piątek, 21 listopada 2014

SPRZEDAWCY EMOCJI



Nie chodzi o to, by odkryć nowy talent i go wylansować. Chodzi o to, żeby program wygrata osoba, na której telewizja zarobi najwięcej. Wystarczy sprytnie zmanipulować widzów, by głosowali właśnie na nią.

RENATA KIM, EWELINA LIS

Nie mogę już oglądać takich programów - mówi X, któ­ra pracowała przy produkcji „Tańca z gwiazdami” w czasach, gdy pokazywała go telewizja TVN. - No nie mogę, wszędzie węszę manipulacje.
Kiedy widzi, że tancerka jest cią­gle pokazywana w zwolnieniu, że ma rozwiane włosy (bo skierowano na nią ogromny wiatrak), to przecież wie, że reżyser chce ją pokazać w jak najlepszym świetle - że niby taka ro­mantyczna, kobieca. - A gdy potem ta dziewczyna opowiada, że tuż przed ostatnim odcinkiem rzucił ją narzeczo­ny, więc tańczyła ze sztucznym uśmie­chem na twarzy i rozpaczą w sercu, to mam jasność, że producenci dmucha­ją jej historię, bo chcą, żeby przeszła do kolejnego odcinka. Dlaczego? Bo zależy na tym stacji albo sponsorowi - wyjaśnia X.
Nazwiska nie poda, bo nadal pra­cuje w branży i nie powinna zdradzać tajemnic produkcji telewizyjnych show. Ale tym, co się w nich dzieje, jest zniesmaczona. Pamięta, jak po emisji pierwszego odcinka castingowego do nowego programu stacja zorganizowała celebrycką imprezę i wszyscy podchodzili do niej z gra­tulacjami. - A ja stałam i myślałam: „Co wy, k..., wiecie o robieniu takich programów?”.


Biblia i emocje
Pierwszym polskim talent show była „Szansa na sukces” emitowana w publicznej TVP2 od 1993 r. Prowadził ją Wojciech Mann, a uczestnicy śpie­wali piosenki znanych wykonawców, którzy oceniali ich występ. Zwycięz­cy mogli potem w nagrodę zaśpiewać razem z nimi.
- Przez blisko 20 lat „Szansa” nie mia­ła żadnej konkurencji, dopiero w 2002 r. w Polsacie wystartował „Idol” - pierwszy zagraniczny program na licencji, który miał łowić muzyczne talenty.
Potem worek z rozrywkowymi produk­cjami się rozwiązał: wiosną 2005 r. TVN pokazał pierwszy sezon „Tańca z gwiaz­dami”, trzy lata później „Mam talent”, a w 2011 r. „X Factor”. Polsat błyskawicz­nie odpowiedział własnym „Must be the music - Tylko muzyka” a publiczna Dwój­ka licencyjnym „The Voice of Poland”.
Dziś takich programów jest w polskich mediach kilkanaście i wszystkie wygląda­ją podobnie: uczestnicy na żywo walczą o zwycięstwo - śpiewają, tańczą, gra­ją na różnych instrumentach albo wy­konują akrobacje - jurorzy wygłaszają krytyczne lub entuzjastyczne komenta­rze, a widzowie głosują, przekonani, że na ich oczach, dzięki ich SMS-om, rodzi się nowa gwiazda.
Tymczasem prawda jest taka, że widz ma tu niewiele do powiedzenia. Wręcz przeciwnie, jest nieustannie manipulo­wany, by robił to, na czym zależy produ­centom. Nawet śmiać ma się wtedy, gdy sygnał da mu obecny na widowni anima­tor publiczności. Buczeć też wolno mu tylko we wskazanych momentach.
Bo w telewizyjnych talent show wszyst­ko - począwszy od organizacji castingu po dobór bohaterów, rodzaj oświetlenia, scenografię, montaż, a nawet promocję programu - jest starannie zaplanowa­ne i wyreżyserowane. Kupując licencję, producenci dostają tzw. biblię formatu - kilkudziesięciostronicowy poufny do­kument, który precyzyjnie opisuje zasa­dy tworzenia widowiska. Są w nim nawet wytyczne, jak dobierać jurorów, którzy będą oceniać występy uczestników: jeden powinien być emocjonalny, drugi rzeczo­wy, trzeci życzliwy, a czwarty krytyczny i złośliwy.
Dziennikarz i krytyk muzyczny Robert Leszczyński wspomina, że kiedy zaczynał pracę w jury „Idola”, brytyjscy producenci pokazywali im wzorcowego jurora: Angli­ka Simona Cowella, który słynie z wygła­szania zjadliwych ocen. - Chcieli od nas podobnej brutalności. Chcieli krwi, potu i łez. Nie zależało im na dobrej muzyce czy wyszukiwaniu zdolnych wokalistów, tylko na tym, żeby ktoś się na scenie rozbeczał - opowiada.
Można to było zrobić, na przykład bezlitośnie opóźniając ogłoszenie, czy uczestnik przejdzie do następnego etapu.
- Wiedzieliśmy, że jest dobry, mówiliśmy nawet między sobą, że ma szansę na zwy­cięstwo. Ale najpierw drobiazgowo wyli­czaliśmy, co źle zrobił na scenie. Było tego tak dużo, że ten człowiek w końcu zaczy­nał płakać. A wtedy my: „Przechodzisz”. TU następowała eksplozja radości. I o to nam chodziło, o ostre emocje. Producent cały czas powtarzał, że widzowie to lubią, tylko na to czekają - opowiada.
Zdarzało się, że przeczołganym okrutnie uczestnikom puszczały nerwy i zaczynali ubliżać jurorom. Raz wyśmiany przez nich mężczyzna wyjął pistolet i otworzył ogień.
- Strzelał głównie do Kuby Wojewódzkie­go, ale celował też w innych. Zanim zro­zumiałem, że to są ślepaki, przeżyłem własną śmierć. I wszystko było na wizji - wspomina Leszczyński.

Dramaty i wzruszenia
Tamta historia nie była zaplanowana, ale producenci szaleli z radości. W bi­blii formatu są bowiem zalecenia, by sce­nariusz widowiska koniecznie zawierał jakieś zwroty akcji, które dodadzą mu dramatyzmu.
Najskuteczniejszy - przekonuje Lesz­czyński - jest romans na planie, wymy­ślony lub prawdziwy. - Pamiętam ten czerstwy filmik o tym, jak ćwiczyli Kasia Cichopek i Marcin Hakiel w „Tańcu z gwiazdami’'. Byli tak zmęczeni, że się przewracali. Mówili: „Ja już nie daję rady, odchodzę z programu”. A potem na oczach widzów zakochali się w sobie, a już po programie zostali małżeństwem, jak w brazylijskim serialu. Widzowie w eksta­zie, słali SMSy bez opamiętania. Na tym to wszystko polega - tłumaczy.
- Świetnie manipuluje się widzami za pomocą nagłych życiowych dramatów, śmiertelnych chorób i piosenek dedyko­wanych zmarłej mamie. Kiedyś reżyser miał nawet pomysł, by zrobić filmik, jak jeden z uczestników, młody chłopak, idzie na grób matki. Odmówiłam, bo jest gra­nica, której się nie przekracza - dodaje Z, która pracowała przy produkcji wielu telewizyjnych programów.
Jej zdaniem dobry show musi być jak film sensacyjny, trzeba w nim umiejętnie stopniować napięcie. Przykład? Na początku programu pojawia się zdecydowany faworyt, ale potem nagle odpada. Tak było z prezenterem publicznej telewizji Tomaszem Kamelem, który został ściągnięty do „Tańca z gwiazdami” jako potencjalny zwycięzca. Miał wszystko: urodę, popularność i dobrą partnerkę, ale zakończył udział w programie już S po trzecim odcinku. - To był klasyczny „nieoczekiwany” zwrot akcji. Doskonały sposób, by widzowie obejrzeli następny odcinek, spodziewając się kolejnych I niespodzianek - śmieje się Z.
Ona też nie może się wypowiedzieć pod nazwiskiem: nie dość, że groziłyby i jej kary finansowe za złamanie tajemnicy produkcji, to jeszcze naraziłaby się na środowiskowy ostracyzm. A temat jest wy­raźnie drażliwy, nikt nie chce rozmawiać o kulisach tworzenia telewizyjnych show. Niektórzy - jak Katarzyna Szalańska, producentka kilku edycji „Idola” i „Mam ta­lent” oraz Wojciech Iwański, legendarny producent i reżyser takich programów najpierw udzielają wypowiedzi, a potem się z niej wycofują. Inni umawiają się na rozmowę, ale uparcie nie odbierają telefo­nu. Jeszcze inni, jak zwycięzca „X Factor” Dawid Podsiadło, tłumaczą, że nie mają nic do powiedzenia, a poza tym program był już tak dawno.
A kulisy są rzeczywiście ciekawe i pokazują mechanizm wciskania wi­dzom starannie spreparowanego pro­duktu. Czyli tego bohatera show, który zdaniem producentów - powinien wy­grać. W biblii formatu są nawet precy­zyjne wskazówki, jak opowiadać historie uczestników, by publiczność w nie uwie­rzyła. Żeby je - jak to się w telewizyjnej branży mówi - kupiła.
Ale najpierw trzeba tych uczestników starannie wybrać. Tu też nie ma miejsca na przypadki: producenci nie czekają z zało­żonymi rękami na ludzi, którzy zgłoszą się na casting, tylko sami wyruszają w Polskę, by ich znaleźć. Odwiedzają domy kultury, teatry muzyczne, rozmawiają z organista­mi w kościołach. Szukają na placach i uli­cach, przeczesują sieć, a gdy widzą jakiś fajny filmik, dzwonią do autora i zaprasza­ją go do programu. Coraz częściej wybie­rają według klucza: dziwak i odmieniec. Taki był długowłosy Michał Szpak, który wygrał pierwszy „X Factor” i taki jest androgeniczny Mateusz Maga z najnowszej edycji „Top model”.
Potem trzeba jeszcze takiemu czło­wiekowi stworzyć wzruszającą historię.
- Na przykład, że wychowuje się bez ro­dziców i klepie biedę. Albo że ma raka, a występ w tym programie to jego ostat­nie marzenie. Trzy lata temu głośno było o eurosierotach i niemal we wszystkich programach pojawiali się młodzi ludzie, którzy opowiadali, że rodzice wyjecha­li za granicę za pracą, a oni zostali sami w domu z babcią i jeszcze muszą się opie­kować młodszym rodzeństwem - wylicza Y, która pracowała przy „Mam talent”.
- Dobre story jest bardzo ważne - po­twierdza Robert Leszczyński. Nigdy nie zapomni uczestnika „Idola”, który pra­cował w sklepie muzycznym, ale został wylany, bo zbyt często brał wolne, by jeź­dzić na próby i nagrania do programu.
- Kiedy opowiedziałem to na wizji, nag­le wszyscy bezrobotni w kraju się za nim ujęli. Słali SMS-y, bo chcieli, żeby wygrał. Ostatecznie zajął drugie miejsce.
Producentce X zapadła w pamięć mała Magda Welc z trzeciej edycji „Mam ta­lent”. - Opowiedziała, że jej rodzina mieszka w bardzo trudnych warunkach - obiecała, że jak wygra, to całą sumę przeznaczy na budowę nowego domu.
- I nagle się okazało, że mnóstwo ludzi chce pomagać, siali SMS-y, by wygrała - opowiada.
Producentka Y też pamięta tę sytuację: Reżyser nie miał oczywiście wpływu na to, ile ta dziewczynka dostanie SMS-ów, ale celowo podkręcał atmosfe­rę. Ta mała śpiewała piosenki z repertu­aru Edyty Geppert, a w finale wybrała tę, która leciała tak: „Uparcie i skrycie, och, życie, kocham cię, kocham cię, kocham cię nad życie. Choć barwy ściemniasz, choć tej wędrówki mi nie uprzyjemniasz, choć się marnie odwzajemniasz” - nuci.
Jakaż to była wzruszająca chwila: dziewczynka stała na scenie szczelnie wypełnionej białymi balonikami, a sama
trzymała w ręku czerwony. Na widow­ni siedziała jej mama, cała zapłakana.
- Więc jeśli ktokolwiek miał wątpliwości, na kogo wysłać SMS, to po takim przed­stawieniu już nie. Tak się to załatwia - ironizuje Y.
Widzowie - jej zdaniem - łatwo wpa­dają w tę pułapkę. Myślą tak: wysłanie SMS-a niewiele kosztuje, ale jeśli sto ty­sięcy ludzi to zrobi, wyjdzie ładna sumka. Na dodatek nie za darmo, przecież ta mała śpiewa, bardzo się stara. Trzeba jej pomóc zbudować dom dla rodziców.
- Rewelacyjny Kamil Bednarek, któ­ry dziś robi prawdziwą karierę, w starciu z taką łzawą historią nie miał szans. Prze­grał. Bo w takich programach nie chodzi o to, by kogoś wylansować, tylko o to, by wzbudzić u widzów jak największe emo­cje. A co za tym idzie, zwiększyć oglądal­ność programu i sprzedać jak najwięcej reklam. Dochód z SMS-ów też jest nie do pogardzenia - mówi.
- To są ogromne pieniądze - dodaje producentka X. Stanowczo zaprzecza jednak, jakoby stacje manipulowały wynikami głosowania widzów. - Żadna nie odważy się tego zrobić. To są spółki akcyjne, pod­legają audytowi i gdyby ktokolwiek złapał je za rękę, miałyby ogromne problemy.

Badanie i przeciąganie
Robert Leszczyński uważa, że największa manipulacja polega na tym, że każdym programem typu reality show tak napraw­dę rządzi telewizja, w której jest nadawa­ny. - Publiczności się wydaje, że głosuje i wybiera swojego kandydata, ale w rze­czywistości decyzję podejmują właściciele stacji. Bo muszą promować własne gwiaz­dy, pogodynki i aktorów ze swoich seria­li - mówi. Jego zdaniem forować takiego uczestnika jest bardzo łatwo: wystarczy częściej niż innych go pokazywać, cyto­wać jego najciekawsze wypowiedzi, lepiej zmontować filmik o jego życiu poza pla­nem. To wszystko przekłada się na głosy.
Producentka X: - Nie da się oczywiście zaplanować, że wygra na przykład Ra­fał Maserak i jego partnerka. Ale można zrobić tak, że Maserak zatańczy do jakie­goś aktualnego hiciora, który publicz­ność uwielbia, podczas gdy inni dostaną gorsze melodie. I widzowie zagłosują na Maseraka.
- Robi się nawet specjalne badania fokusowe, by sprawdzić, co widzowie ce­nią, co ich w danym uczestniku ujmuje. A potem wyniki przekazuje się temu czło­wiekowi, by wiedział, jak ma się zacho­wywać i co mówić. Czasem sugeruje mu się, by częściej płakał albo by drżał z emo­cji - dodaje wieloletni producent i reży­ser programów rozrywkowych, który też prosi o anonimowość. I wylicza dalej: gdy w badaniach wychodzi, że protegowany stacji irytuje widzów, prosi się go, by opo­wiedział coś o swojej rodzinie, to zawsze ociepla wizerunek. Można mu też na po­czekaniu wymyślić jakąś dramatyczną historię, która sprawi, że ludzie przed telewizorami zaczną mu współczuć. pozwolą zostać w programie.
Sztab złożony z pracowników sta­cji analizuje wszystko: wyniki fokusów, oglądalność odcinka oraz liczbę SMS-ów, które przychodzą na danego uczestni­ka. - A jeśli chodzi o gwiazdę stacji, oce­ny są jeszcze dokładniejsze. Wyciąga się z nich wnioski i robi wszystko, żeby zo­stała w programie jak najdłużej. Jeśli ktoś twierdzi, że nie da się tym manipulować, to albo nie ma pojęcia, o czym mówi, albo kłamie - dodaje producent.
- Reżyser „Mam talent” bardzo chciał, by wygrał akordeonista Marcin Wyros­tek. W przeddzień finału grał na próbie tę słynną piosenkę Grace Jones „Strange”. Wypadł tak fatalnie, że w nocy pospiesz­nie zmieniono mu aranżację, żeby to zabrzmiało lepiej. I żeby wygrał. Potrak­towano go inaczej niż wszystkich - mówi producentka Y.
Z: - W „Tańcu” było wiadomo, że część uczestników to gwiazdy, a reszta - mięso armatnie. Aktorka Agata Kulesza była do odstrzału, nie występowała w produkcjach TVN, więc nikt na nią nie stawiał. Dopiero gdy się okazało, że publiczność jej kibicu­je, bo świetnie tańczyła i była bezpreten­sjonalna, stacja zmieniła do niej stosunek, zaczęła ją promować. Wygrała - opowiada.
Y twierdzi, że manipulować można wszystkim: strojem, choreografią, nawet makijażem. No i oczywiście jest cała ma­china PR-owa, którą można wykorzystać do promowania wybranego uczestnika, stworzyć wokół niego pozytywną atmo­sferę. - Wysyła się go do telewizji śnia­daniowej, przygotowuje zgrabny filmik, w którym dokarmia biedne kotki, pomaga skrzywdzonym, opowiada o ciężkim dzie­ciństwie i wychodzeniu na prostą. Tancer­ka Edyta Herbuś doszła do tego, co potrafi, ćwicząc w zatęchłej sali na prowincji, ktoś inny uczył tańca niewidome dzieci. Ta­icie zagrania nigdy nie są przypadkiem - śmieje się Y.
Tych, na których stacji nie zależy, trak­tuje się po macoszemu. Ich filmiki są krótsze, bezbarwne, wręcz banalne, a co najgorsze - bez emocji. Ci uczestnicy szyb­ko odpadają z programu.

Kalkulowanie
X zapamiętała taką sytuację: kiedy zna­na piosenkarka odpadła w finale „Tańca z gwiazdami” wszyscy z planu byli prze­konani, że będzie zrozpaczona i wściekła. A ona na zorganizowanym po zakoń­czeniu programu bankiecie świetnie się bawiła.
- Ktoś, kto koło niej siedział, widział, że wysyłała SMS-y do znajomych. Wyni­kało z nich, że nie potraktowała drugiego miejsca jako porażki. Zaszła bardzo wy­soko, wyżej, niż się ktokolwiek spodzie­wał, zgarnęła sporo pieniędzy, bo gwiazdy za każdy odcinek dostają przecież po kil­ka tysięcy złotych. Więc była zadowolona, że jej kariera znowu rozkwitła - opowiada producentka.
I dodaje sarkastycznie: - To wszystko naprawdę jest tylko biznes.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz