D. poprosił o pomoc swego znajomego z Warszawy, właściciela galerii antyków Marka G.
G. poznał znanego lobbystę za pośred­nictwem adwokata, z którym współpra­cował Marek D. Mecenas rekomendował sprzedawcę staroci jako „fantastycznego człowieka pokrzywdzonego niegdyś przez wymiar sprawiedliwości”. Właśnie z uwagi na przeszłość znawcy dzieł sztuki Marek D. zapytał go, czy mógłby mu pomóc w od­zyskaniu biżuterii. - Chętnie rozpatrzę się swymi kanałami - usłyszał w odpowiedzi.
Gdy spotkali się ponownie, G. pochwalił się, że zna policjanta w randze kapitana Sławomira P. On pomoże. Kapitan rzeczy­wiście okazał się chętny, obiecał prywatnie infiltrować środowisko przestępcze. Nie powinno być kłopotów ze znalezieniem informatorów, bo jak twierdził, na mieście już głośno o kradzieży u znanego biznesmena.

200 TYS. EURO WYKUPNEGO
Rok później Marek D. zeznał w prokuraturze: - Obiecałem P., że go sowicie wynagrodzę. Podczas drugiego spotkania poprosił mnie o użyczenie mu samochodu, a także o pieniądze na pokrycie wydatków. Często szukał ze mną kontaktu i za każdym razem dostawał 3-4 tys. zł. Raz dałem mu 10 tys. Na pewno w sumie wyszło kilkadziesiąt tysięcy złotych. Żona też wręczała mu jakieś kwoty. Samochód dostał wraz z umową przenie­sienia własności. Dodatkowo wypłaciłem mu 20 tys. dolarów oraz 40 tys. zł na wykup części skradzionej biżuterii. Byłem hojny, bo myślałem, że coś z tego wyjdzie.
Na jedno ze spotkań kapitan przyniósł małą złotą bransoletkę z wygrawerowanym imieniem córki państwa D. Rozpoznali wła­sność, ale nie mogli zatrzymać tej biżuterii. Sławomir P. powiedział, że musi ją zwrócić złodziejom, którzy oddadzą wszystko za 200 tys. dolarów.
Wkrótce jednak zawiadomił okradzionego, że wycofuje się ze sprawy; ma nie dzwonić, bo nie będzie odbierał telefonów. Pieniądze na wykup przekazał Markowi G., również bransoletkę, którą dostał od niego. Sugerował, że grabież w willi to była robota gangsterów z mafii ożarowskiej i konesera antyków.
Przez kilka następnych miesięcy Marek D. ponownie przebywał za granicą, w Chinach. W sprawie kradzieży nie miał żadnych no­wych informacji. Gdy jesienią przyleciał do Polski, chciał spotkać się z Markiem G. Ten najpierw robił uniki, a gdy nie miał wyjścia, obiecał, że załatwi sprawę w ciągu tygodnia. Tylko żeby klejnoty wróciły na swoje miejsce, potrzebne są pieniądze na okup. 200 tys. już nie dolarów, ale euro.
- Nie mam takiej sumy - martwił się lobbysta.
- Poradzimy sobie - zapewniał go Ma­rek G. - Mam w Sztokholmie znajomego Syryjczyka, nazywa się Said A. On mógłby teraz wyłożyć pieniądze, a ty po odzyskaniu biżuterii oddasz mu z procentem. Za po­średnictwo zadowolę się kilkoma zegarkami wysadzanymi diamentami.
Umowa stanęła. Syryjczyk przekazał w Szwecji synowi Marka G. 120 tys. koron szwedzkich jako zaliczkę dla złodziei. (Póź­niej, już w czasie śledztwa, wyszło na jaw, że G. zachował te pieniądze dla siebie, podobnie jak wcześniej wyłudzone od D.). Okradziony lobbysta ponaglał, aby finiszować pertraktacje z rabusiami. G. znów unikał kontaktu z po­szkodowanym. Umawiał się, nie przychodził - nawet wówczas, gdy D. specjalnie tylko z tego powodu przylatywał z Chin. Zachowały się SMS -y wysyłane pod koniec 2012 r. przez zirytowanego lobbystę do konesera starych przedmiotów: „Szukam ciebie, nie widzę. Mam dość twoich sztuczek, od początku domyślałem się prawdy. Przeklęty pajacu, kiedy zwrócisz kasę? Myślisz, że się ukryjesz w szczurzej norze do końca twej wegetacji?”.
Po kilku tygodniach panowie dogadali się na tyle, że doszło do dwóch spotkań w Marriotcie z Saidem A. Podczas pierwszego uzgodniono warunki: Syryjczyk wyłoży na wykupienie biżuterii 200 tys. euro, a Marek D. po trzech miesiącach odda mu o 100 tys. euro więcej. Ewentualnie rozliczą się diamentami. W drugim spotkaniu w Warszawie uczestni­czył już znajomy kustosza Cezary Sz.; to od niego G. dostał na pokazanie ową dziecięcą bransoletkę. Marek D. nadal nie mógł zo­baczyć swojej biżuterii - uzgodniono tylko termin sfinalizowania transakcji na koniec marca 2013 r.

ZARAZ WRACAM
26 marca Said A. przyleciał do Gdańska, a stamtąd taksówką ze swym kuzynem H. jako obstawą dojechali do warszawskiego hotelu Marriott, gdzie czekał na nich Marek G. Po upewnieniu się, że obcokrajowcy przywieźli okup, kustosz przekazał im wiadomość od posiadaczy biżuterii, że czekają na nich w kawiarni Zaraz wracam na Saskiej Kępie. Syryjczyk przezornie zostawił krewnego z paczką banknotów euro w hotelowym pokoju. Na osobności szepnął mu, że jeśli nie odezwie się w określonym czasie, ma natychmiast uciekać z gotówką do Gdańska.
W kawiarni czekali na niego ludzie od biżuterii - Cezary Sz. i Dariusz O. Przynieśli sporą torbę, którą postawili przy nodze stoli­ka. Napytanie, gdzie są pieniądze, Syryjczyk odpowiedział, że czekają w hotelu, jest tylko drobny problem, bo do całej kwoty brakuje 20 tys. euro.
- Coś kombinujesz - zdenerwował się Cezary Sz. - Do samochodu!
- Myślałem - zeznał później Said A.
- że wiozą mnie do Marriotta, tymczasem wóz krążył po mieście. W pewnej chwili stanęliśmy i do środka wskoczyło dwóch zamaskowanych mężczyzn z pistoletami. Zmusili mnie, abym usiadł na tylnym fotelu koło Dariusza O., który zażądał, abym prze­kazał kuzynowi, że wszystko w porządku.
Zrobiłem to pod przymusem, bo O. groził mi nożem.
Po pieniądze Syryjczyka udał się do Mar­riotta Marek G. Ale zastał pokój hotelowy zamknięty, w recepcji okazało się, że gość już wyjechał. Jak zeznał H. w czasie prze­słuchania, z tembra głosu krewnego rozma­wiającego z nim przez komórkę zorientował się, że dzieje się coś niedobrego, wziął więc taksówkę i wyjechał z pieniędzmi na Wy­brzeże. Tam oddał całą kwotę Renacie, żonie Saida A., która przyjechała ze Sztokholmu.
Tymczasem terroryści w kominiarkach skrępowali porwanego Syryjczyka, zalepili mu taśmą oczy i zawieźli do letniskowego domku w Pęclinie pod Warszawą. Próba ucieczki zakończyła się jeszcze silniejszym związaniem ofiary.
Żona Syryjczyka, która zna konkubinę Marka G., po dwóch dniach daremnego oczekiwania na męża dostała od tej znajo­mej telefon z tragiczną wieścią: Said został porwany! Trzeba przygotować okup około 170 tys. euro i broń Boże nie informować po­licji, jeśli chce jeszcze zobaczyć męża żywego.
Renata A. nie posłuchała i złożyła w gdań­skiej komendzie zawiadomienie o porwaniu.
- Nie wiem, po co Said jeździł do Warszawy. On mnie nie informuje o swoich interesach. Tak jest w kulturze jego kraju. Ja się temu podporządkowałam - ucięła dociekliwe pytanie śledczego.
Gdy do komendy policji, w której pracował Sławomir P., przyszedł poufny szyfrogram o uprowadzeniu Syryjczyka i żądaniu okupu, funkcjonariusz zawiadomił o tym okradzio­nego lobbystę oraz znawcę antyków. W tym czasie Said A. był więziony już w innym miejscu - w bloku na Białołęce. Grożono mu obcięciem palców, jeśli okup nie zostanie szybko wpłacony.
Porywaczom spieszyło się, więc Marek G., mimo ostrzeżeń znajomego policjanta, wsiadł do pociągu i pojechał do Gdańska, aby ponaglić znaną mu Renatę. Przenocował w hotelu i tam został zatrzymany. W jego portfelu znajdowała się kartka z wykazem skradzionych precjozów.

ROSJANIN WIDMO
Już w czasie pierwszego przesłuchania G. ujawnił, kto uprowadził Syryjczyka. To znany mu kryminalista, Cezary Sz. A skąd biżuteria Marka D. w ręku porywacza? - chciał wiedzieć śledczy. - Jedno ze złotych cacek zobaczył w lombardzie, bo wystawił je pewien chłopak. Nazwisko klienta? Nie znam nawet jego imienia i nie chcę znać - odpowiedział przesłuchiwany. Twierdził ponadto, że aby pomóc okradzionemu, do pieniędzy Syryjczyka dołożył 25 tys. koron, na złotówki to byłoby 100 tys. Nie chciał, aby ci, którzy ukrywają biżuterię, spieniężyli gorący towar komuś innemu.
O ile Marek G. był powściągliwy w infor­mowaniu organów ścigania w sprawie zrabo­wanego sejfu, o tyle nie uchylał się od współ­pracy przy sprawie uwolnienia porwanego Syryjczyka. Zgodził się osobiście zawieźć porywaczom okup, wiedząc, że banknoty zostały ponumerowane, a ich przekazanie odbędzie się pod kontrolą policji. Tak jak żądali porywacze, reklamówkę z 165 tys. euro położył nocą koło przystanku autobusowego na Saskiej Kępie w Warszawie.
Z zeznania policjanta w cywilu, który uczestniczył w akcji: - Usłyszałem przez na­szą radiostację o dwóch osobach zaczajonych w krzakach w pobliżu alei Stanów Zjednoczonych, które prawdopodobnie podejmą okup pozostawiony na środku chodnika. Obserwowaliśmy sytuację z zaparkowanego w pobliżu samochodu. W pewnej chwili jeden z tych mężczyzn w kominiarce wybiegł na chodnik, porwał torbę i uciekł w kierunku pobliskich ogródków działkowych. Wyskoczyliśmy z samochodu, ale osobnicy zniknęli w ciemnościach nocy. Po dwóch godzinach dostaliśmy informację, że do budynku z dru­giej strony działek weszło dwóch mężczyzn z bagażem. Gdy po pewnym czasie podjechał po nich samochód, pustą walizkę wyrzucili do śmietnika.
Do zatrzymania tych dwóch: Cezarego Sz. oraz jego kumpla Dariusza O. doszło jeszcze tej samej nocy. Nie przyznali się do przestępstwa, choć Sz. miał w kieszeni 19 banknotów o nominale 500 euro po­chodzących z pakietu okupowego. Trzeci z podejrzanych o uprowadzenie Syryjczyka Dariusz K. został złapany listem gończym kilka miesięcy późnej. Do aresztu trafił też policjant Sławomir P. Początkowo wypierał się znajomości z okradzionym lobbystą. Ale w czasie przeszukania ujawniono u niego kartę lojalnościową stacji paliw Shell i doku­menty samochodowe na nazwisko Marka D.
Dariusz O. twierdził, że odbierali okup na żądanie pewnego Rosjanina, którego nazwiska nie znają: - Marek G. zajechał taksówką i postawił torbę na środku chodnika. Po telefonie Ruskiego wyskoczyłem po nią z krzaków, ale ponieważ goniła nas policja, porzuciłem torbę na działkach i ukryliśmy się w piwnicy pobli­skiego bloku. Gdy się uspokoiło, szukałem jej po omacku z godzinę. Ale udało się. Potem pieniądze zabrał Czarek Sz.

MOŻE MATECZKA BOSKA POMOŻE
Syryjczyk został uwolniony następnego dnia po zatrzymaniu porywaczy. Rozpoznał domek letniskowy, w którym był więziony. Okazało się, że należał do matki Cezarego Sz.
Porywaczy zdradziło też lustro weneckie. Said A. wskazał na Sz. jako tego, z którym w dniu porwania rozmawiał w kawiarni, a po wyjściu z niej jechał samochodem - już pod przymusem - w nieznanym kierunku. Rozpoznał również Dariusza O. - Gdy prze­trzymywali mnie w altance, on był najbardziej bezwzględny. Na oczach miałem taśmę, ale poznawałem go po głosie. Słyszałem, jak w rozmowie telefonicznej z moją żoną o oku­pie próbował kaleczyć język polski zwrotami rosyjskimi. Chciał, aby odniosła wrażenie, że jestem więziony przez rosyjską mafię.
Również okradziony Marek D. wskazał Sz. jako tego znajomego kustosza Marka G., z którym pertraktował zapłatę za odzyskanie biżuterii.
Zatrzymani nie przyznali się do zarzutów. Dariusz O. twierdził, że nigdy w życiu nie spotkał Saida A. Udziałem w uprowadze­niu i żądaniu okupu obciążył Cezarego Sz. Sz., przesłuchiwany sześć razy, za każdym razem zaprzeczał. Dariusz O. swoją prywatną korespondencję z aresztu do Cezarego Sz. układał z myślą, że będzie ocenzurowana. I o to mu chodziło.
Jego list do kumpla brzmiał następująco: „Czarek. Wyobraź siebie, że ten Syryjczyk rozpoznał mnie jako sprawcę swego upro­wadzenia. Poza tym twierdził, że widział mnie gdzieś pod hotelem Marriott, o co tu chodzi? Podobno był przetrzymywany na działce u twojej mamy. Nie wiem, co mam o tym myśleć. Czy to prawda, czy też jakiś wymysł policji? Może Mateczka Boska pomoże i prawda wyjdzie na jaw. Niedawno złapałem idealny kontakt na sprowadzanie z zagranicy samochodów po powodzi. Takie pieniądze przelatują koło nosa, a ja kibluję w areszcie za niewinność”
Mimo to nazwisko Dariusza O. znalazło się obok czterech innych na liście oskarżonych.

CO SIĘ ODWLECZE, TO NIE UCIECZE
Dariuszowi O., Cezaremu Sz., Dariuszowi K. i Markowi G. zarzucono: „Bezprawne żądanie od Marka D. 200 tys. euro za zwrot skradzionych mu precjozów; uprowadzenie Saida A., obywatela Królestwa Szwecji narodowości syryjskiej. Pobicie go, ograbienie i przetrzymywanie siłą na działkach w Pęclinie; zmuszenie rodziny porwanego do zapłaty okupu 166 500 euro. (Udało się odzyskać tylko 51 banknotów o nominale 500 euro)”.
Ponadto Marek G. został oskarżony o przywłaszczenie 150 tys. koron szwedz­kich (równowartość 75 tys. zł) na szkodę Saida A.
Sławomir P. ma zarzuty wyłudzenia od poszkodowanego Marka D. i jego żony 95 tys. zł, 20 tys. dolarów oraz samochodu marki Subaru Legacy, a ponadto ujawnie­nia Markowi G. poufnej informacji orga­nów ścigania o wdrożonych czynnościach operacyjnych po uprowadzenia Syryjczyka.
Akt oskarżenia wspierało 27 opinii biegłych z zakresu genetyki, antropologii, daktyloskopii i innych dziedzin nauki. Nie udało się wyjaśnić, czy oskarżeni porywacze ukradli sejf Marka D., czy też byli tylko pase­rami. W każdym razie do poszkodowanego nie wróciła nawet pokazana mu na przynętę dziecięca złota bransoletka.
Pierwsza rozprawa przed Sądem Okrę­gowym Warszawa-Praga zakończyła się po sprawdzeniu danych osobowych oskarżo­nych. Poza policjantem (dziś na emeryturze) o właścicielem galerii antyków nie bardzo wiadomo, z czego się utrzymują pozostali. Dariusz O., 40-letni ojciec dwóch synów, twierdził, że pomaga mu rodzina. Jego kumplom ponoć zdarzały się od czasu do czasu roboty dorywcze.
Tylko Marek G. nie był karany. Dariusz O. musiał sobie pomóc palcami, aby wyliczyć, ile razy siedział. Jeden z wyroków dostał za, jak się wyraził, pomocnictwo.
- Pomocnictwo nie jest karalne - zauwa­żyła sędzia Beata Ziółkowska.
- Ale to było w napadzie.
Proces został odroczony na skutek zmiany obrońców przez dwóch oskarżonych; nowi muszą się zapoznać z aktami. To znany sposób na przedłużanie procesu, często stosowany przez recydywistów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz