piątek, 20 lutego 2015

NAJGORSZY PREZYDENT III RP



Jedyny prezydent prowadzący efektywną politykę europejską, efektywną politykę powstrzymywania Rosji i efektywny dialog społeczny? Bzdura! Prezydentura nieudolna, słaba, niedecyzyjna.
Lech Kaczyński do polityki w ogóle się nie nadawał

Ujeżdżanie mitu Lecha Kaczyń­skiego było najważniejszym motywem konwencji Andrze­ja Dudy i stanie się zapewne także funda­mentem całej jego kampanii. Przy próbie takiego przemodelowania tego mitu, aby trafiał zarówno do wyborców młodszych (którzy realnej władzy braci Kaczyń­skich nie pamiętają), jak też do tradycyj­nych wyborców Prawa i Sprawiedliwości, w których pamięci realność prezydentu­ry Lecha Kaczyńskiego została skutecznie zastąpiona przez ten mit.
Mit wyprodukowany zaraz po katastro­fie w Smoleńsku przez ludzi pragmatycz­nych i zdeterminowanych, którzy dokonali transmutacji ówczesnych szlachetnych emocji (współczucie, szok, podstawo­wa jedność wokół instytucji i symboli państwa) w substancję tzw. smoleńskie­go zamachu. Niszczącą dla państwa, ale przydatną do partyjnej walki o władzę.

Katastrofa europejska
Duda w czasie konwencji przedstawił Le­cha Kaczyńskiego jako jedynego polskie­go prezydenta prowadzącego efektywną politykę europejską, efektywną politykę powstrzymywania Rosji, a nawet prowa­dzącego efektywny dialog społeczny. Już następnego dnia zaczęli te argumenty po­wtarzać Mastalerek, Ziobro, Kurs ki, a tak­że związani z prawicą publicyści.
Nic z tego nie jest prawdą. Jeśli chodzi o politykę europejską, to żałosny pamflet w podrzędnej niemieckiej gazetce potrafił sprowokować prezydenta RP do zerwania szczytu Trójkąta Weimarskiego i spara­liżowania kontaktów na linii Warszawa - Berlin - Paryż. Miałem okazję przepro­wadzić wywiad z Lechem Kaczyńskim akurat w apogeum kryzysu wokół „Die Tageszeitung”. Zostałem zresztą do pałacu prezydenckiego wpuszczony tylko dlate­go, że wraz ze mną w wywiadzie uczestni­czy! Piotr Semka, którego prezydent znal jeszcze z Gdańska. Jednak atmosfera była fatalna, zachowanie prezydenta stawa­ło się z każdym pytaniem coraz bardziej wrogie. Na każdą wątpliwość, czy należa­ło aż do tego stopnia czynić polską polity­kę zagraniczną zakładnikiem najbardziej nawet uzasadnionych emocji, Lech Ka­czyński reagował słowami: „Ale obrazili mi mamę”. Moje przykłady z Francji, gdzie gazeta „Charlie Hebdo” co tydzień miesza­ła z błotem nie tylko rządzących polityków, ale i ich rodziny, a satyryczny program te­lewizji Canal+ „Les Guignols de 1’Info” potrafił żartować z nieudanej próby sa­mobójczej żony urzędującego prezydenta Republiki, upewniały Lecha Kaczyńskie­go w tym, że nie należę do „ludzi honoru”. Obecny przy rozmowie Maciej Łopiński - prezydencki minister odpowiedzialny za kontakty z mediami, jeden z klasycznych „ludzi Lecha” - przy każdym naszym py­taniu syczał: „Ale tego chyba nie macie zamiaru proponować do autoryzacji”. Pa­miętam, że nawet Piotr Semka wyszedł wówczas zniesmaczony, a dla mnie był to kolejny dowód, że w tandemie braci jedy­nym realnym politykiem - na dobre i złe -jest Jarosław Kaczyński.
Obecność Lecha Kaczyńskiego na bruk­selskich szczytach, jakiekolwiek próby wprowadzenia polskiej agendy do unijnej polityki klimatycznej czy wschodniej były serią porażek. I to nie tylko dlatego, że Do­nald Tusk i Lech Kaczyński wyrywali so­bie rządowy samolot. „Asertywna polityka europejska” Lecha Kaczyńskiego była ka­tastrofą także wówczas, kiedy premiera­mi byli jeszcze Kazimierz Marcinkiewicz i Jarosław Kaczyński, a szefową MSZ oso­ba tak całkowicie wobec prezydenta lojal­na jak Anna Fotyga.
Najsensowniejszym zachowaniem Le­cha Kaczyńskiego w okresie całej jego prezydentury był udział w może zbyt miękkim, ale ostatecznie jednak efektyw­nym wynegocjowaniu traktatu lizbońskie­go. Ale o tym także zdecydował Jarosław Kaczyński, który był wówczas premie­rem i nad negocjacjami - w przeciwień­stwie do brata - realnie merytorycznie panował. Cenne były także deklaracje Le­cha Kaczyńskiego o konieczności pojed­nania polsko-ukraińskiego. Kiedy jednak nacjonalistyczne skrzydło jego obozu - od o. Rydzyka i narodowców z LPR aż po ks. Isakowicza-Zaleskiego - zaatakowało go za „miękkość wobec morderców z Wo­łynia”, Lech Kaczyński otwartego sporu z nimi nie podjął. Tyleż nie chcąc utrud­niać bratu budowania koalicji sięgającej coraz bardziej na prawo, co będąc emocjo­nalnie i charakterologicznie niezdolnym do prowadzenia takich sporów, szczegól­nie we własnym obozie.

Krótsza Lewa noga
Zdolność Lecha Kaczyńskiego do roz­wiązywania konfliktów społecznych też była fikcją. Nie wychylał się z pałacu pre­zydenckiego, kiedy trwały konflikty rządu jego brata z pielęgniarkami czy lekarzami. A przecież był przeznaczony przez Jarosła­wa do budowania „lewej nogi” - społecznie wrażliwego skrzydła władzy PiS. Ale nawet tej misji przeprowadzić nie umiał. Przeko­nał się o tym Ryszard Bugaj, który miał być ministrem w Kancelarii Prezydenta. Zawe­tował to jednak Marek Jurek, który uważał Bugaja za zbrodniarza, ponieważ partia, której był kiedyś liderem - Unia Pracy - walczyła z ustawowym zakazem aborcji.
Lech Kaczyński nie miał żadnej deter­minacji, żeby Bugaja przed Jurkiem obro­nić. Pojawił się on w pałacu prezydenckim dopiero wówczas, gdy Jurek skonfliktował się z Jarosławem Kaczyńskim i wypadł z obozu władzy. Ale to był już rok 2009 i PiS straciło władzę.
Objęta wówczas przez Bugaja funk­cja społecznego doradcy prezydenta Ka­czyńskiego ds. ekonomicznych miała już wyłącznie funkcję symboliczną. Także dlatego, że ani Lech Kaczyński, ani ludzie, których wokół siebie zgromadził, nie po­trafili korzystać z instrumentów, jakie da­wała im konstytucja. Choćby zgłaszając własne projekty ustaw, które nawet odrzucone przez PO, mogłyby się złożyć na ja­kąś społeczną czy ustrojową treść tamtej prezydentury.
Przykłady można by mnożyć. Jedyną treść polityczną - zarówno rządów PiS, jak też prezydentury Lecha Kaczyńskie­go - zapewniał Jarosław Kaczyński. Lech był obciążeniem nawet dla brata. Zbyt wrażliwy, otaczający się beznadziejny­mi ludźmi, był źródłem decyzji personal­nych i politycznych najfatalniejszych nie tylko z punktu widzenia realnych intere­sów całego polskiego państwa, ale nawet z punktu widzenia interesów rządzącego PiS. Forsowana przez niego nowelizacja ustawy lustracyjnej okazała się niekonsty­tucyjna, a w dodatku uwikłała PiS w kon­flikt z kolejnymi środowiskami. Innym przykładem był lęk prezydenta przed roz­wiązaniem parlamentu i rozpisaniem no­wych wyborów na początku 2006 roku, kiedy dałoby to PiS absolutną większość. A gdy ten lęk zaczął krytykować „trzeci bliźniak”, Ludwik Dorn, stało się to po­czątkiem końca jego kariery w obozie bra­ci Kaczyńskich.
Gdziekolwiek by się tę realną prezyden­turę Lecha Kaczyńskiego podrapało, tam widzimy nieudolność, niedecyzyjność, sła­bość. Lech Kaczyński do polityki w ogóle się nie nadawał - emocjonalnie, charakte­rologicznie... Tę „tajemnicę” znają wszy­scy prawicowi dziennikarze i wszyscy prawicowi politycy. Dlatego 10 kwietnia 2010 r. uwolnił ich od niewygodnej praw­dy, wyposażając za to w użyteczny mit wielkiego poległego prezydenta. Dzięki temu mitowi Jarosław Kaczyński o mało co nie wygrał wyborów prezydenckich w 2010 roku. A Andrzej Duda ma zamiar przynajmniej wjechać na nim do drugiej tury i zgromadzić w niej głosy wszystkich przeciwników obecnego obozu władzy; przed wyborami parlamentarnymi byłoby to dla Prawa i Sprawiedliwości wystarcza­jącym wzmocnieniem.

Bez zgody na zgodę
Istnieje jednak pewien bardzo realny wy­miar mitu Lecha Kaczyńskiego, którego przywołanie w kampanii prezydenckiej bę­dzie miało dla polskiej polityki skutki fatal­ne. Spuścizna Lecha Kaczyńskiego, której kontynuatorem obiecał być Andrzej Duda, to bowiem przede wszystkim konflikt we­wnętrzny osiągający w okresie władzy obu braci intensywność, jakiej nie było wcześniej w całej III RP. A nie był to naturalny dla stabilnych demokracji spór o model świadczeń społecznych, obciążeń podat­kowych czy o jakość usług publicznych. To był radykalny konflikt w najbardziej wrażliwym obszarze polityki zagranicz­nej państwa. To było eksponowanie różni­cy samego stosunku do państwa („nasze” czy „obce”). To było wreszcie zakwestiono­wanie podstawowego wyboru polityki pol­skiej po roku 1989.
Wojna na górze, która podzieliła obóz solidarnościowy u progu III RP, była fatal­na w swoich formach, ale to jednak była wojna głównie personalna. W jej wyniku Tadeusz Mazowiecki, osłaniający Leszka Balcerowicza i Krzysztofa Skubiszewskie­go, został zastąpiony przez Lecha Wałęsę, którego pierwszą decyzją było powołanie rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego, gdzie Balcerowicz nadal był ministrem finan­sów, a Skubiszewski ministrem spraw za­granicznych. Od 1990 roku zmieniały się nazwiska i język, ale podstawowa agen­da - wydobywanie się z gospodarczych i społecznych ruin późnego PRL, a także ucieczka z rosyjskiej strefy wpływów, czy­li kurs w stronę jak najściślejszej integracji z politycznymi, gospodarczymi i militar­nymi strukturami Zachodu - była konty­nuowana przez Mazowieckiego, Wałęsę (po chwili wahania), Cimoszewicza, Buz­ka, a wreszcie Aleksandra Kwaśniew­skiego i Leszka Millera. Nawet bowiem tzw. postkomuniści okazali się lojalnymi, a męcz efektywnymi wykonawcami pro­zachodniej agendy polskiej polityki. Cze­go paradoksalnym potwierdzeniem była nieco komiczna walka pomiędzy Millerem i Kwaśniewskim o to, który z nich podpi­sze ostateczny dokument o przystąpieniu Polski do UE.
Tymiński i Lepper byli zapowiedzią to­talnego odrzucenia tej agendy, ale pierw­szy z nich przegrał i jego obóz - nostalgicy PRL i nacjonalistyczni „przeciwnicy sprzedawania Polski” - rozleciał się i nie odegrał większej roli politycznej. Lep­per był marginesem. Używanym czasami przez Millera, ale nigdy nie dopuszczanym na salony władzy. Wicepremierem został dopiero w rządach firmowanych przez braci Kaczyńskich.
Główny nurt polskiej polityki partyj­nej zachowywał jedność w czasie poma­rańczowej rewolucji na Ukrainie. A także w czasie negocjowania warunków integra­cji Polski z UE, kiedy to Miller i Cimosze­wicz konsultowali swoje decyzje nie tylko z Tuskiem i Rokitą (niedoszłym premie­rem z Krakowa), ale także z braćmi Ka­czyńskimi, którzy nie wychodzili później przed kamery i mikrofony, żeby zdystan­sować się od „obozu białej flagi”, ale za­chowywali się jak lojalna opozycja, choć państwem rządzili „postkomuniści”.
Późniejsza epoka władzy braci Kaczyń­skich odzwyczaiła nas od takich cudów raz na zawsze. Przyznajmy zresztą, że nie tylko z ich winy. Także Tusk po przegranych wy­borach parlamentarnych i prezydenckich 2005 roku, gdy bracia Kaczyńscy zaczę­li werbować czołowe wcześniej autoryte­ty Platformy - Religę, Gilowską, Sośnierza - potrzebował nowego spoiwa własnego obozu. Stał się nim antykaczyzm, polega­jący także na kontestowaniu polityki eu­ropejskiej i wschodniej Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Kończący się wojnami o sa­molot, które nikomu nie przynosiły chwa­ły, gdyż czyniły z Polski pośmiewisko na paru unijnych szczytach.
Konsensus wokół prozachodniej agen­dy polityki polskiej po roku 1989 padł ofiarą obu stron. Ale obóz braci Kaczyń­skich przejął inicjatywę w tym dzie­le zniszczenia, gdy Antoni Macierewicz oskarżył ministrów spraw zagranicznych III RP o to, że byli w większości sowie­ckimi agentami, z właściwą sobie sub­telnością nie precyzując, czy chodzi mu o Skubiszewskiego, Olechowskiego, Bar­toszewskiego, Geremka, czy Cimoszewi­cza. Został za to nagrodzony nominacją na wiceministra obrony odpowiedzialne­go za rekonstrukcję polskich służb spe­cjalnych, co w praktyce rozpoczęło kryzys, który usunął z najdalszego choćby otocze­nia obu braci Kaczyńskich ludzi próbują­cych zachować resztki lojalności wobec polskiego państwa: Mellera, Bartoszew­skiego, wreszcie Sikorskiego.
Później Sikorski, już jako szef MSZ w rządzie Tuska, będzie jeszcze przez Lecha Kaczyńskiego przesłuchiwany w antypodsłuchowej klatce na okoliczność „znajomości z Ronem Asmusem”. Szcze­góły tego tajnego przesłuchania wypłyną do gazet, prawdopodobnie za pośredni­ctwem ludzi z Kancelarii Prezydenta, gdyż Lech Kaczyński miał nadzieję w ten spo­sób Sikorskiego skompromitować. Prob­lem polega na tym, że Asmus - jeden z najciekawszych w ekipie amerykańskich demokratów specjalistów zajmujących się
polityką wschodnią - nie był żadną ruską wtyką, przeciwnie, zasłynął jako autor cie­kawych analiz demaskujących działania Rosji mające na celu rozbijanie spójno­ści NATO, m.in. w czasie wojny gruziń­skiej 2008 roku. Jednak „eksperci” Lecha Kaczyńskiego dostarczali prezydentowi bredni, a on tych bredni słuchał, bo jego własne kompetencje w obszarze polityki zagranicznej były bliskie zeru.

Polityka drażliwości
Dziś jesteśmy już przyzwyczajeni do tego, że wszystko wolno. Ale „spuścizna Lecha Kaczyńskiego” to były początki przekro­czenia różnych Rubikonów. I bywaliśmy tym jeszcze nieco zdziwieni. Tak samo zresztą osobistą drażliwością Lecha Ka­czyńskiego, którą uczynił kluczem swojej polityki.
Jednak „spuścizną Lecha Kaczyńskie­go”, do której Andrzej Duda odwołuje się w kampanii prezydenckiej i obiecuje pod­porządkować jej swoją prezydenturę, jest właśnie wewnętrzny konflikt na wynisz­czenie, zagarniający wszystkie obsza­ry polskiej polityki i wszystkie instytucje polskiego państwa. Był on krótkowzrocz­ny i niszczący już w latach 2006-2007, kiedy sytuacja wokół Polski wydawała się stabilna. Jednak jego powrót do cen­trum polskiej polityki i do centrum pol­skiego państwa byłby szczególnie groźny dzisiaj, kiedy trwa kryzys na Wschodzie, i ani spójność Zachodu, ani przynależ­ność całego naszego regionu do zachod­niej wspólnoty politycznej, gospodarczej - militarnej nie są tak pewne, jak wydawa­ło się jeszcze kilka lat temu.

CEZARY MICHALSKI

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz