czwartek, 6 listopada 2014

Życie polityczne i erotyczne



Kto nigdy nie usłyszał, nie powiedział ani nie pomyślał, że jakieś polityczne emocje, postawy, opinie, wybory mają seksualne podłoże lub wiążą się z jakimś seksualnym problemem - niech pierwszy rzuci kamieniem. Kto nie był skonfundowany, dowiadując się o seksistowskim zachowaniu osób związanych z lewicą lub o ryzykownych zachowaniach seksualnych prawicy - niech ciska, czym popadnie. Co rusz taka publiczna kontuzja wybucha. A wtedy złośliwym komentarzom i koszarowym żartom nie ma końca. Analizując reprezentatywne badania przeprowadzone na liczącej ponad 3 tys. respondentów próbie, prof. Zbigniew Izdebski sprawdził, jakie postawy i poglądy seksualne kryją się za deklaracjami wyborców głównych partii politycznych.
Dzięki badaniom Izdebskiego i Polpharmy po raz pierwszy możemy się dowiedzieć, czym różni się życie seksualne polskich politycznych plemion oraz na ile różne są naprawdę ich przekonania w sprawach seksu i seksualności.


Jacek Żakowski: - Czy partia ma znaczenie?
Prof. Zbigniew Izdebski: - Dla zdrowia seksualnego ma. Są na to dane.

Na przykład takie, że wyborcy centroprawicy mają o ponad 2 cm dłuższego penisa niż wyborcy centrolewicy. Co z tego wynika? I jak to zmierzyliście?
Prosiliśmy mężczyzn, żeby tę informację podali, jeśli sami kiedykolwiek zmierzyli swojego penisa w stanie erekcji. Po­pierający SLD deklarowali, że ta długość to średnio 16,20 cm, sympatycy PO - 17,41, a deklarujący poparcie dla PiS - 18,35.

 Jakie to ma znaczenie?
Tu jestem ostrożny. Prowadząc od lat badania seksualności, nauczyłem się, że w niektórych sprawach odpowiedzi Polaków są problematyczne. Kiedy pytamy o orientację seksualną, do­znaną przemoc seksualną, długości stosunku, zdrady, Polacy nie są z nami całkiem szczerzy.

Wiemy, co ludzie mówią, co deklarują, także na własny temat, ale nie wiemy, jak jest?
Wiemy, jak chcą być postrzegani.

Czyli identyfikacja partyjna ma wpływ głównie na to, za kogo chce się uchodzić?
Na zdrowie seksualne również. Bo seksualność jest w Pol­sce upolityczniona. Skoro poglądy polityczne wpływają na po­strzeganie własnej seksualności, to na życie seksualne też.

I na wyobrażenie o długości własnego penisa?
Tu potrzebne jest jeszcze jedno zastrzeżenie. Pytanie o roz­miar penisa, jak i inne tego typu, zadawane były w celu te­stowania otwartości badanych na tzw. pytania drażliwe. Pró­ba badawcza była reprezentatywna. Liczyła 1500 mężczyzn i 1500 kobiet. Na pytanie o długość penisa odpowiedziało tylko trzystu badanych, przy czym wyborcy PiS odpowiadali dużo chętniej niż inni.

Częściej mierzą i są bardziej zadowoleni ze swoich penisów?
Być może. Bo wyobrażenie o długości penisa ma duże zna­czenie dla samopoczucia mężczyzn, chociaż sama długość nie ma specjalnego znaczenia dla jakości seksu.

Z seksu prawica też jest bardziej zadowolona?
Najbardziej zadowoleni z seksu są wyborcy PO. Satysfakcję deklaruje trzy czwarte z nich, a tylko dwie trzecie wyborców PiS i SLD. Dla zwolenników Platformy seks częściej jest ważny i może też dlatego znacznie częściej uważają, że ich życie sek­sualne jest dobre.

PO bardziej się stara w łóżku?
To jest głębsza kulturowa różnica. Wyborcy PiS zaczynają życie seksualne blisko rok później niż wyborcy PO i SLD.

Bo Kościół zabrania?
Z pewnością. Ale też więcej z nich deklaruje mniejsze potrzeby. Jako małe lub żadne określa swoje potrzeby seksualne co trzeci wyborca PiS i tylko co piąty wyborca SLD i co szósty wyborca PO. A duże potrzeby deklaruje co czwarty wyborca SLD i PO i tylko co piąty wyborca PiS.

Może osobom o konserwatywnych poglądach częściej się wydaje, że nie wypada albo nie należy dowartościowywać seksu?
To by się w jakimś stopniu sprawdzało, bo wy­borcy PiS częściej czują się seksualnie zaspokojeni niż wyborcy SLD, dla których seks jest ważniejszy.

Czyli nie potwierdza się teza, że PiS jest partią frustratów.
To nie jest jednorodna grupa. Co dziesiąty wy­borca PiS deklaruje problem swoich zbyt dużych potrzeb seksualnych w stosunku do oczekiwań partnerki. To jest ciekawy wątek, bo jednocześnie tylko nieco ponad połowa zwolenniczek PiS dekla­ruje, że ma orgazm „często lub zawsze” podczas stosunku z partnerem. A wśród zwolenniczek PO i SLD - trzy czwarte. Wśród mężczyzn aż takich du­żych różnic nie ma - zawsze jest powyżej 90 proc.

Na prawicy jest więcej oziębłych kobiet?
Albo mężczyzn, którzy ich nie umieją rozbudzić i zaspokoić.

Kolejny dowód, że długość nie ma znaczenia. Albo ma negatywne. Im większa deklarowana długość, tym statystycz­nie gorzej...
W gruncie rzeczy nie wiemy, jaki mechanizm tu działa. Bo ba­daliśmy pojedyncze osoby, a nie badaliśmy funkcjonowania par. Polska specyfika ogólnie polega na tym, że mamy wysoki poziom zadowolenia z seksu przy stosunkowo niskich oczeki­waniach. A statystycznie najniższe są oczekiwania osób o pra­wicowych poglądach.

To nie tłumaczy aż takiej przewagi seksualnego zadowolenia wyborców PO nad wyborcami PiS i SLD.
Lewica jest bardziej poszukująca. To widać nawet po liczbie do­świadczeń pozamałżeńskich. Ale wyborcy PO najczęściej uprawia­ją seks. Nie częściej niż raz w miesiącu robi to co trzeci zwolennik PiS, co czwarty zwolennik SLD i tylko co piąty zwolennik PO.

 Platforma kocha się najczęściej, ale i najkrócej.
To są minimalne różnice. Bardziej widoczne jest to, że im dalej na prawo, tym mniej jest gry wstępnej. Wyborcom PiS zajmuje ona średnio 15,5 minuty, wyborcom PO -16,3, a wybor­com SLD -16,7. Chociaż tu też jest rozbieżność między praktyką a deklaracjami. Bo wśród zwolenników PiS jest najwięcej osób przekonanych, że bliskość, przytulanie, dotyk są ważniejsze niż sama penetracja. To jest związane ze strukturą demograficz­ną osób popierających poszczególne partie. W późniejszych fazach życia bliskość nabiera znaczenia.

A PiS ma sporo starszych wyborców.
I większy udział kobiet w elektoracie. Wiek i płeć mają duże znaczenie.

Mimo to dziwny jest obyczajowy liberalizm zwolenników PiS. Nigdy bym nie pomyślał, że aż 54 proc. z nich uważa seks przedmałżeński za dobre doświadczenie.
PiS popierają dwie bardzo różne obycza­jowo grupy. Starsi - zwykle rygorystyczni, bardzo konserwatywni. I młodsi - już dość liberalni. Dwie trzecie wyborców PiS używa prezerwatyw. Tyle samo co w elektoratach SLD i PO. A tabletki antykoncepcyjne stosuje co czwarta kobieta wyborca PiS. Wprawdzie 18 proc. stosuje tylko kalendarzyk, ale wśród wyborców SLD takich osób jest 13 proc., więc różnica też nie jest zasadnicza.

To by znaczyło, że w łóżku niema przepaści kulturowej.
Ale są podwójne standardy moralne. Seksu­alny rygoryzm prawicy ma wymiar raczej po - lityczny niż społeczny. Głoszą go księża i po­litycy, ale wyborcy w małym stopniu za tymi deklaracjami i wezwaniami idą.

Zbuntowali się?
Rozbieżność zawsze istniała. Przecież ciąża od bardzo dawna była motywem zawierania sporej części ślubów w Kościele katolickim. Konserwatywna młodzież trochę później przechodzi inicjację seksualną, ale więk­szość robi to przed ślubem, a połowa uważa za przestarzałe zachowanie dziewictwa do ślubu i akceptuje przedmałżeński seks. W elektoracie SLD i PO takich osób jest więcej, ale nie ma tu przepaści kulturowej. Całe społeczeń­stwo się liberalizuje. Konserwatyści także zachowują się coraz bardziej liberalnie. Nawet jeżeli wciąż trudno jest im przyznać to publicznie.

Afiliacje partyjne i ideowe są w zasadzie niezmienne, ale zacierają się różnice zachowań?
To jest dziwne po obu stronach sceny politycznej. Zwłaszcza w antykoncepcji. Stosunek przerywany stosuje 23 proc. wy­borców PiS. To jest zrozumiałe, bo Kościół zabrania tabletek i prezerwatyw. Ale w elektoracie PO jest to 22 proc., a w SLD aż 24 proc. Czyli faktycznie żadnej różnicy tu nie ma.

Może to jest dobra wiadomość, bo okazuje się jednak, że kulturowo, w sferze najbardziej prywatnej, nie ma w Polsce żadnych dwóch narodów. Jest jeden naród podzielony na grupy różniące się mniej, niż im się wydaje. W gruncie rzeczy lemingi i mohery, gdy nikt ich nie widzi, zachowują się, a zwłaszcza kochają się, podobnie.
Znaczące jest to, że wszyscy dość małą wagę przywiązują do wymagań Kościoła. Kiedy pytamy, co przeszkadzało ci w od­byciu stosunku, we wszystkich elektoratach odpowiedź „grzech” jest jedną z najrzadziej wybieranych. Chociaż jednak w tej mar­ginalnej grupie jest dużo więcej zwolenników PiS niż PO.

Czyli te mniemane, politycznie mocno zaznaczane plemiona realnie istnieją pewnie w jakichś twardych jąderkach, a ich masa różni się nieznacznie.
Bardziej różnią się poglądy niż zachowania. Ale jednak pod niektórymi względami zachowania też istotnie się różnią - tyl­ko nie w tych sprawach, o których Kościół najczęściej się wy­powiada. Różnice są bardziej widoczne w tych zachowaniach intymnych, o których księża rzadziej wspominają.

Na przykład?
To dotyczy zwłaszcza sposobów uprawiania seksu. Seks oralny uprawia 54 proc. wyborców SLD, 48 proc. wyborców PO i tylko 39 proc. elektoratu PiS. Podobnie jest z masturbacją. Przyznaje się do niej 44 proc. zwolenników PiS, 57 proc. zwolenników PO i 61 proc. wyborców SLD. Różnice są także w deklaracjach ko­rzystania z agencji towarzyskich. Przyznaje się do tego 5 proc. elektoratu PiS, 7 proc. elektoratu SLD i 9 proc. elektoratu PO.

Znów, im trudniej o czymś mówić z ambony albo na lekcji religii, tym różnice zachowań są większe.
Przekonań dotyczy to w mniejszym stopniu. Dobrze to widać w opiniach na temat masturbacji. Że może ona „prowadzić do za­burzeń psychicznych i problemów zdrowotnych”, wciąż wierzy nie tylko co trzeci zwolennik PiS, ale też co czwarty zwolennik SLD i co piąty zwolennik PO. A jednocześnie prawie 60 proc. zwolenni­ków PO i SLD oraz prawie połowa wyborców PiS uważa, że mastur­bacja to jednak dobry sposób rozładowania napięcia seksualnego.

To pasuje do tezy o dwóch elektoratach PiS, moherowym i młodzieżowym. Dziwniejsze, że pogląd: „w stałym związku kobieta ma obowiązek zaspokoić partnera", podziela nie tylko ponad połowa elektoratu PiS, ale też po 40 proc. wyborców PO i SLD. A takie przekonanie jest jednym z kamieni węgiel­nych patriarchalnej rodziny. Czyli twardy patriarchat bardzo dobrze ma się nie tylko w pisowskich sypialniach.
To pokazuje, że w sprawach seksualności wszystko jest bar­dziej skomplikowane, niż nam się wydaje. Teoretycznie ludzie lewicy powinni mieć świadomość praw seksualnych, równo-
uprawnienia, partnerstwa. A bardzo wielu z nich wciąż wierzy w „obowiązki małżeńskie”. Pod względem instrumentalne­go stosunku do kobiet lewica i liberałowie niewiele różnią się od wyborców PiS.

A kobiety?
Spora część kobiet akceptuje patriarchalne reguły. Obowią­zek zaspokojenia partnera uznaje co czwarta zwolenniczka SLD, co trzecia zwolenniczka PO i ponad 40 proc. zwolenniczek PiS. Ale w każdym elektoracie różnica zdań między kobietami a mężczyznami jest dwukrotnie większa niż między elektora­tami poszczególnych partii.

Jak te pary ze sobą wytrzymują?
Pewnie lekko im nie jest. Ale żeby znaleźć sensowną od­powiedź, trzeba by badać związki, a my zbieraliśmy opinie o związkach od jednej ze stron.

Równie ciekawe są odpowiedzi na pytanie o liczbę partnerów. Bo okazuje się, że mężczyźni, którzy głosują na PiS, mają ich średnio 8 w życiu, głosujący na SLD - 6,6, a wyborcy PO - 6,1. To też jest przeciw intuicji, bo pisowcy okazują się bardziej libertyńscy od eseldowców. Ale kobiet to nie dotyczy. One zachowują się dokładnie tak, jak wynika z ideologicznych łatek. Zwolenniczki PiS deklarują, że miały średnio 2,6, zwo­lenniczki PO-2,8, a zwolenniczki SLD-4,3 partnera. To by su­gerowało, że postawy prawicowych kobiet są bardziej spójne z ich poglądami albo że mężczyźni szybciej się liberalizują, niż zmieniają sympatie polityczne.
Myślę, że dla mężczyzn polityka jest w większym stopniu grą, więc w politycznych wyborach jest więcej politykowania i szukania swojego miejsca w porządku społecznym. U mężczyzn polityka w mniejszym stopniu łączy się z życiem osobistym.

Kobiety są bardziej spójne?
To widać w wielu sprawach. Ale na liczbę partnerów wśród konserwatystów wpływa też tradycyjne wyobrażenie męż­czyzny i kobiety. Wedle tradycji mężczyzna ma mieć możliwie liczne „podboje”, a kobieta ma być „cnotliwa”. Jeśli się popatrzy na różnicę w deklarowanej liczbie partnerów między zwolen­nikami i zwolenniczkami poszczególnych partii, widać, że pod tym względem porządek ideologiczny jest jednak zachowany. Zwolennicy PiS mają o 5,4 partnera więcej niż zwolenniczki PiS. W elektoracie PO różnica wynosi 3,3, a w elektoracie SLD tylko 2,4. Czyli im dalej na lewo, tym różnice między kobietami a mężczyznami są w sprawach seksualnych mniejsze.

Przynajmniej w deklaracjach. Bo przecież nie wiemy, ilu partnerów naprawdę ci ludzie mieli. Wiemy tylko, ilu deklarują.
A jest prawdopodobne, że im dalej na prawo, tym mężczyźni więcej partnerek sobie dopisują, a kobiety ujmują. Bo dla pra­wicy spełnienie tradycyjnych wzorców jest ważniejsze. Lewica ma mniej powodów, żeby coś tu udawać.

To by się zgadzało, bo wyborcy PiS deklarują największą liczbę partnerek, ale jednocześnie najmniej przypadków seksu pozamałżeńskiego i najsłabszą tolerancję dla seksu przedmałżeńskiego. Czyli chyba nie są z wami całkiem szczerzy, bo jakoś przecież musieli ten swój wynik osiągać.
To też potwierdza, że u osób o prawicowych poglądach seks wiąże się z powodującym m.in. nieszczerość silnym poczuciem winy. Potwierdzają to badania kobiet z seksbiznesu. Widzę to w poradni. Często młodym katolikom księża podczas spowie­dzi mówią na przykład, że jak będą się masturbowali, to nic w życiu nie osiągną, nie stworzą rodziny i nie zrobią kariery, bo będą myśleli tylko o seksie. Wielu z tych mężczyzn walczy z masturbacją jak z groźnym nałogiem. Często wolą iść do agen­cji towarzyskiej albo decydują się na przygodne kontakty.

To by tłumaczyło niewielką różnicę między elektoratami PiS, PO i SLD w korzystaniu z agencji towarzyskich.
Tu działają dwa mechanizmy. Z jednej strony osoby o konser­watywnych poglądach, które trudniej akceptują masturbację, często mają większą skłonność do ryzykownych zachowań sek­sualnych. Z drugiej, ta skłonność naturalnie rośnie wraz z od­chodzeniem od tradycyjnych poglądów i otwarciem się na eks­perymenty. Jedni zachowują się ryzykownie z konieczności, żeby się rozładować, a drudzy z ciekawości, żeby się zabawić.

To może być czynnik zwiększający liczbę partnerów seksual­nych wśród sympatyków prawicy, która ma mniej afirmujący stosunek do masturbacji.
Trzeba sobie wyobrazić, co się dzieje w głowie młodego kon­serwatysty, słyszącego często, że masturbacja to wyrok na sa­mego siebie, bo prowadzi do trwałych zaburzeń i rujnuje życie, a seks pozamałżeński to zwykły grzech. Wielu wybierze grzech, z którego mogą się wyspowiadać, żeby uniknąć kompletnego upadku, którym są straszeni jako onaniści. Tu widać paradok­salny efekt kościelnej pedagogiki.

Bo nikt ich nie straszy, że od seksu „ręka ci uschnie"?
Myślę, że osoby o konserwatywnych poglądach są bardziej pragmatyczne, niż się na ogół sądzi. Być może ważą różne mo­ralne argumenty i potem - jak wszyscy - wybierają to, co im się wydaje mniej groźne. Nie podzielają ślepo fundamentalnych sta­nowisk swoich przewodników. Ponad 80 proc. popiera na przy­kład edukację seksualną w szkołach, z którą biskupi i politycy prawicy prowadzą świętą wojnę. Wśród wyborców SLD i PO jest to 90 proc., ale między elektoratami nie ma tu takiej różnicy jak między politykami.

W tej sprawie wyborcy PiS bliżsi są politykom PO i SLD.
Od lat przyzwolenie społeczne na edukację seksualną w szkołach jest na poziomie 80-90 proc.

Ale czy dla wyborcy PiS wychowanie seksualne w szkole oznacza zgodę na to samo co dla polityka PO albo SLD?
Zapewne nie na to samo. Ale ma tę samą przyczynę - świado­mość rodziców, że nie wywiązują się z roli osób, które powinny wprowadzić młodzież w świat seksualności. Poczucie bezrad­ności jest niemal powszechne. Ludzie chcą, żeby tym zajęła się szkoła. Bardzo mało jest osób, które wierzą, że umieją dobrze rozmawiać z własnymi dziećmi o seksualności.

Bo w skali społecznej nigdy się takie rozmowy nie odbywały. Dopóki całe wielopokoleniowe rodziny mieszkały w jednej izbie, gdzie ludzie się poczynali, rodzili, wychowywali i umierali, socjalizacja, także seksualna, biegła naturalnie.
Nie trzeba było o seksie opowiadać w szkole, bo on był naturalną częścią domowego krajobrazu dzieciństwa. Zdecydowana większość rodzin żyła tak jeszcze kilkadzie­siąt lat temu. Potem dzieci zostały odseparowane od świata dorosłych w dziecięcych pokojach i wszystko trzeba im opowiadać od zera. A żadna historyczna praktyka nie uczy nas, jak to robić. Wychowanie seksualne w szkole nie jest wymysłem progresywnej lewicy, tylko skutkiem cywilizacyj­nej zmiany warunków mieszkaniowych.
A we wszystkich elektoratach na rozmowę z rodzicami o seksie może liczyć mniej niż jedna trzecia dzieci. Szkoła też milczy, więc rządzi internet, który wypacza seksualność. Ten problem dość równomiernie dotyka ludzi bez względu na poglądy. Bo najtrud­niej jest odbyć taką rozmowę z własnymi dziećmi albo rodzicami. Tu jest jakaś psychologiczna bariera. Zakładanie, że wszyscy ro­dzice właściwie uświadomią dzieci, jest nierealistyczne.

Dramat, który dotyka nas wszystkich, polega na tym, że seks kusi dzisiaj zewsząd i wszystkich, a mało kto umie o nim sensownie rozmawiać. Poza grupką profesjonalistów nikt nie ma języka ani modelu takiej cywilizowanej rozmowy. Jak temat się pojawia, wszyscy się czerwienimy.
To się jeszcze wzmaga, kiedy pojawia się problem nietypo­wych zachowań. Zwłaszcza wśród osób o prawicowych poglą­dach. Homoseksualną albo biseksualną orientację deklaruje zero respondentów należących do elektoratu PiS. Chociaż 3 proc. przyznaje, że odczuwa pociąg do osób tej samej płci i tyle samo deklaruje, że miały kontakty seksualne z osobami tej samej płci.

Jak to jest możliwe, że człowiek odczuwa homoseksualny pociąg, ma homoseksualne kontakty, a uważa, że nie ma orientacji homoseksualnej?
Nie jest statystycznie możliwe, żeby w tak dużej grupie, jak wy­borcy PiS, nie było osób o orientacji homoseksualnej. Ale ludzie to wypierają. Im są bardziej na prawo, tym mocniej. I im bardziej sobie z tym nie radzą, rym bardziej homofobiczni się stają. A wi­dać, że wybór polityczny ma także wpływ na to, jak ludzie sobie ze swoją mniejszościową orientacją radzą. Bo w elektoratach PO i PiS tyle samo osób ma doświadczenie homoerotyczne, ale już do pociągu wobec osób tej samej płci przyznaje się dwa razy wię­cej wyborców PO, a na homoseksualną autoidentyfikację wska­zuje co 50 wyborca Platformy i żaden wyborca PiS. Osoby kon­serwatywne często sobie mówią: „może mam homoseksualne kontakty, ale jestem normalny więc nie jestem homoseksualistą”. A ponad połowa wyborców PiS uważa, że osoby homoseksualne nie są normalne i powinny się leczyć.

„Mam seks z kolegą, bo to jest przyjemne, a nie dlatego, że jestem homoseksualistą"?
„Zdarza mi się, ale to o mnie nie świadczy”.

Objaw bezwinności konserwatywnej prawicy? Podobnie jest przecież ze zdradami małżeńskimi. Wyborca PiS prawie nigdy nie zdradza, żeby potwierdzić swoją atrakcyjność ani dlatego, że znudził się związkiem. Zdradza głównie dlatego, że partnerka czy partner chwilowo są nieobecni. Czyli winny jest zdradzany, a nie zdradzający.
To też wiąże się z poczuciem winy. Im bardziej niewłaściwe coś się ludziom wydaje, tym intensywniej chcą przerzucić winę na innych i oczyścić się z odpowiedzialności. A w sferze seksu poczucie winy jest powszechnie obecne. Przecież 80 proc. wy­borców SLD, 75 proc. wyborców PO i 64 proc. wyborców PiS, czyli ogółem ponad 70 proc., przyznaje się do korzystania z porno­grafii. Pornografia jest więc większości naszego społeczeństwa do czegoś potrzebna. Ale niezwykle rzadko usłyszy pan czyjś głos w jej obronie. Publicznie każdy mówi, że pornografia jest be.

Czyli hipokryzja rządzi.
Hipokryzja jest stałą cechą społeczeństw, bo wynika zarówno z konfliktu między interesem własnym a normami moralnymi, jak i z konfliktu między normami obyczajowymi a moralnymi. Gorsze jest zakłamanie, bo zanim idzie poczucie permanentnej winy będące źródłem frustracji i cierpienia. A to może powodo­wać agresywne postawy, psuć relacje społeczne, niepotrzebnie zamieniać nieuchronne różnice w niepotrzebne konflikty. Czło­wiek, który z jakiegoś powodu we własnym mniemaniu nie po­trafi sprostać swoim ideałom albo wyobrażeniu o tym, co dobre, a co złe, często sam siebie nie lubi i nie akceptuje. To się przenosi na stosunek do innych i psuje społeczeństwo.

Co z tym można zrobić?
Jednak sporo się zmienia. Jeszcze niedawno nie tylko homo­seksualizm, ale też seks oralny nawet seksuologia traktowała jako zachowanie o charakterze perwersyjnym. A dziś uprawia go 39 proc. wyborców PiS, 48 proc. wyborców PO i 54 proc. wyborców SLD. Zachowanie niedawno uznawane za problem medyczny, dziś jest normą i staje się równorzędną techniką seksualną. Zwłaszcza wśród osób młodszych.

To jest problem?
Jest. Bo normy moralne nie nadążają za praktyką społecz­ną. Lewica ma z tym może mniejszy problem niż prawica, bo z natury jest mniej normatywna, ale wszystkie grupy żyją w stanie silnego konfliktu między tym, w co wierzą, i tym, co realnie robią. A to wszystkim niepotrzebnie komplikuje życie i szkodzi.

rozmawiał Jacek Żakowski

Prof. Zbigniew Izdebski, seksuolog, pedagog, doradca rodzinny. Kierownik Katedry Biomedycznych Podstaw Rozwoju i Seksuologii Uniwersytetu Warszawskiego, pracuje także w Katedrze Seksuologii, Poradnictwa i Resocjalizacji Uniwersytetu Zielonogórskiego. Jest jedynym polskim członkiem Naukowego Instytutu Kinseya do Badań nad Seksem, Płcią i Reprodukcją Uniwersytetu Indiana w USA. Autor licznych polskich i międzynarodowych projektów badawczych dotyczących seksualności człowieka.

ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz