środa, 10 grudnia 2014

Na zapleczu Czerwonej Oberży



Góral, jeśli jest honorny, nie będzie wywlekał swojskich tajemnic przed miejskim sądem.

Napadli na mnie, zabrali 360 dolarów - krzyczy w środ­ku nocy do dyżurnego MO w Nowym Targu miody góral Józef Gałązka. Jest kwiecień 1971 r., z posiadania obcej waluty trzeba się tłumaczyć, ale policjant zostawia to już prokuratorowi. Teraz należy szybko wezwać pogotowie, bo petent ma rozbitą głowę. - Kto was tak urządził? - pyta górala.
- A będzie, że Socha. Kto tam jesce beł, jo po ćmoku nie obocył.
To już trzeci zgłoszony w ostatnim czasie na Podhalu rozbój, w którym sprawcom chodzi o złoto bądź dolary. Pod koniec 1970 r. w Chochołowie trzech miejscowych: Socha, Waligóra i Wilk, grożąc bronią, zagarnęli pięć kilogramów złota (w sztabkach i czworakach, czyli dukatach austriackich) przemycanych przez czechosłowacką granicę dla znanej olimpijskiej biegaczki narciarskiej (w tej sprawie toczy się osobne dochodzenie).
W marcu 1971 r. został pobity niejaki Bojeński z Nowego Targu, o którym na Podhalu mówiło się, że nielegalnie przeprowadza przez granicę konie, a za uzyskane z ich sprzedaży korony nabywa złoto, które przenosi do kraju. Przemytnik miał przy sobie czworaki wartości ponad 110 tys. zł. Waligóra i Wilk podstępnie wsadzili Bojeńskiego do samo­chodu, aby w drodze z Szaflar do Zakopanego wyprowadzić do lasu i ograbić. Stało się to na życzenie Jana Niezgody, właściciela kawiarni Szaflarzanka przy trasie do Zakopanego. Nie­ zgoda się zorientował, że Bojeński, jego dobry kumpel, sprzedał mu fałszywe dolary. W do - chodzeniu wyszło na jaw, że pobity ukradł w Krakowie 40 tys. zł monet nieustalonemu z nazwiska Jugosłowianinowi.
Zarówno podejrzani, jak i ofiary mieli jakieś interesy z Niezgodą, które ubijali na zapleczu Szaflarzanki, nazywanej Pod Klinem, jako że w lokalu serwowano głównie wódkę. Milicja od pewnego czasu obserwowała lokal, podejrzewając transakcje związane z handlem przemycanym złotem i dewizami. Były też przypuszczenia, że Niezgoda może mieć coś wspólnego z zamordowaniem taksówkarza z Nowego Sącza (jego zwłoki wyłowiono z dna Jeziora Rożnowskiego) i handlarki złotem.

MIEDZA KRYJE ZŁOTO
Śledczy nadali sprawie kryptonim Czerwona Oberża. Musiał być wśród nich kinoman pamiętający po 15 latach francuski film pod takim tytułem z Femandelem w roli wędrow­nego mnicha. Podczas spowiedzi oberżystki zakonnik poznał straszną tajemnicę gospody - dolewała gościom do zupy truciznę, a na­stępnie wraz z mężem ograbiała ofiary.
Choć żadne tropy mające wskazać, że w Szaflarzance giną ludzie, się nie potwier­dziły, obserwowano, z kim Niezgoda utrzy­muj e bliższy kontakt. Na pewno z Bojeńskim, a także z Waligórą i Sochą.
Okazało się, że pomysł rozboju na Józefie Gałązce w Bukowinie Tatrzańskiej był autor­stwa Niezgody. Wymyślił to tak: Waligórę i Sochę pozna z Gałązką syn Niezgody. Przy wódce będą się dogadywać co do wspólnego interesu. Józek Gałązka na pewno powie, że ma do sprzedania większą sumę dolarów. Waligóra zaproponuje, aby transakcji dokonać w opuszczonej chałupie w Bukowinie. Gdy Gałązka się tam stawi, zapewne dla bezpie­czeństwa z kolegą, znów na stół wjedzie go­rzałka. Po kilku godzinach popijania Waligóra, pod pozorem kupna bimbru, odjedzie z tym kolegą na motorze. Wtedy Socha zarzuci Ga­łązce na głowę kurtkę, sterroryzuje pistoletem i zabierze dolary, aby potem podzielić się ze wspólnikami.
Wszystko odbyło się według planu. Niezgoda nie przewidział tylko, że Gałązka zgłosi pobicie na milicji. Na logikę byłoby to bez sensu - ofiara i tak dolarów nie odzyska, a jeszcze wyjdzie na jaw, że pochodziły z nie­legalnego źródła. A jednak tak się stało. Socha i Waligóra zostali aresztowani. W grudniu 1971 r., po dziewięciu miesiącach w celi, zaczęli sypać Niezgodę.
Pierwsza rewizja u właściciela Szafla­rzanki ujawnia kilkadziesiąt czworaków, za które w Jubilerze płacono 2800 zł sztuka, i 171 złotych dukatów. Cztery dni później funkcjonariusze natrafiają na kolejne pakunki ze złotem ukryte pod drzewkiem (w puszce po kawie Marago), pod chodnikiem cemen­towym, w budzie dla psa, na środku miedzy.
Kim jest Jan Niezgoda? Miejscowi mówią - nim Bankier Podhala. Sam też chętnie się tak przedstawia. Pewny siebie, we wsi przed nikim pierwszy nie uchyli kapelusza. Podpi­suje się krzyżykiem. Wprawdzie przed wojną chodził do trzeciej klasy szkoły podstawowej, ale potem zapomniał liter. Za Hitlera zapisał się do Goralenvolk, po wyzwoleniu, uciekając przed zarzutem kolaboracji z Niemcami, wyjechał na Ziemie Zachodnie. Potem wrócił - z posagu żony wybudował na skraju wsi okazałą willę. Pomalowali ją na różowo.
Dwukrotnie karany Niezgoda całe życie zajmował się nielegalnym handlem. Sprze­dawał ceprom potajemnie cielęcinę (ludzie gadali, że było to mięso zabitych psów), przerzucał przez słowacką granicę kradzione konie. Kogo mógł, to oszukał. Nie zapłacił malarzowi, którego wynajął do odświeżenia przyblakłych już kolorów swego domu. Gdy rzemieślnik upomniał się o pieniądze, został pobity. Pewien kuśnierz przyniósł Niezgodzie kożuchy do sprzedaży - następnego dnia nie było ani towaru, ani „dutków”.
Bankier Podhala oszukał też wielu jugo­słowiańskich turystów, którzy przywozili do Polski złoto, aby zamienić je na korony i forinty. Dwóch było tak zdeterminowanych, że o ograbieniu zawiadomili polską milicję. Było tak: gdy dogadali się w Szaflarzance ze stale tam wysiadującymi przemytnikami Waligórą i Maciejewskim, wręczono im teczkę z koronami i forintami. Przezornie sprawdzili, czy waluta nie jest podrobiona. Ponieważ obcokrajowcy wracali do Krakowa, górale zapytali, czy mogą się z nimi zabrać. Proszę bardzo. Sadowiąc się pośpiesznie w samochodzie (specjalistą od robienia w takiej sytuacji zamieszania był Niezgo­da), Waligóra z Maciejewskim podmienili Jugosłowianom zawartość teczki na kawałki pociętej gazety. Już na zakopiance nasi górale poprosili o zatrzymanie samochodu, bo mu­szą iść za potrzebą do lasu. Wyszli i zniknęli. Jugosłowian wreszcie coś tknęło, zajrzeli do teczki. Zobaczyli, że zostali oszukani.

NA MÓJ DUSIU A DYĆ NIE WIM
Wielomiesięczne śledztwo o kryptonimie Czerwona Oberża zakończyło się przed­stawieniem aktu oskarżenia 14 góralom z okolic Zakopanego. W areszcie zamknięto m.in. Jana Niezgodę, jego syna Zbigniewa, Władysława Waligórę, Karola Sochę, Józefa Gałązkę. Zarzucono im zakrojony na dużą skalę przemyt dewiz, złota, koni, co wiązało się z rozbojami, pobiciami, wymuszeniami, oszustwami. Oskarżeni robili wielkie interesy na przerzucaniu przez granicę złota i dewiz, ale też nie wzgardzili zleceniem na przemy­cenie kilku worków suszonej koniczyny czy motków z owczą wełną.
Waligóra obrócił kwotą 2,5 min zł. Według oficjalnie obowiązującego kursu na złoto przez ręce Niezgody przeszło ponad 16 min zł uzyskanych z przemytu.
Połowa 1973 r. Milicyjny kryptonim Czerwona Oberża przenosi się - za sprawą dziennikarzy - na salę sądową. Sprawozdaw­cy piszą o wyczuwalnym strachu zarówno oskarżonych, jak i ponad stu świadków. Tylko Bankier Podhala patrzy hardo na prokuratora, a gdy dochodzi do przesłuchań, świdruje każdego zeznającego małymi, głęboko osa­dzonymi oczami. Ludzie pod tym spojrzeniem kulą się i milkną.
To jest zaskakujące w przypadku oskarżonych, wszak większość z nich mimo młodego wieku była już karana. 34-letni Władysław Waligóra, skazany w 1959 r. za rozbój na dziesięć lat, dopiero co wyszedł na wolność. Jego rówieśnik Jan Wilk odsiedział pięć lat za udział w bójce na weselu, w której zginął drużba. Byli więc wielokrotnie przesłuchi­wani, sala sądowa nie jest im obca, a mimo to nie sposób wydusić od nich słowa.
- Oskarżony Waligóra, proszę wstać - mówi sędzia. - Czy oskarżony handlował złotem?
- Dzisiok?
- Jak to dzisiaj - irytuje się sędzia - prze­cież nie w czasie konwojowania z aresztu.
- No to kie to beło? Jo nie bocę [nie pa­miętam],
- Czy oskarżony rozmawiał z Niezgodą o Jugosłowianach?
- He?
Sędzia próbuje z drugiej strony: - A jak to było z kawałkami gazet, które daliście Jugosłowianom zamiast dolarów?
- Kie?
- Waligóra, powiedzcie, za co siedzicie?
- Na mój dusiu a dyć nie wim.
- Czy oskarżony się kogoś boi?
Milczenie.
Sędzia odczytuje wyjaśnienia Waligóry złożone w śledztwie. W czasie przesłuchań na milicji odpowiadał płynnie na pytania. Często wymieniał nazwisko Niezgody jako tego, który obmyśla plan napadów.
Z przeczytanych zeznań Waligóry wynika, że wielokrotne otrzymywał od Jana Niezgody pieniądze za udział w przekrętach waluto­wych i ograbianie handlujących złotem. Za oszukanie Jugosłowian dostał 10 tys. zł, za napad na Gałązkę 9 tys. zł, za przechwycenie złota olimpijskiej biegaczki 20 tys. zł.
Gdy padają te zeznania w obecności Bankiera Podhala, Waligóra patrzy na pod­łogę, zaczyna się trząść, w końcu krzyczy, aby wyłączyć mikrofon na sędziowskim stole. Następnego dnia nie ma go w sali rozpraw. W nocy usiłował popełnić w celi samobójstwo. Sąd decyduje o umieszczeniu oskarżonego na obserwacji w szpitala psy­chiatrycznym.
Kolejny przesłuchiwany, Karol Socha, też twierdzi, że nigdy nie kupował ani nie sprzedawał złota, niczego nie przemycał przez granicę. W kawiami Szaflarzanka (stara się nie wymieniać nazwiska właściciela) był tylko dwa razy, pił tam herbatę. Owszem, nagadał na Niezgodę w śledztwie, bo mu kazali. Teraz się tego hańbi [wstydzi]. Jednakże napro­wadzany pytaniami prokuratora opowiada o napadzie na Gałązkę.
A co się stało ze zrabowanymi dolarami ofiary? Otóż gdy zorientował się, że Gałązka, choć „przy napity beł, o milicji cosik godoł” rzucił „zielone” koło kiosku.
Sędzia: - Ale jaki to miało sens? Gdyby oskarżony oddał zagraniczną walutę po­szkodowanemu, prawdopodobnie wszystko zostałoby między wami.
Socha wyjaśnia, że liczył na to, iż na posterunku Gałązce nie uwierzą, kto by się dobrowolnie przyznawał mundurowym, że nosi w kieszeni dolary z niewiadomego źródła. A „zielonych” nie rzucił byle gdzie za kiosk, tylko w takie miejsce, skąd rano można by je zabrać.
- A dlaczego po prostu nie nawialiście Gałązce? Mielibyście i pieniądze, i wolność, bo on nie znał waszego nazwiska.
- A dyć jo mioł przykazane poziroć na Gałązkę, co on zamierzo.
- A kto wam kazał go pilnować ?
Cisza. Przesłuchiwany nie odpowiada.
Tylko rzuca pośpieszne spojrzenie na zwróconego w jego stronę Niezgodę.
Sędzia odczytuje, co oskarżony zeznał w śledztwie. A wtedy mówił dużo. Że przez granicę przechodził na polecenie Bankiera i to przechwycenie pięciu kilogramów złota olimpijskiej biegaczki to też byt pomysł Niezgody.
Socha na pytanie, dlaczego w sądzie mówi inaczej niż przed prokuratorem, coś mamrocze, nie można zrozumieć. 'Wreszcie jego obrońca zgłasza w imieniu swego klienta wniosek o badanie psychiatryczne.
Upośledzonego umysłowo gra też Nie­zgoda: jakże można go oskarżyć o grube nielegalne transakcje obcą walutą, przecież on nawet nie umie czytać. Wykopane w czasie rewizji czworaki dostał od teścia, gdy ten leżał na łożu śmierci. Teść dostał złoto od Żyda z Nowego Targu w czasie okupacji. Kolejne pięć sztabek to własność brata, który dał mu tę paczkę na przechowanie. O pozostałych znalezionych przez milicję skrytkach nie miał pojęcia, teraz wie, że to była prowokacja mili­cji, która wcześniej nasłała na niego Słowaka z koronami do sprzedania, i niestety dał się na to nabrać.
Wszyscy piszący o tym procesie podkreślają, że Bankier Podhala zamyka oskarżonym i świadkom usta. Co się za tym kryje?
Mimo że w gangu Niezgody dochodziło do bandyckich porachunków, może nawet zabójstw (nie udało się ustalić mordercy taksówkarza z Nowego Sącza, którego zwłoki wyłowiono z Jeziora Rożnowskiego, i han­dlarki złotem), przepytywani twierdzili, że - niczym nie wiedzą. Na korytarzu sądowym szeptano, że trzeba było w śledztwie przyci­snąć kelnerkę z Szaflarzanki, która wprawdzie zakapowała swego szefa, ale potem się wy­straszyła, że zginie przywalona smrekiem.
Jan Niezgoda został skazany na 15 lat - milion złotych grzywny. Jego wspólnik Socha dostał tyle samo więzienia. Pozostali od dwóch do dziewięciu lat i również kary grzywny. Wyroki były niewspółmiernie niskie do żądań prokuratora.

ZA ZDRADĘ ŚMIERĆ
18 lat później. Stary Niezgoda po odsiedzeniu wyroku wrócił do swojej gazdówki. Jest scho­rowany, ale nadal budzi strach. W Nowym Targu mieszka Zofia Z. Nie jest góralką. Kiedyś, po przyjeździe na Podhale, znalazła kąt nad kawiarnią Szaflarzanką. Pomagała starszej siostrze, która była u Niezgody służącą, a także kelnerką. We wsi powiadali, że Bankier obdarzał Zofię szczególnymi względami. Gdy poszedł za kraty, kobieta związała się z Wojciechem B., znanym w okolicy złodziejem samochodów.
Jest 9 września 1991 r. Ktoś zawołał B. z uliczki. Mężczyzna uchylił okno i wtedy padł strzał. Na szczęście nie był śmiertelny.
Nowosądecka prokuratura umorzyła śledztwo, gdyż Wojciech B. nikogo nie podejrzewał i nie wskazał na żaden trop. W Nowym Targu opowiadano, że postrze­lenie to mafijne porachunki za włamanie do domu niejakiego Konstantego A., o którym się mówiło, że przejął interes przemytniczy po Bankierze Podhala. W bogato wyposażonej gazdówce Kostka A. złodzieje, wśród których był B., ukradli tylko stare żeliwne kaloryfery leżące w piwnicy. Milicja zastanawiała się, po co rabusiom zardzewiałe grzejniki. Ale ludzie szeptali, że ani chybi coś w nich było schowane. A co może być na Podhalu cen­niejsze od złota? Podejrzenie zamieniło się prawie w pewność, gdy jeden z uczestników włamania, który przed sądem odpowiadał z wolnej stopy, popełnił w niewyjaśnionych okolicznościach samobójstwo.
Dzień przed kolejną rozprawą został po­strzelony Wojciech B. Drugi zamach na „ostomiłego” Zosi, jak w góralskiej gwarze nazywa się kochanka, nastąpił dokładnie co do godziny w rok po pierwszym. Kobieta akurat myła podłogę, gdy wszedł Konstanty A. - Jest Wojtek? - zapytał. - Na dachu, antenę usta­wia - odpowiedziała, podnosząc się z klęczek. Strzelił do niej z tyłu, kula utknęła w kręgu szyjnym. Straciła przytomność. Wojciech B. zmarł kilka godzin później w szpitalu, nie można go było przesłu­chać. Pielęgniarki zapamiętały napis kopiowym ołówkiem na nodze pacjenta: „za zdradę śmierć”. Zmyły go niebacznie denaturatem, nim przyjechał prokurator. Zofia przeżyła i w prokuraturze oskarżyła Konstantego A. o zamordowanie jej kon­kubenta i zamach na jej życie. Podejrzany przysięgał na różaniec, że tego dnia nawet go nie było w pobliżu gazdówki Zofii. Pięciu świadków dało mu alibi. Choć policja nie znalazła broni, z której oddano strzały w obu zamachach, prokurator zdecydował się na akt oskarżenia, oparty głównie na zeznaniach Zofii Z. A. został skazany na 15 lat.
Rok 2002. Konstanty A. odsiedział dwie trzecie kary i wrócił na Podhale. Po kilku miesiącach Zofia Z. złożyła zawiadomienie do prokuratury w Nowym Targu: A. straszy ją telefonicznie i anonimami, że się zemści za to, co mówiła w sądzie. Jednakże nie potrafiła przedstawić wiarygodnych dowo­dów, więc dochodzenie zostało umorzone. Wszyscy w Szaflarach, gdzie teraz mieszkała, wiedzieli, że Zośka boi się, nie chce wypusz­czać z chałupy swojego nowego kochanka, Stacha C.
Ale Staszek, który imał się dorywczych robót, nie mógł długo siedzieć za piecem, bo nie mieli pieniędzy. Gdy na dwa dni przed Wszystkimi Świętymi trzeba było naprawić dach u kogoś z Łopusznej, wieczorem wybrał się do tej wsi. Ledwo wyszedł na drogę, padły strzały. Został raniony najpierw w nogę, po­tem w brzuch. Ranny dowlókł się do domu sąsiada. Pukał w okno, prosił o ratunek. Długo nikt nie otwierał. Gdy wreszcie wezwano karetkę, postrzelony zmarł z upływu krwi.
W dniu zabójstwa około godziny 19 Konstanty A. był widziany w tej okolicy. Co robił później, nie udało się ustalić, bo zniknął. Czy to on zabił kochanka Zofii, aby wziąć odwet za jej zeznania w sądzie? - zastanawiali się śledczy, szukając Kostka A. Mimo pomocy krakowskich policjantów nie natrafiono na żaden ślad podejrzanego. Po tygodniu odbyła się ponowa rewizja w opustoszałej chałupie podejrzanego. I wtedy, na strychu, w ukrytej za zasłoną wnęce, znaleźli jego zwłoki. Miał poderżnięte gardło, obok leżał kuchenny nóż. Nie udało się ustalić, czy była to śmierć samobójcza, czy też morderstwo. Z czasem dochodzenie umorzono.
W 2002 r. tropem tych zabójstw szła re­porterka „Przeglądu” Teresa Ginalska. Ludzie nadal nie wierzyli, że to Kostek A. strzelał. A jeśli już, to sądzili, że zrobił to na czyjeś polecenie. A. przed aresztowaniem, jak i po wyjściu z więzienia, utrzymywał kontakty z wciąż mocnym Bankierem. Może sam poderżnął sobie gardło, żeby nie wyszły na jaw kulisy obu zabójstw?
Reporterka wysłuchała też spekulacji, że kula nie była dla Staszka C., lecz dla Zofii, która wiele widziała na zapleczu Czerwonej Oberży. Tam zresztą poznała obydwu swoich kochanków. A z Niezgodą nigdy nie zerwała dobrych stosunków.
- Mogło być tak - powiedział prokurator wysłanniczce „Przeglądu” - że zabójca się pomylił. Czekał na kobietę, ale w ciemności strzelił do mężczyzny.
I w tej sprawie dochodzenie zostało umorzone. Zofia Z. postanowiła nie kusić losu
opuściła Podhale, nikomu nie zdradzając swego nowego adresu. Bankier Podhala do śmierci twierdził, że jest ofiarą niesłusznych podejrzeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz