czwartek, 19 lutego 2015

Lepper wiecznie żywy



Jeśli Andrzej Duda pragnie zostać obrońcą Ludu, to raczej ciemnego niż oświeconego.
Z wielkiego mitu IV RP sprzed dziesięciu lat pozostał już tylko roszczeniowy populizm.

RAFAŁ KALUKIN

Po konwencji wyborczej Andrzeja Dudę zalała fala komplementów. Zachwytom nad sugestywnością wystąpienia niemrawego dotąd kandydata nie było końca. Można by pomyśleć, że oto doczekaliśmy się czegoś na miarę polskie­go: „Yes, we can”.
Nietrudno o takie wrażenie, gdy pro­minentni komentatorzy zamiast przekłu­wać propagandowe balony, rozprawiają o amerykańskim rozmachu bądź dysku­tują, czy kandydat mówił z głowy, czy też zerkał na ukryty w pulpicie prompter. A przecież mieliśmy do czynienia z jed­nym z najbardziej demagogicznych wy­stąpień ostatnich lat, z diagnozą do bólu zębów prymitywną, zaprawioną mętny­mi tezami i fałszywymi obietnicami. Adre­sowaną do „ciemnego ludu”, który - jak twierdził klasyk - kupi wszystko.

Rozpacz najuboższych
Spróbujmy więc zapomnieć o rzekomej energetyczności kandydata i patetyczno- -kabotyńskich odwołaniach do dziedzi­ctwa Lecha Kaczyńskiego. Wejdźmy w konkret.
Jak widzi swą prezydenturę? „Podsta­wowym obowiązkiem prezydenta RP jest bronienie społeczeństwa przed nie­korzystnymi zmianami, które wychodzą z rządu i przechodzą przez parlament”. Akurat w polskim ustroju prezydent ma być przede wszystkim strażnikiem konsty­tucji i gwarantem suwerenności państwa, a nie obrońcą ludu blokującym polity­kę rządu. Choć trzeba przyznać, że Duda śmiało podąża śladami swego nieżyjącego mistrza. Jak więc rozumie owe niekorzyst­ne zmiany, przed którymi będzie chronił lud? „Prezydent nie powinien się godzić na podpisywanie ustaw, które uderzają w cale społeczeństwo”.
Ustawy uderzające w całe społeczeń­stwo? Co też autor miał na myśli? Podnie­sienie podatków i zwiększenie świadczeń? Obniżenie podatków, a w zamian zmniej­szenie świadczeń? Likwidację przywilejów emerytalnych? A może dalsze ich mnoże­nie? I tak źle, i tak niedobrze. Na szczęś­cie Duda szybko wybawia nas z konfuzji. Otóż „prezydent nie powinien się godzić na to, aby finanse publiczne i budżet były ratowane kosztem najuboższych”.
I tak okazuje się, że „całe społeczeń­stwo” to po prostu „najubożsi”. Jak za starych, niekoniecznie dobrych czasów triumfującej Samoobrony. Tu przymie­rający głodem lud (tudzież naród), tam łupiące go elity. Jak mawiał Lepper: „Bal­cerowicz wie, że przynosi szkodę całemu krajowi, że miliony ludzi przez jego poli­tykę żreć nie mają co. Nędza, w którą ze­pchnął ich Balcerowicz, doprowadza do stanu zezwierzęcenia”.
Oczywiście wypolerowany doktor pra­wa z Krakowa nie użyje takiego języka. Lecz konstrukcję podejmie chętnie. Co­kolwiek „oni” zrobią, będzie to na zgubę obywateli. Dlatego nie należy wyskaki­wać z własnymi propozycjami, skoro wy­starczy wywieźć „onych” na taczkach, a następnie cofnąć ich decyzje. „Dzisiaj miejsca pracy w Polsce są likwidowane. Zlikwidowano polskie stocznie, ostatnio chciano zlikwidować kopalnie” - lamentu­je więc Duda, mamiąc powrotem do zło­tych czasów. Kto likwiduje? „Rząd, który jest przeciwko narodowi” oraz „notariusz rządu” Komorowski.
„Likwidacja miejsc pracy” to creme de la creme tej poetyki. Oczywiście chodzi o miejsca pracy w branżach, które szczy­towy okres rozwoju przeżywały za Gier­ka. Ze zgrozą opowiada Duda o „wielkiej zardzewiałej kłódce” na bramie Stocz­ni Szczecińskiej: „Dziesiątki tysięcy ludzi straciło pracę. W każdym z podszczecińskich powiatów upadał zakład pracy, który pracował dla stoczni. Dzisiaj w oczach lu­dzi w Pyrzycach i innych miastach widać rozpacz z powodu pracy, której nie mają, i dzieci, które wyjechały”.
Akurat Pyrzyce, choć mlekiem i miodem pewnie nie spływają, najgorzej na likwi­dacji miejsc pracy nie wyszły. Tuż przed upadkiem Stoczni Szczecińskiej bezrobo­cie w powiecie dochodziło do 20 procent. Dziś nieznacznie przekracza 11 proc. I naj­wyraźniej nie stoi za tym masowa emigra­cja, skoro w ostatniej dekadzie ludności w powiecie nawet nieco przybyło.
Lecz żaden to argument, bo kandydat chwilę później twierdzi: „To nie jest ważne, że w statystyce widać, że Polska się rozwija. Urząd Statystyczny publikuje różne dane”. Jasne, nie należy relatywizować dostrze­żonej przez Dudę rozpaczy w oczach pyrzyczan. Nie statystycznej, ale realnej. Tak pięknie mu wystawionej na żer.

Fałszywe recepty
Ludzka rozpacz od zawsze jest paliwem dla populistycznych watażków, którzy niezależnie od szerokości geograficznej głoszą to samo. Zwracają się do wielkich i zorganizowanych grup interesu, kłamiąc, że chodzi o interes ogólnospołeczny bądź ogólnonarodowy. Kolidujących z nimi in­teresów rozproszonych (podatników, kon­sumentów, drobnych przedsiębiorców, klasy średniej) już nie dostrzegają. Gospo­darka nie jest dla nich bowiem systemem zależności, ale polem ścierania się wza­jemnie wykluczających się sił. Reprezen­tujących zwykle dobro i zło.
Dobre jest to, co wymierne: miejsca pracy, wzrost płac, świadczenia socjal­ne, moment przejścia na emeryturę. Złe, co abstrakcyjne: równowaga budżetowa, przepływy finansowe, kontrola inflacji, wydajność pracy i efektywność przedsię­biorstw. I ani słowa o tym, że każda ze sfer wpływa na tę drugą.
Podczas gdy politycy odpowiedzialni ra­czej mówią o szansach, populiści - już tyl­ko o zagrożeniach. Przy czym zagrożenia realne nie wystarczają. Trzeba więc produ­kować dodatkowy lęk, aby następnie ma­mić fałszywymi receptami.
I to właśnie czyni Andrzej Duda. Obie­cuje przywrócenie starego wieku eme­rytalnego, przezornie pomijając, jak wpłynęłoby to na wysokość emerytur. Po­krzykuje, że „nie będzie zgody prezyden­ta na prywatyzację lasów”, choć nikt nie zamierza ich prywatyzować. Zapowiada ustawę chroniącą polską ziemię przed ka­pitałem spekulacyjnym, choć Sejm właś­nie pracuje nad stosownym projektem, a problem z jego szybkim uchwaleniem nie wynika z braku poparcia, lecz z wąt­pliwości konstytucyjnych. Ale co tam kon­stytucja, zgrabniej postraszyć, że „nie ma straszniejszej sytuacji niż moment, w któ­rym naród budzi się rano i już nie jest we własnym państwie”.
Zapowiada wreszcie Duda politykę „reindustrializacji kraju” przy wykorzystaniu „środków europejskich i potencjału krajo­wego”. Ignorując oczywistości: fundusza­mi unijnymi można wspierać co najwyżej projekty innowacyjne (nawet wielkie pro­gramy inwestycyjne zakładane w planie szefa KE Jeana-Claude’a Junckera mają dotyczyć przede wszystkim energetyki, transportu i cyfryzacji), a dotychczasowe próby zaprzęgania „potencjału krajowe­go” w postaci Polskich Inwestycji Rozwo­jowych skończyły się klapą.
Oczywiście odpływ miejsc pracy z przemysłu, jeszcze niedawno traktowany w Europie jako naturalna konsekwencja wspinania się na wyższy poziom rozwo­ju cywilizacyjnego, dziś odbija się czkaw­ką. Sektor usług, który miał wypełnić lukę w zatrudnieniu, oferuje miejsca pracy nie­ stabilne i kiepsko płatne. Tylko jak od­budować konkurencyjny przemysł, skoro kosztami pracy nie sposób rywalizować z krajami azjatyckimi?
To jednak kwadratura koła, która mogła­by zakłócić klarowność wywodu. Tak pięknie w wystąpieniach Dudy maszeruje przecież barwny korowód uśmiechniętych górników, stoczniowcowi pielęgniarek, solidarnie trzy­mających się za ręce i wdzięcznych swemu obrońcy, który„będzie pochylał się nad każ­dą grupą społeczną”.
PRL wiecznie żywy?

Popłuczyny po IV RP?
Jakie myśli skrywała nieruchoma twarz Jarosława Kaczyńskiego, gdy jego kandydat powoływał się na nieżyjącego brata?
Czy prezes poczuł dyskomfort na wspo­mnienie negocjacji rządu PiS z górni­kami w 2006 roku? Musiał pamiętać, że - wbrew temu, co twierdził Duda - tam­te negocjacje dotyczące premii od zysku w Kompanii Węglowej wcale nie były aż tak dramatyczne. I że to nie Lech Kaczyń­ski doprowadził do porozumienia. Ba, prezydent w tamtych rozmowach w ogó­le osobiście nie uczestniczył.
Czy prezesowi przeszkadzała zakłama­na instrumentalizacja prezydentury brata?
A może przemknęło mu przez gło­wę wspomnienie konwencji wyborczej Lecha Kaczyńskiego sprzed dziesięciu lat? Przyszły prezydent wygłosił wte­dy pamiętne przemówienie, w którym twierdził: „Przed Polską stoi alternaty­wa - Polski liberalnej i Polski solidarnej. Są to dwa odrębne programy, z których pierwszy to program Rzeczypospolitej dla bogaczy. To projekt, który jest mniej lub bardziej korektą obecnego układu, który my uznajemy za niebezpieczny. Drugi projekt - Polski solidarnej, która szuka swoich korzeni w wielkiej potrze­bie wspólnoty, która moralnych począt­ków szuka w Sierpniu ’80”.
Czy - mimo całkiem podobnych tonów w wystąpieniu Dudy - prezes dostrzegł fundamentalną różnicę?
Dekadę temu bracia stworzyli wiel­ki mit. Mit nowego państwa, IV Rzeczy­pospolitej. Siłą projektu, co niechętnie przyznawali nawet jego zaprzysięgli wro­gowie, była sugestywna diagnoza stanu państwa. To dzięki niej spór o propono­wane przez PiS radykalne recepty nie od­bywał się w próżni, za to realnie wpływał na kształt instytucji i nieformalne hierar­chie w państwie.
Hasło „Polski solidarnej”, choć spon­tanicznie wymyślone w ogniu kampanii, komponowało się z całością wizji. O ile Ja­rosław Kaczyński mówił wtedy o przecina­niu patologicznych powiązań (Prawo), to Lech - w walce o prezydenturę z Tuskiem wtedy zapewniającym, że do końca życia będzie liberałem - wnosił do projektu IV RP wspólnotowy egalitaryzm i społeczną wrażliwość (Sprawiedliwość). Wywodząc te wartości z korzenia solidarnościowego, obiecywał raczej dialog i równoważenie interesów różnych grup niż fałszywe licy­tacje z Lepperem - pozostał lekko wczo­rajszym inteligentem przywiązanym do PPS-owskiej tradycji.
Lecz Polska solidarna pozostała tyl­ko hasłem. Obniżający podatki rząd PiS poszedł raczej drogą liberalnej kontynu­acji. A Lech Kaczyński o swej społecznej wrażliwości przypomniał sobie dopie­ro wtedy, gdy władzę przejęła Platfor­ma. I choć Donald Tusk w roli premiera stopniowo porzucał liberalny program, nieliczne reformatorskie inicjatywy jego gabinetu nadziewały się na prezyden­ckie weto. Był to już bowiem czas ostre­go konfliktu politycznego. Projekt IV RP jako marzenie o nowym państwie leżał od dawna w gruzach.
Tymczasem polityka cieplej wody w kranie do końca rozmywała klarowność podziału na Polskę liberalną i solidarną. Z pierwszej wzięła ogólny modernizacyjny sznyt, z drugiej - iluzję polityki niewymagającej wyrzeczeń. Im śmielej Platforma zagarniała coraz to szersze połacie od lewa do prawa, tym głębiej PiS zanurzało się w antysystemowych odmętach. Smoleń­skiem i krzykiem o fałszerstwach co naj­wyżej utrzymywało prawicowy elektorat w stanie emocjonalnego wrzenia, zamy­kając sobie drogę do władzy.
Sposobem na ucieczkę z tej pułapki oka­zuje się dzisiaj prymitywny, roszczenio­wy populizm. Niebędący już elementem szerszego projektu, pozbawiony diagnozy i podbudowy moralnej, czysto reaktywny.

Duda udający Dudę?
Niewiele dziś w wystąpieniach Dudy trady­cyjnych elementów języka polskiej prawi­cy. Ostał się tylko kilkakrotnie przywołany „naród” jako wspólnotowy adresat (choć zawsze równoważony dodanym na bezde­chu „społeczeństwem”). Brakuje odwołań do chrześcijańskiego dziedzictwa i histo­rycznej dumy, nic o suwerenności, obronie wartości. Gdyby zakryć partyjne emblema­ty, można by pomyśleć, że mamy do czy­nienia z polską wersją któregoś z nowych ultralewicowych ruchów święcących dziś triumfy w południowej Europie.
Tyle że o ile grecka Syriza bądź hiszpań­ski Podemos wyrastają z autentycznego zmęczenia kryzysem tamtejszych społe­czeństw, PiS po omacku ślizga się po trud­nych jeszcze do ogarnięcia nastrojach Polaków, którzy kryzysu realnie nie za­znali, ciągle jeszcze mogą się cieszyć ros­nącym poziomem życia, lecz wyczuwają już, że obecny model rozwojowy powoli się wyczerpuje. Najbliższe lata będą prze­łomowe, bo jeśli pojawi się siła politycz­na zdolna do sformułowania wiarygodnej diagnozy, zapewne zgarnie całą pulę.
Na nieszczęście dla PiS język agresywnej rewindykacji wiedzie na manowce. Partia, która kiedyś narzucała pozostałym tema­ty, teraz już tylko podąża za roszczeniami związków zawodowych, które zwietrzyły w roku wyborczym szansę przyparcia rządu do muru. Zorientowanym na szybki suk­ces związkowcom być może uda się osiąg­nąć niektóre cele. Lecz polityka rządzi się innymi prawami. Po ćwierćwieczu uczenia się demokracji trudno sądzić, że metoda „ciemny lud to kupi” komukolwiek przy­niosła władzę. Nawet w ogłupianiu wybor­ców potrzeba dziś większej finezji.
Rzecz znamienna - wiodącemu dotąd prym w demagogicznej licytacji szefo­wi Solidarności Piotrowi Dudzie nieraz przypisywano chęć odebrania Kaczyń­skiemu przywództwa na prawicy. A teraz można by pomyśleć, że wskazany przez prezesa Andrzej Duda walczy nie tyle o prezydenturę, ile o... przywództwo w Solidarności.

ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz