wtorek, 2 grudnia 2014

Fałszywy prorok III RP



Gęsta mgła znów wisi nad Polską. Z konfabulacji, gołosłownych oskarżeń i złudnych analogio tka ją ten, który najgłośniej domaga się oczyszczenia.

RAFAŁ KALUKIN

Mgła. Mgła. Mgła.
Cala Warszawa to mgła.
Cała Polska to mgła.
Pyta przechodzień przechodnia, jak wczoraj, jak dziś, jak co dnia:
- Kiedy się skończy mgła?
- ... Piotrze, to ty?
- To ja.
- Czy idziesz ze mną?
Mgła...
(Konstanty Ildefons Gałczyński, „Noc listopadowa”)

Oto polski Dzień Świstaka. Jak w słyn­nym filmie. Co rusz te same obrazy - roz­proszone, rozlewające się po ulicach zło; zdrada, kłamstwo, fałszerstwo. W jed­nych epokach mobilizujące do wielkości i kreujące bohaterów. W innych stające się niebezpieczną zabawką w rękach fał­szywych proroków.
Fałszywym prorokiem III RP jest Jaro­sław Kaczyński.


1
Jest dobro i zło. Jesteśmy „my” i są „oni”. Tu cnota, tam występek. Prosty, manichejski podział, zredukowany do cy­nicznych moralnych konfabulacji. Taka polityka może święcić triumfy tylko w społeczeństwie historycznie obola­łym, ogarniętym kompleksami, niepotrafiącym zagospodarować swej wolności. Społeczeństwie, któremu obce jest poję­cie obywatelskiej odpowiedzialności.
Diagnoza dzisiejszej Polski zawarta w niedawnym wywiadzie z Jarosławem Kaczyńskim dla tygodnika „Wprost” nie­wiele mówi o nim samym. Jego intencje jak zawsze trudno przeniknąć. Całkiem sporo mówi za to o obszernym kawałku Polski, który Kaczyńskiemu zawierzył.
Powiada prezes: „Procedury wyborcze niby są, ale nic nie znaczą. Są całkowicie puste. Demokracja jest tam, gdzie opozy­cja może w drodze uczciwych wyborów przejąć władzę”.
Czy w ogóle jest sens odnosić się do tych słów? Wskazywać manipulację? Py­tać o źródła przyjętej a priori bezczelnej tezy, iż porażki wyborcze PiS są dowo­dem na nieuczciwość wyborów? Reakcją wyznawcy i tak będzie przecież szyderczy śmiech.
Idźmy jednak dalej. „Mamy tu do czy­nienia z zasadą, że mają rządzić ci, którzy stanowią establishment albo są przez nie­go zmanipulowani, a cała reszta nie ma nic do powiedzenia”. Albo: „Chcemy żyć w demokratycznym państwie, być oby­watelami, a nie poddanymi. Tam, gdzie się fałszuje wybory i władza jest oderwa­na od społeczeństwa, obywatel jest pod­danym”. Kolejna teza mająca sens tylko przy założeniu, że w Polsce nie ma de­mokracji. Rozsnuta mgła podejrzliwości wisi już dostatecznie nisko, aby wszyst­kie problemy związane z ostatnimi wybo­rami dało się upchnąć do jednego worka z napisem „fałszerstwo”.
A więc „obywatel - poddanym”? Opuśćmy alternatywną rzeczywistość i powróćmy do Polski rzeczywistej, z konstytucyjnym porządkiem i stabilnym miejscem we wspólnocie demokratycz­nych państw. Kto tu naprawdę jest oby­watelem świadomym swych obowiązków wobec wspólnoty, a kto ślepo poddaje się urojeniom swego pana?
Ale posunięta do skrajności konklu­zja prezesa dopiero przed nami: „Gorsza od tego, co się stało, mogłaby być tylko wojna”. Już tylko krok dzieli nas od osta­tecznej konfrontacji. „Wzywamy, żeby we wszystkich miejscach, gdzie jest to moż­liwe, przeciwstawiać się kandydatom
PSL i PO, nawet tam, gdzie ich kontr­kandydatami są ludzie bardzo nam odle­gli, których dotąd w sposób uzasadniony krytykowaliśmy”. To instrukcja prezesa na drugą turę wyborów samorządowych. Jeszcze trzymająca się pola demokracji, ale sformułowana już językiem wojen­nym, jakby przygotowującym grunt pod nieuchronne frontalne starcie. Nieważne, kim jesteś i skąd przychodzisz, przyłącz się do nas i rzuć wyzwanie systemowi.
Najlepiej już za kilkanaście dni, w gru­dniową rocznicę, na ulicach Warszawy.

2
Grudniowa symbolika jest oczywista. To przecież ostatni jak dotąd moment w pol­skiej historii, gdy podział na „my” i „oni” był tak powszechny. Jeśli nawet u kresu solidarnościowego karnawału Polacy byli zmęczeni wolnościowym chaosem, je­śli wielu z tego powodu przywitało stan wojenny z ulgą, to tylko dlatego, że nie widziano miejsca dla realizacji rozbudzo­nych aspiracji. Co do moralnego wymia­ru użycia wojska przeciwko narodowi nie było przecież niejasności. Pozostała więc trauma grudniowej nocy, tu i ówdzie utrzymująca się po dziś dzień.
Jarosław Kaczyński wie, co robi, gdy sięga po tę symbolikę. Czyni to zresztą konsekwentnie od lat. Jakby pragnął za­tuszować bolesny fragment własnej bio­grafii - gdy feralnej nocy nie przyszli po niego zomowcy. Ale nic nie jest w stanie stępić jego objawionej po latach grudnio­wej brawury. Ewa Kopacz - „Urbanem w spódnicy”? Proszę bardzo. Dopie­ro co „prowincjonalna lekarka”, od te­raz inkarnacja demiurga komunistycznej propagandy.
W szczególe zbitka pewnie zazgrzyta niejednemu wyznawcy. Lecz w szerokiej perspektywie będzie się zgadzać. Polska w 2014 roku ma niczym nie różnić się od Polski z grudnia 1981 roku. Jest pra­wie już totalitarną dyktaturą, do szczętu pozbawioną legitymizacji, sięgającą po ostateczny argument siły. Czym dla Ja­ruzelskiego były czołgi, tym dla Kopacz - wyborcze fałszerstwo. Można oczywi­ście stopniować brutalność metody, lecz tyrania zawsze pozostaje tyranią. Tyran łagodniejszy jest nawet groźniejszy, gdyż trzyma w zanadrzu środki bardziej dra­styczne - najgorsze więc ciągle jeszcze przed nami.

3
Jarosław Kaczyński od lat dawkuje ko­lejne, gęstniejące zarzuty pod adresem rządzących elit, mające dowieść, że pol­ska demokracja jest fi keją. Co jeden, to straszniejszy. O realizowanie obcych in­teresów, wyparcie się polskości, współ­udział w zamachu smoleńskim, wreszcie - fałszowanie wyborów. Wszystko układa się w czytelny katalog występków.
Zamiast, jak to w demokracji, propono­wać alternatywne rozwiązania, Jarosław Kaczyński oferuje wyznawcom alterna­tywną Polskę budującą swój osobny ład. Z własnymi quasi-instytucjami: autoryte­tami, mediami, niezależną kulturą, komi­sjami śledczymi, nawet bankami. Nie ma prawa alternatywna Polska przenikać się z oficjalną, nie może powstać przestrzeń do rywalizacji. Polityka jest po to, aby ofi­cjalną Polskę obalić i... Co dalej, nie bar­dzo już wiadomo.
W krzywym zwierciadle odbija się tu oczywiście Polska epoki solidarnościo­wej. Po jednej stronie pozbawiona legity­macji władza, po drugiej - organizujące się alternatywne społeczeństwo, czekają­ce na swój czas. „My stoimy tam, gdzie zawsze, oni tam - gdzie ZOMO”. Słyn­nym zdaniem Kaczyński zbulwersował niegdyś pół Polski. Po latach utrwalania podziału zdążył on stać się chlebem po­wszednim polskiej polityki. Przeważnie bywa kwitowany wzruszeniem ramion, a szkodliwość jest wręcz bagatelizowana.
Tymczasem przeniesienie schematu politycznego z epoki dyktatury w demo­krację głęboko wypacza sens tej drugiej. Istotą demokracji jest bowiem cywilizo­wana rywalizacja programów z założenia służących wspólnocie. I choć rozmaicie definiują one hierarchię interesów, każdy musi zachowywać swoje demokratyczne uzasadnienie. Dzięki temu istnieje pole do kompromisu, gwarantujące spokój społeczny. Programy kogokolwiek wy­kluczające są z demokracją na bakier. Za­rzut zdrady, odmowa uznania wyników wyborów, uliczny rokosz - to instrumen­ty polityczne opozycji w systemach opresyjnych, a nie demokratycznych.
Zresztą nawet w apogeum solidarnoś­ciowej rewolucji 1981 roku co światlejsi obserwatorzy uczulali, że należy oddzie­lić konfrontację z władzą od konfrontacji z państwem. Pierwsze, o ile nie prze­kraczało elementarnych granic, było je­dynym sposobem utrzymania dynamiki ruchu wolnościowego. Drugie mogło prowadzić już tylko do destrukcji. O mą­drości ówczesnych liderów związkowych świadczy choćby to, że po broń strajko­wą starano się sięgać rozważnie. Gdy Jarosław Kaczyński dziś rekonstruuje ówczesne żywioły, w ogóle nie zawracając sobie głowy kwestią, gdzie leży granica pomiędzy interesem władzy a interesem państwa, staje w pierwszym szeregu jego najbardziej zapamiętałych wrogów.
Zakłamanych analogii jest zresztą wię­cej. Dla działacza solidarnościowego nie stanowiło wielkiej różnicy, czy miał do czynienia z działaczem partyjnym, dzien­nikarzem oficjalnej prasy, milicjantem, prokuratorem, sędzią, czy członkiem ko­misji wyborczej. Każdy na swoim od­cinku był przedstawicielem władzy. Ideologia PiS i perswazja „niepokornych mediów” przeniosły ten schemat do III RP, budując uproszczone obrazy rzeczy­wistości. W zwulgaryzowanej wizji zde­prawowanej rzekomo Polski nie istnieje coś takiego jak równowaga ośrodków władzy. Wszystkie instytucje państwa mają być podporządkowane jednolite­mu centrum politycznemu. Różnica po­lega na tym, kto tym centrum włada. Jeśli PiS - to w imię usprawnienia demokra­cji. Jeśli PO - to jest to dyktatura, zamach stanu, „domykający się system”. Zdolny do wszystkiego, łącznie ze sfałszowaniem wyborów. I tak podkopywanie zaufania wobec władzy zaczyna godzić w państwo.
Z psychologicznego punktu widze­nia nietrudno zrozumieć podatność wy­znawców na oskarżenia Kaczyńskiego. Jeśli przez lata uparcie zaklinano rzeczy­wistość, że upadek komuny był ustaw- ką dla naiwnej publiki i rządzą ciągle te same elity z obcego nadania, a rządzą tak źle, że kraj już prawie upada, to Polacy w końcu muszą przejrzeć na oczy i w wy­borach pogonić zdrajców. Nie pogonili? Widać wybory nie były uczciwe.
I tak krok po kroku szaleństwo wypłu­kuje normalną politykę. Nie ma już in­teresów tej czy innej grupy społecznej, które demokracja zwykle stara się usze­regować, gdyż one tylko ze sobą kolidują - siejąc niepotrzebny zamęt. Jeśli władza zostaje uznana za skrajnie nikczemną, zakłamaną, bez pardonu wyniszczającą kraj, to obalić ją może tylko obóz wcią­gający na sztandary najcenniejsze war­tości. Służący prawdzie, przywracający godność, zabiegający o wolność. Tak było w karnawale solidarnościowym, tak też dziś widzi swą rolę PiS.
I raz jeszcze okazuje się, że to, co wtedy służyło wspólnocie, dziś deprawuje, Inna jest bowiem rola tych wartości w dykta­turze, inna - w demokracji. W ruchach wolnościowych zostają one uwspólnotowione, aby mogły wyrażać dążenia wiel­kich zbiorowości. Po osiągnięciu celów powinny jednak wrócić tam, gdzie ich na­turalne miejsce. Prawda, godność i wol­ność są przecież niezbywalnymi prawami jednostki, zabezpieczającymi ją przed opresją większości. W przeciwnym razie grozi im wykoślawienie. Przyczyniają się wtedy do powstania fałszywych, uprasz­czających schematów. Ze jak ktoś jest dobrym Polakiem, to powinien być kato­likiem i jeszcze mieć czyste pochodzenie - inaczej w uporządkowany świat war­tości wkradnie się chaos. I tak rodzi się agresywny nacjonalizm, przepojony mi­tem wewnętrznej jedności i nieodłącz­nym kultem wodzowskim.

4
W głośnej swego czasu rozprawie „Kry­tyka solidarnościowego rozumu” so­cjolog Sergiusz Kowalski wykazywał, iż Solidarność - przez cały czas służąc wzniosłym celom ogólnonarodowym - niepostrzeżenie sama obrastała w pato­logie wynikające z umiejscowienia w sy­stemie komunistycznym. Zadziwiające, że wszystkie wyodrębnione przed laty przez Kowalskiego cechy ideologii soli­darnościowej, ukształtowanej w starciu z realną dyktaturą, dziś świetnie nada­ją się do opisu ideologii PiS - powstałej w wyniku starcia z dyktaturą urojoną.
Po pierwsze, jest ona „moralnie znie­walająca”. Nie przyjąć jej w całości to zostać wykluczonym ze wspólnoty świa­domych Polaków.
Po drugie, zaciera wewnętrzne różnice. Dyskusja w jej obrębie obejmuje wyłącz­nie uświęcone raz obszary, można się spie­rać najwyżej o to, kto jest lepszym patriotą. W dzisiejszym PiS radykał Antoni Macie­rewicz i uważany za głos rozsądku Andrzej Duda różnymi językami obsługują tę samą ideologię. Chętni do poszerzenia deba­ty są eliminowani. A jeśli pojawia się ktoś nowy, to choćby przychodził wprost z dru­giej strony barykady - jak niegdyś Grażyna Gęsicka czy obecnie Jarosław Gowin - na­tychmiast równa do szeregu.
Po trzecie, ideologia z łatwością go­dzi sprzeczne sądy. Kowalski nazwał tę skłonność ideologii solidarnościowej „funkcjonalizmem dialektycznym”. Bez trudu rozpoznamy ją w ideologii PiS, Po­zwala ona uzasadniać wykluczające się wzajemnie tezy. Choćby - jak ostatnio - tę o upadłym państwie PO oraz o pań­stwie totalitarnym sprawnie fałszującym wybory.
Nie wiemy, czym stałaby się Solidar­ność, gdyby przedwcześnie nie rozdeptały jej żołnierskie buty. Być może uratowały one jej legendę, choć pewnie trudno So­lidarności czynić zarzut z tego, że ulegała deformacjom mającym swe źródło w nie­normalnych czasach. Lecz jeśli podob­ne zwyrodnienia występują w znaczącym obozie politycznym współkształtującym oblicze demokratycznej Polski w czasach ogólnie rzecz biorąc normalnych - trud­no już o wyrozumiałość. Żadne moralne oczyszczenie stąd nigdy nie popłynie.

5
Dekadę temu Jarosław Kaczyński podpo­rządkował swą politykę imaginacji ustrojo­wej ochrzczonej jako IV RP. Okazało się, że jej realizacja była odległa od oczekiwań Po­laków, a do tego spychała Polskę na euro­pejski margines. Dziś ta polityka niczemu konkretnemu już nie służy. Powrotu do IV RP raczej nie ma. Pozostał więc czysty ni­hilizm - wojna o władzę dla samej władzy. Co będzie jej kresem? Zniszczony autorytet państwa nawet po ewentualnym zwycię­stwie PiS pozostanie autorytetem znisz­czonym. Raz zakwestionowana uczciwość wyborów będzie powracać jako zarzut pod adresem przyszłych rządów, choćby na ich czele miał stanąć sam Jarosław Kaczyński. Z tej drogi trudno będzie zejść.
W imię przywrócenia prawdziwej de­mokracji niszczy się zatem kruchą demo­krację realną. Domniemane ratowanie faktycznie słabego państwa przed upad­kiem w istocie prowadzi do jego prze­wracania. Obrona polskości staje się jej deformacją. Z wyselekcjonowanych wbrew historycznym kun teks toni elemen­tów narodowych tradycji Kaczyński ule­pił bowiem monstrum, po czym wskazał je palcem, stwierdzając: tu jest Polska. I odniósł sukces. Znacząca mniejszość mu przyklasnęła, a większość stwierdziła, że skoro polskość jest tak pokraczna, to nie warto się nią zanadto przejmować.
W grudniową rocznicę pójdzie ulica­mi Warszawy manifestacja, pozostawiając po sobie nową mgłę podejrzliwości i nie­ufności wobec państwa. Państwa niezbyt urodziwego, budzącego irytację i często głęboki sprzeciw, lecz na razie jedynego realnego, jakie mamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz