poniedziałek, 1 grudnia 2014

W tym szaleństwie jest metoda



Mit sfałszowanych wyborów to nowy pomysł prawicy na wywrócenie państwa i zdobycie władzy. A państwo potykające się o własne nogi skutecznie przyspiesza realizację tego scenariusza.
                   
RAFAŁ KALUKIN

Nie ma rady - trzeba wejść pod stół i odszczekać. Nie dalej jak trzy tygodnie temu przewidy­wałem na łamach „Newsweeka”, że pod wpływem wydarzeń na Ukrainie pol­ską politykę czeka otrzeźwienie. Słab­nące znaczenie Smoleńska zdawało się potwierdzać tę intuicję. Nie doceni­łem jednak potencjału obłędu/cynizmu (niepotrzebne skreślić) na prawicy.
Raz jeszcze okazało się, że w przyro­dzie nic nie ginie. Gdy jedną paranoję już do cna wyeksploatowano, natych­miast pojawiło się zapotrzebowanie na nową. Właśnie eksplodowała.

Lont podpalony miotaczem
Tezę o fałszowaniu wyborów prawica budowała od kilku lat. Najpierw ukrad­kiem, sącząc spekulacje i podejrzenia. Każda lokalna anomalia była nagłaś­niana i odpowiednio komentowana. Tu zabrakło kart do głosowania, tam od­dano więcej nieważnych głosów niż za­zwyczaj - za każdym razem można było poszukać racjonalnych wytłumaczeń; nawet najsprawniejszy system wybor­czy może potknąć się o jednostkowe zaniedbanie bądź nieuczciwość obsłu­gującego go człowieka. Zamiast tego opatrywano doniesienia znakami zapy­tania, budując klimat podejrzliwości.
Sączone wnioski wydawały się zbyt absurdalne, aby mogły zainfekować po­ważną część opinii publicznej. Główny nurt przymykał więc oko. Tymczasem prawicowe media głosiły ostatnio już otwarcie, że fałszerstwa nad urną to nawet nie brzytwa, której chwyta się słab­nąca władza, lecz stały element wszystkich elekcji po 1989 roku. Po takim przygotowa­niu byle iskra zdolna była odpalić ładunek paranoi. Trudno było wszakże przypusz­czać, że stanie się coś znacznie poważniej­szego - że zamiast lokalnych zaniedbań wyborczych wydarzy się katastrofa, która naprawdę skompromituje państwo. Sięga­jąca wielu obszarów naraz - systemu infor­matycznego, kompozycji kart wyborczych, niezdolności urzędników z PKW do reago­wania w sytuacjach kryzysowych.
I tak doszło do zawieruchy politycznej, jakiej dawno w Polsce nie widziano. Nie­udolność państwa zderzona z prawicową paranoją odarły z wiarygodności najważ­niejszy ustrojowy regulator - instytucję wolnych, demokratycznych wyborów. Te­raz podważany będzie wynik każdej kolej­nej elekcji.

Z paranoją jak z wiatrakami
Polityczna paranoja nie jest domeną pra­wicy. Dwaj najwięksi paranoicy w dziejach ludzkości, czyli Hitler i Stalin, reprezento­wali obie główne orientacje. Hitler zbu­dował swój model totalitaryzmu na lęku przed żydowskim i komunistycznym spi­skiem. Stalin w procesach moskiewskich ugruntowywał lęk przed spiskiem impe­rialistycznym (choć antyżydowskie fobie też nie były mu obce). Pozornie przeciw­stawne wektory nie przeszkodziły im jed­nak w zawarciu sojuszu.
Spiskowe widzenie świata, naukowo zwane konspiracjonizmem, jest stałym elementem każdego politycznego ekstremizmu. W USA konspiracjonizm od dawna bujnie rozkwita na radykalnej pra­wicy, znajdując wyraz w teoriach o New World Order - światowych rządach dyk­tatury łączącej socjalizm z okultyzmem i ideami New Age, dybiącej na wolność Amerykanów, ich religijność i uznawane za świętość prawo do posiadania broni. W Europie prawicowy ekstrem izm kar­mi się lękiem przed ideologią multi-kułti planowo niszczącą tradycyjny fundament kulturowy. Lewicowy z kolei - wizjami spisku amerykańsko-izraelskiego bądź globalnych rządów korporacji. W XXI w. myślenie spiskowe zaczęło jednak znów przenikać do centrum, wpływając na po­litykę mocarstw. Było obecne w teorii „osi zła” prezydenta George’a Busha, dziś triumfuje w putinowskiej Rosji.
W III RP paranoja zadomowiła się na prawicy (choćby dlatego że skrajna lewica praktycznie nie istnieje). Regularnie poja­wiające się spiskowe teorie płynnie prze­chodziły w kolejne, budując tyleż złożony co odrealniony obraz rzeczywistości.
Spisek założycielski to oczywiście Mag­dalenka. Potem afera FOZZ prowoku­jąca teorię o powziętym w schyłkowej PRL wielkim planie złodziejskiej trans­formacji. Nieudana lustracja zakończo­na upadkiem rządu Jana Olszewskiego stworzyła wizję agentury trzęsącej polską polityką. Stąd był już tylko krok do teorii o powiązaniach polskich elit z Moskwą, co znalazło swój wyraz w micie wszech­mocnych Wojskowych Służb Informacyj­nych. Ostateczny stempel przystawił zaś w 2005 roku Jarosław Kaczyński, ogła­szając istnienie wielkiego układu łączące­go elity polityczne, służby, biznes i mafię.
Sugestywną wizją zahipnotyzował pra­wicowy elektorat. Nawet jego świat­li przedstawiciele zapomnieli, że historia świata usłana jest spiskami nieudanymi, a rzadkie sukcesy odnosiły co najwyżej sprzysiężenia kameralne, izolowane od otoczenia. Podpowiada to zresztą logika: im spisek zatacza szersze kręgi, tym ła­twiej go zdemaskować i zawczasu unie­szkodliwić. Myślenie spiskowe odporne jest jednak na logikę szerokiej perspekty­wy. Skupia się na pozornej logice detali. Dowolnie je łączy, nie pozostawiając na­wet szczeliny na przypadek, zbieg okolicz­ności, kaprys losu. Tam, gdzie jest skutek, zawsze musi być jakaś przyczyna. Pod go­tową tezę selekcjonuje się fakty. A najlep­szym dowodem jest brak dowodów.
Czarna legenda Magdalenki okaza­ła się odporna nawet na przeczące jej relacje uczestnika rozmów Lecha Ka­czyńskiego. Choć kamera - towarzyszą­ca w czerwcu 1992 roku nocnej naradzie prezydenta Wałęsy z liderami partii dą­żących do odwołania rządu Olszewskiego - po prostu zarejestrowała proces budo­wania nowej większości parlamentarnej („Panowie, przeliczmy głosy” - stwierdza w kanonicznej frazie Donald Tusk), właś­nie to nagranie posłużyło do stworzenia mitu zamachu stanu. Brak dowodów na współpracę z SB ojców założycieli III RP napędzał spekulacje o tym, jak ważnymi byli agentami. Aneks do raportu o WSI, utajniony przez prezydenta Kaczyńskie­go celem uratowania Macierewicza przed ostateczną kompromitacją, do dziś pod­trzymuje złowieszczy mit wojskowych służb.
I tak już było zawsze. Żadne oficjalne ustalenia nie miały szansy obalić wielo­wątkowej, wewnętrznie wykluczającej się teorii o zamachu smoleńskim. Podobnie jak legendy o „seryjnym samobójcy” mor­dującym Leppera, Petelickiego i innych domniemanych posiadaczy tajemnej wie­dzy. Z mitem sfałszowanych wyborów bę­dzie tak samo.
Prawicowi autorzy nie mają proble­mu z tym, by z aprobatą cytować podsłu­chane zdanie Bartłomieja Sienkiewicza, że „państwo istnieje teoretycznie” i jed­nocześnie insynuować praktyczną moc tego państwa, zdolnego do ujarzmienia machiny wyborczej i podporządkowania jej partyjnemu interesowi. A że gorszą­cy bałagan powyborczy zdaje się przeczyć kwalifikacjom spiskowców? Nie z takich meandrów potrafi wybrnąć prawicowy umysł. Stanisław Michalkiewicz już zdą­żył donieść, że awaria systemu informa­tycznego to ustawka pozwalająca zyskać na czasie - „aż nasi okupanci ustalą mię­dzy sobą, jakie powinny być prawidło­we wyniki wyborów”. Niezawodna poseł Pawłowicz nie bawiła się w szczegóło­we uzasadnienia, wszelkie sprzeczności zamykając w nośnym haśle wywołanej przez władzę domowej „wojny hybry­dowej”. W internecie następuje już od­dolna mobilizacja. Niedawni domorośli znawcy katastrof lotniczych wcielają się w rolę speców od systemów informatycz­nych. Nowej paranoi nic już nie zdoła powstrzymać.

Rokosz wzywa, mości państwo!
Amerykański badacz konspiracjonizmu Da­niel Pipes określał teorie spiskowe mianem „pornografii politycznej”. W dojrzałych spo­łeczeństwach odgrywają one podobną rolę jak normalna pornografia - krążą w drugim obiegu, budząc wstydliwe emocje, powstrzy­mywane przed wtargnięciem do otwartej pub­licznej przestrzeni szeregiem norm moralnych i cywilizacyjnych standardów. A jeśli udaje im się sforsować tę zaporę, jest to znak, że spo­łeczeństwo toczy choroba. Łatwość wzbudze­nia politycznej paranoi w Polsce wiele mówi o Polakach.
Jak więc reagować? Jeśli próby podważenia uczciwości wyborów okażą się skuteczne, re­forma systemu wyborczego wiele nie zmieni. Nie takie przeszkody pokonywał pobudzony paranoidalny umysł. Spirala powszechnej po­dejrzliwości została uruchomiona, wzmacnia­jąc pozycję PiS jako systemowej alternatywy dla rządów PO. Nowy rokosz już się rozpo­czął - napaścią na biura PKW zorganizowaną przez prawicowych ekstremistów oraz zmaso­waną kanonadą liderów PiS i mediów upra­wiających pisowską propagandę.
Obszarem specjalnej troski powinno więc stać się państwo. Niestety obserwujemy me­chanizm patologicznego sprzężenia. Każ­dy kolejny kryzys - czy to podsłuchiwanie polityków, czy rozpad systemu wyborcze­go - zamiast skłaniać główne strony konflik­tu do dyskusji nad sposobami uzdrowienia państwa (co miało miejsce po aferze Rywina), teraz jedynie pogłębia polaryzację. Histeria prawicowej opozycji wywołuje kontrreakcję obozu władzy, nawołującego do umiaru i bagatelizującego skalę ujawnionych proble­mów. W rozgardiaszu jeszcze bardziej kurczy się przestrzeń do poważnej refleksji. Zamiast planować reformy, strony planują strategie obalenia państwa bądź jego obrony w zakon­serwowanym, niefunkcjonalnym kształcie. I tak kryzysy, które w normalnych krajach przeważnie są motorami postępu, w Polsce prowadzą do intelektualnego uwiądu.

Czekając na wodza
Paranoja ma jeszcze jedną niebezpieczną właściwość. Ludzie na nią podatni zazwyczaj tak dalece ulegają sugestywności teorii spi­skowych, że sami przejmują schematy przy­pisywane wrogom. „Musimy to skopiować, oczywiście na swój sposób” - mawiał ponoć Hitler po lekturze „Protokołów mędrców Sy­jonu”, traktujących o żydowskim spisku prze­jęcia władzy nad światem. Zaś główny ideolog nazizmu Alfred Rosenberg - jak zauważał demaskator „Protokołów” Herman Bernstein - zaprojektował w modelu III Rzeszy najbar­dziej diaboliczne instrumenty żydowskiego spisku: manipulowanie masami, wywoływa­nie zamieszek, demonstracje siły, ograniczanie wolności obywatelskich, kontrolę prasy. I tym sposobem zawarte w fałszywce carskiej ochra­ny imaginacje stały się totalitarną realnością.
W zalewie histerycznych manifestów i fan­tastycznych teorii lansowanych w ostatnich dniach na łamach prawicowych mediów, uważny czytelnik mógł wyłapać szczególnie absurdalną publikację jednej z autorek porta­lu wpolityce.pl. Małgorzata Nykiel przeniosła w polskie realia paranoiczną teorię sowieckiej „wojny bez walki”, ujawnioną przez zbiegłego do USA kagebistę Jurija Bezmienowa. Twier­dził on, że w czasach zimnej wojny Moskwa realizowała plan przejęcia władzy nad Amery­ką. Poprzez działania agentów wpływu przez dwie dekady szerzono demoralizację, infeku­jąc wirusem nihilizmu instytucje państwa, edukację, media, kulturę, rodzinę i religię. Po demoralizacji miała nastąpić przyspieszo­na faza destabilizacji, a potem - gwałtowne­go kryzysu. Gdyby zaś w gruzach leżało już całe państwo i spajającyje porządek wartości, wkroczyłby nowy przywódca, z nadzieją wi­tany przez znękane społeczeństwo. Oczywi­ście ostatecznie podporządkowałby Amerykę władcom Kremla.
Można by zbudować na tej kanwie fabu­łę niewymagającej intelektualnie opowiastki SF. Ale red. Nykiel - posiłkując się antyklerykalizmem Palikota, tęczą na placu Zbawicie­la i innymi rekwizytami mającymi dowieść planowej destabilizacji polskiej moralności - zupełnie na serio snuje scenariusz wielkiego kryzysu i bliskiego już przejęcia władzy przez tajemniczego Obcego.
Cóż, z kryzysem faktycznie mamy do czy­nienia. Z kryzysem państwa i jeszcze poważ­niejszym kryzysem umysłowym. Lecz jeśli ktoś odpowiada za demoralizację i destabi­lizację polskiej demokracji, to w pierwszej kolejności właśnie odgrywająca swój para­noiczny koncert polska prawica. Tak harmo­nijnie zestroiła akordy, że nie wygląda to na improwizację.
Kto podsunął partyturę? Nowego wodza, który wkroczy na białym koniu i ocali Pola­ków, raczej nie należy się spodziewać. Wódz jest znany, od lat ten sam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz