piątek, 27 lutego 2015

Cień



Kamil Durczok leży. Nie tylko w szpitalu. Leży tak w ogóle. Czy jeszcze się podniesie? Czy wróci na wizję?

MAŁGORZATA ŚWIĘCHOWICZ, RAFAŁ GĘBURA

W poniedziałek rano Kamil Dur­czok przybity idzie do TOK FM. Dominika Wielowieyska pyta: - Czy myślisz, że poprowadzisz jeszcze „Fakty” TVN?
Długo milczy. W końcu mówi, że myśli o tym, jak przeżyć do jutra. - Jestem zde­molowanym psychicznie facetem, który trzyma się w sumie tylko dzięki temu, że żona, z którą się rozstałem, jest dla mnie cały czas wsparciem i jest ze mną w takim momencie. Bardzo bym chciał jeszcze po­prowadzić „Fakty”. Bardzo bym chciał.
Z żoną Marianną już nie są, ale też nie są po rozwodzie. Wzięła urlop, jest przy nim. Nie chce rozmawiać. - Myślę, że za wcześ­nie - tłumaczy, - Może przyjdzie czas.
Na razie gasi pożary na różnych fron­tach. Gasi niemal dosłownie. W ostatniej chwili Kamil Durczok otrzymuje z redak­cji „Wprost” pytania, na które ma odpo­wiedzieć do godz. 20.00 w piątek. Zona Durczoka reaguje listem do „Wprost”. Otwartym. „Niszczycie człowieka” - pisze.

Milczenie
W TVN gorąco byłoby teraz nawet bez całej tej afery. Za chwilę, być może na dniach, ktoś ją kupi. Stacja po prawie 18 latach zmieni właściciela. Nowe po­rządki, być może nowi ludzie. Dość, by się niepokoić i zastanawiać, co dalej. Atu jesz­cze ta bomba z Durczokiem. Nagle faktem numer jeden w Polsce jest fakt dotyczący samych „Faktów”. Nastroje w zespole mi­norowe. Cios w głównego prowadzącego to cios w program, w jego prestiż, pozycję. A więc pośrednio w każdego, kto w tym programie pracuje.
Ci, którzy żyją z tego, że opowiadają o faktach, na temat tego faktu wolą mil­czeć. Reporter „Faktów” Paweł Pluska: - Nie będę się wypowiadał, absolutnie...
Dziękuje bardzo, pozdrawia.
Katarzyna Kolenda-Zaleska: - Nieste­ty, ja się w tej sprawie nie wypowiadam, przepraszam...
Pogodynka Omenaa Mensah, która kil­ka dni wcześniej powiedziała, że oczy­wiście „jak wszyscy” wie, kogo dotyczą zarzuty molestowania, czym rozpętała bu­rzę - teraz też docenia walory dyskrecji. Przez swoją menedżerkę odpowiada, że nie będzie zabierała głosu.
Klaudia Carlos nic nie powie, bo Dur­czok nigdy nie był jej szefem. I tak odmo­wa za odmową.
Zgadza się parę osób, ale anonimo­wo. Z tego tylko jedna mówi o Durczo­ku ciepło, że porządny facet, serdeczny, sympatyczny. - Gdy kilka lat temu prze­żywałem śmierć jednej z najbliższych osób, zadzwonił, pocieszał. Oferował po­moc - opowiada. Nie wierzy w doniesienia „Wprost”, ani te z ubiegłego tygodnia, ani te wcześniejsze, z początku lutego, gdy ty­godnik zasugerował, że „popularna twarz telewizyjna” molestuje podwładne. Napi­sano, że do jednej z dziennikarek „popu­larna twarz” odezwała się tak: „Widzę, że nie masz majtek pod dżinsami. Jedziemy do mnie? Oprzesz się, suko, o ścianę, a ja wejdę od tyłu”.
We „Wprost” nie padło nazwisko „po­pularnej twarzy”, ale w sieci szybko po­jawiły się komentarze, że może chodzić o Durczoka.
Jeden z pracowników TVN: - Kamil przemykał korytarzami jak cień. Nie było specjalnie nerwowo, ale wyraźnie wyczu­wało się napięcie. Tak jakby wszyscy do­skonale wiedzieli, że ciąg dalszy nastąpi.
Drugi: - Mógł wyjść i powiedzieć: to manipulacja. Wygrałby bardzo szybko o wszyscy by zapomnieli o sprawie mole­stowania. Ale wolał się schować.
Ta pierwsza publikacja - jak twierdzi - była niczym koło ratunkowe. Nie złapał.
Po drugiej już nie mógł złapać oddechu. Twierdzą, że to jego koniec.
- Dla firmy już nie istnieje. Jest zabity.
- To, co się stało, pokazało, że TVN nie ma kontroli nad własnymi gwiazdami. Wizerunkowo bardzo źle to wyszło Ale jak się ustrzec przed takimi numerami ?
Okazało się, że nikt nic o nim nie wie. Przez te wszystkie lata pozostał człowiekiem trochę spoza firmy, przyby­szem z TVP. Tak na niego tu patrzono. Nikt wam nie wskaże jego przyjaciół, bo ich po prostu nie miał. Miał znajomych z zespołu. Podwładnych. I wrogów. Zadzi­wiająco dużo ludzi ucieszyło się po tekście „Wprost”.
A dyskrecja ludzi? Jasne, większość mówi, że Durczok do „Faktów” już nie wróci, ale jeśli wróci? Lepiej nic nie mó­wić. W razie powrotu nie będzie się tym, który zawiódł w godzinie próby. A w ra­zie definitywnego rozstania nie wyjdzie się na tego, który był związany z Durczokiem na tyle, że przy złych wiatrach trzeba bę­dzie popłynąć razem z nim. Także z tego pierwszego względu, jak plotkuje się na TVN-owskich korytarzach, wyjątkową po­wściągliwość w zeznaniach przed komisją TVN badającą ewentualne sekscesy sze­fa „Faktów” wykazują osoby, które chwilę wcześniej w prywatnych rozmowach z ko­leżankami i kolegami były o wiele bardziej gadatliwe.
Milczenie może jednak wynikać tak­że z czegoś innego. Jakkolwiek by oce­niali Durczoka, lubili go czy nie, artykuł z „Wprost” o seksualnych gadżetach z in­synuacjami na temat narkotyków potrak­towali jak cios wybitnie ohydny. Więc jak tu teraz jeszcze kopać leżącego.

Leżenie
Leży. Nie tylko w szpitalu. Leży tak w ogó­le. Czy się jeszcze podniesie?
- Jeśli wytoczy proces o ochronę dóbr osobistych, rozstrzygnięcie nie przyjdzie szybko. A nawet wygrana nie wystarczy, żeby to, co się stało, puścić w niepamięć, zniwelować skutki - mówi dr Łukasz Chojniak, adwokat, karnista. Zachodzi w głowę, czemu miała służyć ubiegło tygodniowa publikacja „Wprost”: „Kamil Dur­czok. Fakty po »Faktach«”. Te wszystkie zdjęcia: talerz z resztkami białego prosz­ku, obok kartka zwinięta w rulon, szklana fifka, dmuchane lale z sex-shopu, porno­grafia, roztrzaskana kamera, rozbite te­lefony komórkowe. Do tego na zdjęciach jeszcze: dwa krawaty (z informacją, że należą do szefa „Faktów”), list z Urzędu Skarbowego w Katowicach zaadresowa­ny do Durczoka (dziennikarze nie poda­li, że został nadany w 2011 r.), e-mail od nauczycielki angielskiego (też sprzed lat), zapiski na kartce z firmowego notesu TVN (także nie z tego roku).
Wszystko to dziennikarze znaleźli 13 lu­tego w apartamencie na Mokotowie, któ­rego Durczok nie jest ani właścicielem, ani go nie wynajmował. Był tam niemal mie­siąc wcześniej, 16 stycznia. Mecenas Choj­niak popatrzył na zdjęcia we „Wprost” (nie jest adwokatem Durczoka, żeby była jas­ność) i pod kątem prawnym, i pod kątem ludzkim. Nie znalazł odpowiedzi na pyta­nie: czy zasadna była ich publikacja? Ja­kiej misji służyło pokazanie erotycznych gadżetów, co do których przecież nie ma pewności, że należą do Durczoka?
- Cała sprawa wydaje się szemra­na - mówi prof. Marian Filar, karnista z UMK w Toruniu. Jego zdaniem mo­gło dojść do złamania kilku przepisów przez tych, którzy weszli do mieszkania, robili zdjęcia. - Prawo nie pozwala swo­bodnie dysponować rzeczami należący­mi do innych. Wejście osób postronnych do mieszkania, które było wynajmowane, jest naruszeniem miru domowego. Nie usprawiedliwia tego ani to, że znaleziono tam narkotyki, ani to, że wcześniej w tym mieszkaniu przebywała osoba publicznie znana - tłumaczy.
- W tej sprawie widzę więcej do­mniemań niż faktów. Gdy dziennika­rze publikowali zdjęcia tego, co zobaczyli w mieszkaniu, nie mieli przecież nawet pewności, że resztki proszku to narkotyki - dodaje dr Chojniak.
Ze wstępnych analiz substancji zabez­pieczonych przez policję wynika, że cho­dzi o amfetaminę, kokainę. Znaleziono śladowe ilości, nie wiadomo, czy uda się ustalić gramaturę. Ani tego, kto zażywał i kiedy. W prokuraturze okręgowej mó­wią, że zlecone zostały badania biologicz­ne i DNA.
Durczok w poprzedni poniedziałek w TOK FM tłumaczył, że nie wiedział o żadnych narkotykach. W wolnym czasie, prywatnie odwiedził w mieszkaniu znajo­mą. Mówił: - To, co tam robiłem, to jest moja prywatna sprawa.
I jeśli nie zażywał narkotyków, ma oczywiście rację. Sęk w tym, że chociaż tekstem we „Wprost” zyskał przychylność części środowiska, które uznało, że jest wrednie kopany, to może to spowodować druzgocące skutki dla jego kariery. Jak unicestwić w głowach widzów ewentual­ne i prawdopodobne skojarzenia dzienni­karza z seksualnymi gadżetami?

Niewiadome
W całej historii jest wiele niejasności, spekulacji, podejrzeń. Niektóre plotki są zupełnie idiotyczne. Na przykład, że to robota służb specjalnych lub próba wpły­nięcia na wysokość transakcji sprzedaży TVN. Albo że to zemsta za ostry wywiad Durczoka z premier Kopacz. Czyli tygo­dnik „Wprost”, który najwyraźniej chciał obalić rząd Tuska, teraz chce pomóc rzą­dowi Kopacz, ale sama Kopacz mści się na „Wprost”, odmawiając przyjęcia na­grody dla człowieka roku. W sumie kom­pletny absurd.
Teorie spiskowe lepiej więc odrzucić. Tym bardziej że - jak to u nas - zapew­ne o wszystkim zdecydował przypadek. Kluczowego dnia, 16 stycznia, Durczok nie prowadził „Faktów”. Czy właśnie tego dnia poszedł odwiedzić znajomą? Czy po­szedł dzień wcześniej i został w mieszka­niu? Czy był tam chwilę, czy dłużej?
To pierwsza niewiadoma. Druga: czy pod drzwiami mieszkania doszło do szarpaniny? Tak twierdzi jego właściciel Zbigniew T. oraz tygodnik „Wprost”. Nie potwierdzają tego policjanci, których wezwał na miejsce. Nie potwierdza w zeznaniach na policji jego żona, która była świadkiem wydarzeń.
Kim jest T. ? Właściciel spółki budowla­nej i kliniki piękności, na zdjęciach, które zamieszcza na Facebooku, miłośnik luk­susu: egzotyczne wczasy, bankiety. Zabi­ja czas, zagryzając langusty i odwiedzając Miami. Zdjęcie profilowe: Zbigniew T. w różowym sweterku trzyma pieska. Pie­sek wabi się Bentley Tiffany. Czasem to­warzyszy mu piesek Prada.
Apartament na Mokotowie we wrześ­niu ubiegłego roku wynajmuje od nie­go 50-letnia Polka z Frankfurtu, która w Warszawie ma firmę zajmującą się handlem energią. Płaci czynsz za październik, później już nie. Zona T., Katarzyna, waż­ny menedżer w firmie farmaceutycznej, jest zaniepokojona. Umawia się z kobie­tą w słynnej restauracji Sowa i Przyjacie­le. Potem wymieniają e-maile. W styczniu okazuje się, że po firmie handlującej ener­gią nie ma śladu. Nikt nie odbiera firmo­wych telefonów.
16 stycznia Katarzyna T. jedzie do apar­tamentu na Mokotowie, licząc, że zasta­nie tę, której wynajmuje. Zastaje całkiem inną kobietę, Elżbietę W., która twierdzi, że o długu nic nie wie, w apartamencie mieszka tylko od czasu do czasu. Katarzy­na T. jedzie na chwilę do miasta, a gdy wra­ca i próbuje przekręcić klucz w zamka, za drzwiami słyszy głos mężczyzny, który tłu­maczy, że nie może jej wpuścić. Jest prze­konana, że to włamanie. Dzwoni po męża, a mąż po policję. Atmosfera się zagęszcza. Pod drzwiami wyrasta na dokładkę El­żbieta W. ze swoim czarnym labradorem. Tłumaczy pokrętnie, że drzwi są zamknię­te, bo w środku jest „postać publiczna”. Zanim przyjedzie policja, drzwi się otwie­rają, wybiega Durczok. Zbigniew T. goni go po schodach.
Co dalej? Tu wersje zaczynają się różnić: we „Wprost” Zbigniew T. mówi o szarpa­ninie i że dziennikarz na klatce został spi­sany przez patrol. Z relacji policjantów wynika natomiast, że Durczoka wylegi­tymowali kilkadziesiąt metrów od wyj­ścia ze strzeżonego osiedla. Nie ma mowy o szarpaninie. Durczok wrócił z policją do mieszkania, przeprosił za swoje zachowa­nie, mówił, że się pogubił. Wychodzi, nie zabiera żadnych przedmiotów.
Elżbieta W. chce zabrać swoje rzeczy, ale właściciele nie wiedzą, co należy do niej, a co do kobiety, która od nich wyna­jęła apartament. Nie pozwalają na to. Po­licja nie wchodzi dalej niż do salonu, nie widzi nic niepokojącego — ani nieporząd­ku, ani narkotyków.
Trzecia niewiadoma: dlaczego właści­ciele, choć zaglądają do pokoi, nie zgła­szają policji, że widzą jakiś biały proszek? Oboje tłumaczą, że w oczy rzucały się erotyczne zabawki i ogólny bałagan. Za­mykają drzwi, jeszcze tego samego dnia wymieniają zamki.
13 lutego, niemal miesiąc po akcji z po­licją, T. dzwoni do „Wprost”.
Ale przynajmniej z prawnego punktu wi­dzenia wszystkie detale z epizodem w apar­tamencie na Mokotowie mogą się okazać drugorzędne. Najważniejsza jest bowiem odpowiedź na pytanie, czy Kamil Durczok molestował dziennikarki i stażystki, czy nie. Jeśli tak, jest rzeczywiście skończony. Jeśli nie, nie wiadomo. Albo jakimś cudem weźmie zakręt, albo zapłaci koszmarnie wysoką ceną za niepopełnione winy.
W Okręgowym Inspektoracie Pracy w Warszawie pytamy, czy wpływały jakieś skargi pracowników lub byłych pracow­ników TVN na poniżanie, mobbing czy molestowanie. Nic.
Maria Kacprzak-Rawa, rzeczniczka pra­sowa inspektoratu, tłumaczy, że to trudne sprawy do wychwycenia. Można się czegoś dowiedzieć, jedynie rozdając ankiety wśród pracowników. O ile zgodzi się na to praco­dawca. W tym tygodniu inspekcja pracy rozpoczyna kontrolę w stacji.

Byty nagrody
Durczok do dziennikarstwa trafił na po­czątku lat 90. Anna Sekudewicz, zastęp­ca redaktora naczelnego Polskiego Radia w Katowicach, pamięta go ze strajku w fa­bryce samochodów małolitrażowych. Ona wtedy robiła reportaż, on przygotowywał swoje pierwsze relacje. - Widać było, że to jego żywioł - wspomina. - Podziwiałam go, taki młody reporter, jeszcze student, a tak sobie znakomicie radził.
Ma 24 lata, gdy zostaje redaktorem na­czelnym katowickiego radia TOP FM. Póź­niej kariera telewizyjna: lokalny oddział TVP, awans do Warszawy, prowadzenie głównych ,Wiadomości”, w końcu przejście do konkurencji. Od dziewięciu lat jest na­czelnym „Faktów” TVN. Po drodze nagro­dy, laury, na końcu sława i pieniądze. Do tego sympatia widzów spotęgowana jeszcze tym, że na ich oczach toczył zwycięską woj­nę z rakiem. To była historia wzruszająca, a kapitał sympatii przeogromny. Tak wiel­ki, że nie bardzo wiadomo, co musiałoby się stać, żeby go utracić. Dokładniej rzecz uj­mując: jeszcze niedawno nie było wiadomo.
Gdy Durczok trafił do Warszawy, żona z synem zostali w Katowicach. Kolorowa prasa czasem pisała, że to małżeństwo te­lefoniczne, że w stanie rozpadu, ale o kim ze świata telewizji czasem tak nie piszą? Kamil Durczok długo rozbrajał plotki za­pewnieniami o dobrych relacjach z żoną. W„Rewii” narzekał jednak na samotne ży­cie w Warszawie. Na to, że po programie w TVN wraca do pustego mieszkania, zbyt rozemocjonowany, żeby zasnąć, a pójść do knajpy nie ma z kim, bo koledzy w do­mach, z rodzinami. „Leżę w łóżku i oglą­dam telewizję. To jest takie sobie” - mówił.
W „Vivie!” opowiadał, że czuje się jak koń w pędzie, z klapkami na oczach. Pra­ca po 12 godzin dziennie, przez 3 lata nie miał nawet czasu kupić sobie zimo­wych butów. Ale też i po co? Z mieszkania wchodzi do windy, z windy do samocho­du, dalej: garaż w telewizyjnym biurowcu, winda, praca. Po pracy znów: winda, ga­raż, mieszkanie... Żeby się rozerwać, cza­sami wsiadał na motor, jechał przed siebie.
Co jakiś czas coś tam o nim wpadało do plotkarskich portali. A to, że ma harleya, że motorówkę, że letni dom w Szczyrku. W internecie coraz więcej było komenta­rzy w rodzaju: to już nie ten biedny, cho­ry Durczok, co kiedyś, ludziom zaczął się wydawać chamski i cwaniakowaty.
Kamil Durczok wygrał już walkę o ży­cie. Teraz walczy o twarz, czyli o normalne życie. Pod jednym względem obecna bata­lia na pewno będzie trudniejsza. Tym ra­zem nie wszystkich ma po swojej stronie. Wtedy miliony kibicowały mu, by wrócił na wizję. Teraz oprócz tych, którzy wciąż go lubią, jest wielu takich, którzy życzą sobie, by zniknął z niej na zawsze.

Kategoria: życie
- Często wracał na weekendy na Śląsk, pod­kreślał, że dobrze się tu czuje. W Katowi­cach zawsze mówiło się o nim pozytywnie, jest stąd - mówi Anna Sekudewicz. Ce­lowo nie czytała tego, co o nim napisało „Wprost”, nie oglądała zdjęć. - Nie chciałam czegoś takiego w ogóle widzieć - tłumaczy.
Jest razem z Durczokiem w kapitule Ogólnopolskiego Konkursu Dziennikar­skiego im. Krystyny Bochenek. Najpóźniej do 10 marca trzeba wybrać finalistów. Se­kudewicz nie wie, czy Durczok zrezygnu­je. Żadna informacja na ten temat do niej nie dotarła.
Wiadomo już jednak, że zrezygnował z udziału w jury wybierającym blog roku. To pierwszy taki przypadek w historii konkursu. Miał oceniać w kategorii życie - społeczeństwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz