wtorek, 24 lutego 2015

Nietykalny



Kamil Durczok, szef „Faktów” TVN, dopuszczał się molestowania seksualnego i mobbingu wobec swoich pracowników. Wysłuchaliśmy wielu historii. Oto jedna z nich.

SYLWESTER LATKOWSKI, OLGA WASILEWSKA, MARCIN DZIERŻANOWSKI, MICHAŁ MAJEWSKI

O molestowaniu seksualnym w jednej z dużych stacji tele­wizyjnych napisaliśmy trzy tygodnie temu. Nie ujawniliśmy ani nazwy stacji, ani nazwiska dziennikarza, który dopuszcza! się tego procederu. Powód był jeden: ofiara się na to nie zgodziła.
Dlaczego zatem zdecydowaliśmy się opublikować tekst „Ukryta prawda” ? Po pierwsze, by zwrócić uwagę na problem. Według ekspertów w Polsce co dziesiąta kobieta w wieku do 34 lat przyznaje się, że była obiektem niepożądanego zachowania o podłożu seksualnym. Ponad jednej piątej współpracownicy robią nieodpowiednie uwagi o podtekście erotycznym.
Ale byt też inny ważny powód.
Wiedzieliśmy, że ofiar jest więcej.
I liczyliśmy, że - podobnie jak to miało miejsce w przypadku analogicznych afer na Zachodzie - nazwanie i opisanie problemu przerwie zmowę milczenia wokół sprawy. Że ofiary poczują, iż nie są same, nabiorą odwagi, żeby mówić. I że przestaną czuć, że sprawcy takich zachowań są bezkarni.
Od początku zakładaliśmy więc, że do tematu wrócimy. I kontynuowaliśmy dzien­nikarskie śledztwo. Mieliśmy przekonanie, że po publikacji uda nam się dotrzeć do kolejnych osób, które zdecydują się mówić. I że tym razem otrzymamy zgodę ofiar na ujawnienie zarówno nazwy stacji, jak i na­zwiska dziennikarza.
Z dnia na dzień obserwowaliśmy, jak istniejący wokół sprawy mur milczenia powoli się kruszy. Nazwisko sprawcy nieoficjalnie krążyło w warszawskich środowiskach medialnych od pierwszego dnia po naszej publikacji. Omenaa Mensah, jedna z gwiazd stacji, powiedziała publicznie, że wszyscy wiedzą, o kogo chodzi. Mimo licznych ataków medialnych na „Wprost” i źle pojętej solidarności zawodowej, ofiary stopniowo nabierały odwagi. Trzeba to wy­raźnie powiedzieć: większość atakujących nas dziennikarzy doskonale wiedziała, że broni osoby dopuszczającej się molestowania i mobbingu. Prawda jest taka, że o sprawie mówiło się od dawna.
Dziś, po kilku tygodniach badania sprawy, możemy już napisać, że przypadków mole­stowania i mobbingu dopuszczał się Kamil Durczok, szef „Faktów”. Wysłuchaliśmy wielu historii. Oto jedna z nich. Potwierdziło ją nam wiele osób. Dodajmy, że chodzi o inną osobę i inny przypadek molestowania niż opisany trzy tygodnie wcześniej w artykule „Ukryta prawda” Ofiara prosi o niepodawanie jej nazwiska. - Widzę, jakie są reakcje na wasze publikacje, czytam komentarze. Na ofiary molestowania wylewa się kubły pomyj, twierdzi się, że same są sobie winne. Chyba bym tego nie wytrzymała - mówi. - Boję się też wpływów osoby, która mnie skrzywdziła. Wystarczy popatrzeć, jak ważne osoby go bronią - dodaje.

MAGDALENA MÓWI NIE
Z Magdaleną spotykamy się kilkakrotnie. Godzinami opowiada nam swoją historię. Na początku nie chce, byśmy ją opisywali w artykule. - Chcę wam to opowiedzieć, żebyście wiedzieli, jaka jest prawda. Gdy­bym się z wami nie spotkała, nie mogłabym spojrzeć w lustro, bo miałabym wrażenie, że go bronię. Myślałam, że mam to już za sobą, ale po waszej publikacji, kiedy znana dziennikarka opowiedziała historię swojego molestowania, wszystko do mnie wróciło. Znów przeżywam koszmar, okazało się, że to we mnie ciągle siedzi.
Przy kolejnych spotkaniach Magdalena nabiera odwagi. Waha się: może jednak powinniśmy jej historię opisać? Mówi, że chciałaby podobnych doświadczeń oszczę­dzić innym. Widać, że się boi: - Może to absurdalne, ale mnie się wydaje, że on jest wszechpotężny. Chociaż już nie pracuję w mediach, nadal się boję.
Przełom następuje po tym, jak Kamil Durczok zostaje wysłany przez stację na urlop. W ubiegły poniedziałek udziela wy­wiadu dla radia TOK FM. - Nigdy nie mole­stowałem żadnej z podległych mi pracownic. Nigdy nie molestowałem żadnej kobiety. Czym innym jest styl zarządzania. Ja jestem cholerykiem, czasem wybuchałem w pracy. Jeśli ktoś bardzo będzie chciał postawić mi taki zarzut i znaleźć coś z mojego życia prywatnego, co będzie świadczyło na rzecz tezy, że kogoś molestowałem, to być może to znajdzie. Ja wiem, co robiłem w życiu. Nie jestem bezgrzeszny. Popełniałem mnóstwo rozmaitych życiowych, prywatnych błędów. Mam ich świadomość, zapłaciłem dość wysoką osobistą cenę. Rozstałem się z moją żoną. Nie jesteśmy po rozwodzie, ale nie mieszkamy razem. Ale nigdy świadomie nie wyrządziłem nikomu żadnej krzywdy. Nigdy nie doprowadziłem do sytuacji, w której ktoś miał taką zarysowaną alternatywę: albo idziesz do łóżka z szefem, albo z firmy wylatujesz, nie awansujesz, nie możesz liczyć na podwyżkę. Nigdy czegoś takiego nie było - mówi jej były szef. W Magdalenie wszystko się gotuje. Spotyka się z nami i mó­wi wprost: - Zgadzam się. Możecie opisać moją historię.

OPOWIADA:
Wszystko zaczęło się w lutym 2010 r. W stacji pracowałam już prawie rok, byłam researcherką. Mieliśmy wyjazd służbowy do Zakopanego, nocleg mieliśmy w jednym z hoteli. O trzeciej w nocy dostałam od Kamila Durczoka SMS-a: „Wpadniesz?” Nie odpisałam.
Na drugi dzień udawał, że mnie nie wi­dzi, więc ja też postanowiłam zapomnieć o sprawie. Ale po powrocie do Warszawy dostałam kolejnego SMS-a: „Cały czas się zastanawiam, dlaczego nie odpisałaś w Za­kopanem” Odpisałam: „Nie wchodzę w takie relacje z szefem. Nie spotkam się z tobą”.
Pojawiły się kolejne SMS-y z propozycją spotkania. Nie odpisywałam. Wreszcie dostałam wiadomość: „Odpisz na tego cholernego SMS-a! Czy to takie trudne?!”.
Był natarczywy. Nie wiedziałam, co z tym zrobić. Rozmawiałam z psychologiem, dora­dził spokój i jasny przekaz: „nie” Bez emocji o histerii. Kiedy przychodził kolejny SMS od niego, płakałam. Ryczałam w prywatny telefon, ale na wiadomość odpisywałam rzeczowo i spokojnie. Ze sobie nie życzę. Mam satysfakcję, że nie wchodziłam w żad­ne gry, tylko od początku dawałam jasny przekaz: „nie”.
W redakcji zachowywał się w zasadzie normalnie, trudno było cokolwiek poznać. Ale bacznie się przyglądał, z kim rozmawiam i z kim wychodzę. Kiedy widział, że wychodzę z kolegą, pojawiał się foch. Dawał mi odczuć, że mu się to nie podoba.
Osoby, z którymi pracowałam, widziały, że coś jest nie tak. Pytały, o co chodzi. Po­kazałam SMS-a koledze z redakcji, nie był zdziwiony. - Myślisz, że jesteś pierwsza? On pełno takich SMS-ów rozsyła - powiedział. Pokazałam też SMS -y koleżance z redakcji, która była producentką, a więc moją przeło­żoną. Powiedziała tylko: „Tutaj to norma”.
Były okresy, kiedy nic nie wysyłał. Czasem przez kilka dni. Wtedy się cieszy­łam, że mu przeszło. Ale potem SMS-y przychodziły jeden po drugim. Pamiętam taką sobotę, kiedy dosłownie mnie nimi


bombardował. Widać było, że przestał się kontrolować. „Ile mam się o ciebie starać? Staram się już tyle czasu”. „Gwarantuję ci pełną swobodę”. Odpisywałam, że bardzo dziękuję, ale nie wchodzę w takie relacje z szefem. „Proszę, nie pisz”. Na to on: „Tak czynie?” Odpisywałam: „Bardzo cię proszę, nie pisz do mnie. Ile razy mam powtarzać, że nie jestem zainteresowana? Stawiasz mnie w bardzo niezręcznej sytuacji. Nie wchodzę w takie relacje z szefem” Ja swoje, a on swoje, z uporem maniaka.
Potem chyba poczuł, że przesadził. Na­pisał: „Przepraszam. Kasujemy wszystkie SMS-y”.
Pytamy: „Skasowałaś?” Magdalena kręci głową, że nie.
Myślałam, że zrozumiał swój błąd i teraz już da mi spokój. Ale przerwa trwała zaledwie kilka tygodni. Odezwał się znowu przed wyjazdem służbowym do Szczyrku w 2011 r. Dzień przed podróżą dostałam od niego wia­domość: „Czy tym razem też mam porzucić nadzieję?”. Nie wiedziałam, jak zareagować. Postanowiłam zmienić strategię: zaczęłam udawać, że nie wiem, o co chodzi, obracać jego propozycje w żart. Ponieważ jechaliśmy do Szczyrku większą grupą, odpisywałam neutralne SMS-y, że wszyscy dobrze się bawią, że jest wesoło. Pisał dalej. Że siedzi w domu, w jacuzzi i że pije whisky. Potem, że zaprasza do siebie, robi najlepszą jajecznicę na świecie. Nie reagowałam.
- Byliście na wyjeździe służbowym, a on pisał, że jest w domu? - dopytujemy.
- Tak, on ma dom w Szczyrku.
W Szczyrku był na mnie wyraźnie zły.
- Zaczynasz jeździć na jednej łyżwie - po­wiedział. Odebrałam to jako groźbę.
W nocy znów zaczął do mnie pisać. Że mam wpaść do niego na wino.
Sytuacja była trudna, w końcu był moim szefem. Nie poszłam.
Po powrocie ze Szczyrku dostałam SMS-a: „Teraz wszystko się zmieni”. Zapy­tałam, co to znaczy. Nie odpisał.
Ale dla mnie zaczął się lepszy czas. Do redakcji przyszła nowa asystentka, którą bardzo się zainteresował. Wszyscy w redakcji żartowaliśmy, że teraz życie jest prostsze.

MIESZKAM NIEDALEKO
Spokój trwał jednak zaledwie kilka miesięcy. Pracowałam w firmie już długo, a wciąż byłam researcherką. Czułam, że nie jestem sprawiedliwie traktowana. W mojej opinii koleżanki, które mniej pracowały i mniej potrafiły, szybko awansowały. A ja wciąż stałam w miejscu. Postanowiłam zmienić pracę, poszłam do niego i powiedziałam, że chcę odejść. Chciałam się zwolnić i zacząć gdzie indziej. Wtedy zachował się bardzo w porządku. Powiedział, żebym nie zmieniała pracy. Dostałam podwyżkę i możliwość robienia materiałów producenckich. Dla mnie to była jakaś forma docenienia, awans. Na koniec powiedział: „Różnisz się od koleżanek tym, że masz mózg i potrafisz go używać”.
Wkrótce zostałam producentem. Dosta­łam etat. Myślałam, że teraz wszystko będzie normalnie.
Aż do nieoficjalnej imprezy redakcyjnej, po której wszystko wróciło.
Nasza rozmówczyni wszystkie daty ma wynotowane na kartce. Sprawdza: - To był czerwiec 2012 r. - precyzuje.
- Kiedy impreza się skończyła, stałam przed budynkiem i dzwoniłam po taksówkę. Nie mogłam się nigdzie dodzwonić, a wtedy z imprezy wyszedł on. Też zaczął dzwonić po taksówkę. „Ten, kto się pierwszy dodzwoni, zamawia dwie, OK?” - zaproponowałam. Ożywił się. „Po co dwie? Blisko mieszkam, możemy pojechać jedną!
Wtedy wszystko wróciło, chyba po raz pierwszy puściły mi nerwy. Krzyknęłam, że mogę go najwyżej wyrzucić z tej taksówki pod jego drzwiami.
Od tego dnia zaczął się dla mnie koszmar. Nagle pojawiły się problemy w redakcji. Wszystko, co robiłam, było złe, klasyczny mobbing. Mówiłam coś do niego, a on - jeśli to było przy kolegach z redakcji - udawał, że nie słyszy. Ustalałam z nim coś, co dotyczyło programu, a on potem twierdził, że nic nie ustalaliśmy i że wszystkie moje propozycje są złe.
Kamil ma taki nawyk, że zawsze przed programem musi mieć swój długopis. Wiadomo było, że trzeba mu go podać. Przynosiłam, a on demonstracyjnie się odwracał, ignorował mnie i głośno pytał: „Czy ktoś przyniesie mi długopis ? ” Wszyscy się śmiali, uważali, że to doskonały dowcip.
Zaczęło się głośne krytykowanie moich materiałów. Kiedy przed programem od­słuchiwał materiały i słyszał mój głos w słu­chawkach, rzucał nimi o stół. Po kilku latach pracy w stacji, po tym, jak dali mi podwyżkę i etat, nagle okazało się, że jestem głupia i do niczego się nie nadaję.
- Nie mogłaś się komuś poskarżyć? - dopytujemy.
- Komu? Facet regularnie wydziera się na ciebie na środku studia, gdzie poza twoją redakcją są też inne redakcje. Słucha tego kilkadziesiąt osób, spośród których nikt nie reaguje. Czasem tylko ktoś podchodził i mó­wił cicho: „Nie denerwuj się. Damy radę”.
Naszej rozmówczyni zaczyna się łamać głos. Przeprasza za łzy. Chwilę milczymy.
- Podobnie jak on zaczęli mnie traktować inni. Ryba psuje się od głowy, atmosfera mobbingu przenosiła się w dół. Pretensje były o wszystko: że podczas 12-godzinnego dyżuru wyszłam do toalety. Że reporter nie zdobył jakiegoś nagrania. Że operatornie miał odpo­wiedniego ujęcia. Mimo to miałam sygnały, że jednak pracuję dobrze - dostawałam po 70 godzin dyżurów w tygodniu, podczas gdy inni pracowali po 35 godzin. Ale dawano mi do zrozumienia, że jestem do niczego.
W pewnym momencie zaczęłam mieć lęki. Nie wiedziałam, z której strony dostanę. Przed dyżurami płakałam i wymiotowałam z nerwów - chwila milczenia, zanim Magda­lena opanowuje głos i znowu mówi.

LEPIEJ ODEJDŹ SAMA
- Pewnego dnia Kamil wezwał mnie do siebie. Powiedział: „Widzę, że nie jesteś zadowolona. Odejdź z pracy”. Odpowie­działam, że nie chcę. Swoją pracę kocham, nie podoba mi się tylko to, jak mnie traktują. Ostrzegł: „Lepiej odejdź sama”.
Poszłam na rozmowę ze znajomym prawnikiem. Powiedział, że dla niego sprawa jest ewidentna. Że muszę walczyć. Potem nieoficjalnie interweniował w mojej sprawie u kogoś w stacji, doszedł do wniosku, że jednak nic nie da się zrobić. Doradził, żebym negocjowała przyzwoite warunki odejścia. Posłuchałam. Negocjowałam z Kamilem jeszcze przy jednym pracowniku. Chodziło mi już tylko o to, żeby zapewnić sobie w miarę komfortowe warunki, tak żeby z dnia na dzień nie zostać na bruku i mieć czas na szukanie nowej pracy. Kamil proponował, żebym „dobrowolnie” zrezygnowała z etatu, wróciła do funkcji asystentki, a on ewentu­alnie pomoże mi znaleźć jakieś dodatkowe zajęcie producenckie przy innych progra­mach. Stanęło na wydłużonym okresie wypowiedzenia, bez świadczenia pracy. Był październik 2012 r. Formalnie przygodę z telewizją zakończyłam w styczniu 2013 r.
- Dlaczego tak długo w tym trwałaś? - dopytujemy.
- Bo „Fakty” to była praca moich marzeń. Od dziecka marzyłam, że będę pracować w telewizji. Chodziłam na staże i praktyki. Pracowałam w innych stacjach. To była moja pasja, całe życie. Wszystko podporządkowałam pracy. Poświęciłam temu kawał życia.
- Nie próbowałaś pójść na skargę? - pytamy jeszcze raz.
- Nie wiedziałam do kogo. Wydawało mi się, że Kamil jest całkowicie bezkarny. Atmosfera wokół niego to mieszanina adoracji i strachu. Jego zachowania szły w dół, pamiętam, jak jeden z kolegów, w zasadzie na równorzędnym stanowisku, wypalił do mnie na dzień dobry: „Czy mogę cię poca­łować w cycuszki?”. Inni rzucali: „Chcesz seksu? Wpadnij na montaż”. Takie żarciki nawet już nikogo nie raziły.
- Podobno w firmie jest wyznaczona komórka HR, która ma się zajmować za­pobieganiem molestowaniu. Nie myślałaś, żeby się tam zgłosić? - pytamy.
- Pierwszy raz słyszę, że coś takiego jest. Owszem, zastanawiałam się, czy nie pójść na skargę na samą górę. Ale w firmie opowiadano historię gwiazdy, która to zrobiła i nic nie wskórała. Koleżanka mi powiedziała: „Daj sobie spokój. Ty jesteś no name”.
- A po odejściu? Nie myślałaś, żeby pójść do sądu?
- Nie miałam na to siły. Teraz też jest różnie. Raz myślę, że mam to już za sobą, innym razem nagle wszystko niespodziewa­nie wraca. Miałam nawet fazę, że zaczęłam obwiniać siebie. Myślałam o tym, w co się ubierałam, że może to go sprowokowało. Że może chodziło o buty z obcasem, które założyłam do pracy. Potem dotarło do mnie, że nie mogę myśleć w ten sposób. Ale do dziś miewam olbrzymie problemy w kontaktach z ludźmi. Jakiś facet puści do mnie oko, a ja wpadam w panikę.
Kiedy widzimy Magdalenę po raz ostatni, wraca do wywiadu, którego Durczok udzielił w TOK FM. Mówi, że bała się włączyć radio, ale to zrobiła. Kiedy usłyszała, jak jej były szef mówi o bliżej niesprecyzowanych „błę­dach”, które popełnił, przez chwilę myślała, że coś zrozumiał: - Ale najgorszy był koniec wywiadu, kiedy powiedział, że chciałby jeszcze poprowadzić „Fakty”. Coś we mnie pękło. Ja od dziecka marzyłam o pracy w mediach, poświęciłam temu 16 lat życia. A on 16 lat mojego życia zniszczył. Czy jego życie jest więcej warte niż moje?

IMIĘ BOHATERKI NA JEJ PROŚBĘ ZMIENIONO.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz