wtorek, 4 listopada 2014

Państwo, czyli piaskownica



Nasze życie polityczne i medialne coraz bardziej przypomina serial słabego reżysera z marnym scenariuszem - mówi filmowiec Andrzej Saramonowicz.
  
NEWSWEEK: Napisałeś, że przyznanie przez Kancelarię Prezydenta medali państwowych dwójce reporterów, którzy zginęli w Katowi­cach, pachnie podlizywaniem się mediom.
ANDRZEJ SARAMONOWICZ: Chodziło mi o powagę instytucji państwa reprezentowa­ną przez Kancelarię Prezydenta. Prezydent, zakładam, nie miał z tym nic wspólnego. Raczej jakaś grupa urzędników, którzy roją sobie strategię „zabezpieczenia tyłów” szefa poprzez dobre układy z mediami. I to chy­ba spowodowało, że uznano, że trzeba tych dwoje nieszczęsnych ludzi odznaczyć. Ktoś może powiedzieć, że w obliczu ich śmierci żałuję im Złotych Krzyży Zasługi. A nie o to chodzi! Takie pospieszne działanie państwa zmusza mnie jednak do zastanawiania się, dlaczego tak się dzieje. I dochodzę do dwóch smutnych wniosków: po pierwsze, że po­budki urzędników nie są specjalnie szla­chetne ; po drugie, że osiągnięcia zawodowe odznaczonych nie były, prawdopodobnie ze względu na ich młody wiek, jeszcze szcze­gólnie wielkie. Chcąc nie chcąc, przywołuję w pamięci wszystkich zmarłych dzienni­karzy, którzy osiągnęli więcej, a nie zostali tak uhonorowani, i zastanawiam się, czy to sprawiedliwe. Oczywiście zawsze pozostaje podejrzenie, że ten skurwysyn Saramono­wicz czyni to wszystko z niskiej zazdrości, bo sam nie dostał żadnego krzyża zasługi, ale na to już nic nie poradzę.

Politycy w ostatnich latach spieszą się być w żałobie. Zmarła aktorka Ania Przybylska, władze lokalne ozdobiły główną ulicę Gdyni flagami z jej podobizną, a niektórzy członkowie sejmowej komisji kultury zastanawiają się, czy roku 2015 nie ogłosić rokiem Anny Przybylskiej.
- Naprawdę?!

Kontrkandydatami są Jan Długosz i Jan Paweł II. Jest jakiś pęd polityków do dołączania do konduktów żałobnych, wraz z insygniami państwowymi.
- Prawdopodobnie ktoś skonstatował, że Przybylska obchodzi potencjalnych wybor­ców bardziej niż kronikarz Jan Długosz. I tu dochodzimy do banalnej konstata­cji, że świat informacji publicznej zde­terminował jeden rodzaj informowania: bulwarowo-rewoiwerowy. Pojawił się kil­kanaście lat temu z „Super Expressem”, „Faktem”, a potem z mediami elektronicz­nymi, które wymuszają widzenie świata przez sensacyjność, dramatyczność, bo to się zawsze dobrze sprzedaje. To już nie jest nisza w mediach, to się rozlewa na całość.

I na politykę też. I tamtych bohaterów, tamte wydarzenia, emocje politycy chcą, dla własnych korzyści, zaprzęgać w działania państwa.
- Prawdopodobnie jest tak, że media, zwłaszcza elektroniczne, uczyniły świat znacznie bardziej egalitarnym. Niestety, nie o taki egalitaryzm walczyli ludzie postępu. Im marzył się świat, w którym tzw. masy miały...


... równać do elity.
- Otóż to! A dzisiaj jest zupełnie odwrot­nie: to gusty niewyedukowanych mas sta­ją się gustami głównego nurtu. I dlatego współczesne media stają się tubą, z któ­rej wylewa się opis świata widziany przez tłuszczę.

Co nas dalej czeka na tej drodze? Raz w mie­siącu Sejm będzie głosował nad uchwałami w sprawach wałkowanych przez tabloidy?
- Zapaść może się pogłębiać, ale może też ulec stopniowemu wyhamowaniu. Stanie się to, jeśli elity kulturalne, intelektualne, naukowe i - boję się to powiedzieć - poli­tyczne będą ignorować gusty tłuszczy i prze­konają ją do własnej hierarchii znaczeń.

Chyba już nie będą potrafiły. Autorytet raz utracony jest nie do odbudowania. Bo autorytet jest od tego, żeby mówić, co jest dobre, co złe, a nie żeby ironizować. A tymczasem od paru lat „wpuszczeni" w to przez tabloidy miotamy się między żałobą a zawiścią - to są dwie główne emocje publiczne.
- W przypadku żałoby mówimy o swoistym nieumiarkowaniu. My, Polacy, nie umie­my się odnosić w sposób niehisteryczny do śmierci. W przestrzeni publicznej prezen­tujemy wobec niej sprzeczne postawy: jedni próbują ze zmarłego uczynić ikonę, drudzy na tę ikonę usiłują od razu nasikać. To nie dotyczy jedynie sytuacji z Lechem Kaczyń­skim i 95 osobami, które zginęły w katastro­fie smoleńskiej i od razu zostały uznane za elitę narodu, choć wiele z tych osób...

... swą działalnością budziło wątpliwości...
- ... łagodnie mówiąc. Ale tak też się zdarzy­ło w wypadku Jacka Kuronia, którego próbo­wano przedstawić jako świeckiego świętego, 'laka postawa wywołała natychmiast kryty­kę, często niesprawiedliwą. Ale chyba nie ma rady na taki mechanizm, bo nadmierne wychylanie się wahadła (wielkim Polakiem był) momentalnie odbija się wahnięciem w dragą stronę (gówno prawda). Tak było w wypadku Czesława Miłosza, którego po śmierci spotkał zdumiewający wyrzyg pro­testów, zarówno w kwestii pochówku, jak i oceny życia. Polacy nie potrafią znaleźć dy­stansu wobec śmierci. Śmierć jest dla nich bramą do królestwa obłudy i hipokryzji.

Bo zaczęliśmy śmierć i żałobę traktować jako paliwo polityczne?
- Wróćmy może do pretekstu naszej roz­mowy, czyli Złotego Krzyża Zasługi dla państwa Kmiecików. Powtarzam, dla mnie nadaktywność Kancelarii Prezyden­ta to działanie „dla świętego spokoju”. Taki odgromnik, żeby Monika Olejnik w ko­lejnych trzech dniach - bo tak jest oblicza­na długość medialnych wzruszeń i emocji - się nie wściekała. Ale dlaczego obie re­dakcje telewizyjne, w których byli zatrud­nieni państwo Kmiecikowie, natychmiast przemieniły się w domy żałoby? Dlaczego dziennikarze nie wykazali umiarkowania: „Owszem, zginął nasz kolega, ale potrafi­my ocenić na chłodno, że nie było to naj­ważniejsze wydarzenie w kraju”? Moim zdaniem od dziennikarzy mamy prawo wy­magać dystansu, bo w pracy reprezentują coś więcej niż tylko własną grupę zawodo­wą, nie mówiąc już o kolegach, których los i dział kadr zetknął w tym samym newsroomie. Powinni przekazywać ludziom wiedzę o świecie, a nie emocje o sobie.

Może media zdziecinniały i są po dziecinnemu sentymentalne?
- Oczywiście, że zdziecinniały, jak wszyst­ko. Fabuła filmowa, którą od lat popełniam, też karmi się wyłącznie emocjami. Każdy fachowiec wie, że w zestawieniu z emocją refleksja intelektualna w kinie przegrywa. Jest pożądana, ale i podległa wobec silnych wzruszeń: miłości, nienawiści, lęku, śmier­ci. I tu dotykamy czegoś, co mówi wiele o mediach i ich funkcjonowaniu. O obrazie świata, którego dostarczają ludziom.

Może wiedzą, że widzowie dorośli być nie chcą - że chcą być infantylni?
- Nie wierzę, że widzowie wiedzą, cze­go chcą. Są raczej pasywni. Oczekują, że im się zajmie czas. Gdyby media zechcia­ły dać im coś bardziej wymagającego, też by to łyknęli. Oczywiście pozostaje kwestia proporcji - widz woli być lżej rozrywany niż ciężej i preferuje lekkość bytu nad tra­gedią, ale to nie znaczy, że w ogóle nie jest na nią wrażliwy. Przyczyną słabego pozio­mu współczesnych mediów nie jest głupota odbiorcy, ale intelektualne lenistwo pracu­jących w mediach. Polityk wie, że jeśli chce zabrać głos w sprawie - korzystnej dla sie­bie, ale zupełnie gównianą dla kraju – musi o odpowiedniej porze w odpowiednim dniu zwołać konferencję prasową. Na konferen­cję, nawet gównianą, zawsze przyjdą dzien­nikarze, bo to znacznie prostsze, niż szukać informacji na własną rękę. Potem wrzucają to do serwisu na godz. 10.30, a potem -no, skoro już tak narobiliśmy, to niech leci! - o 10.45,11-00,11.15 itd. O 12.30 gówniany news już się tak „wkluczowuje” w medialny matriks, że redaktorzy z gazet, które ukazu­ją się następnego dnia, muszą się nim, w ich mniemaniu, zająć. Zaczyna się cytowa­nie i komentowanie, są serwisy wieczorne trzech wielkich stacji telewizyjnych, a wie­czorem Monika Olejnik - znienawidzi mnie chyba - puentuje to w „Kropce nad i”. Albo to będzie w „Tomasz lis na żywo”. A następ­nego dnia Paweł Wroński omówi to w „Ga­zecie Wyborczej”.

Gdybyśmy spróbowali ułożyć ranking najbardziej „grzejących” w mediach emocji, to jak by wyglądał?
- Żałoba, śmierć...

Na pewno zawiść. Co jeszcze?
- Przekraczanie obyczajowego tabu. Me­dia w swojej dulszczyźnie są niesamowicie konserwatywne.

Czyli narastająca histeryczna pruderia. Podszyta chęcią oglądania czyjegoś nieudanego życia, bo np. miłość chyba nie „sprzedaje” się dobrze?
- Chyba że w wymiarze infantylnym: bo­haterowie naszego pisma sześć numerów temu rozstali się z partnerami i pisaliśmy, że to złe, ale teraz poznali się na pokazie mody i pokochali, zrobiliśmy z nimi okładkę i sesję fotograficzną w Portugalii albo w modnej knajpie, i to najlepiej z dziećmi. On odwozi jej dzieci z poprzedniego związku do szko­ły, a ona walnęła sobie tatuaż z jego imieniem. Infantylna wizja świata przesadzona jak wyobrażenia dzieci w piaskownicy: że ta babka z piasku to największy na świecie dom, a walnięcie w nią łopatką to najgorsza tragedia, jaka przydarzyła się światu.

Jest jeszcze Kościół. Liczba materiałów na temat synodu, tego, co się tam dzieje, co oni tam ustalają, czy Ludzie z rozbitych małżeństw będą mogli przyjmować komunię, czy nie. Nas to rozpala.
- Dlatego że Kościół jest nadreprezentowany w życiu publicznym, społecznym, medialnym. Pytamy księży właściwie o wszystko. Z racji tego, że mam dziecko in vitro, wiem, że nie może być w telewizji dyskusji o in vitro bez księdza. Nie zaprasza się lekarzy, tylko jakiegoś rodzica („Macie telefon do Saramonowicza? On taki wy­szczekany!”) i księdza dla równowagi. To jakby mnie zapraszano do Teatru Wielkiego, żebym potańczył!

Żyjemy w piaskownicy, do której zaprowa­dzili nas mamusie i tatusiowie, siedzi też z nami ksiądz, do którego możemy się zwró­cić z pytaniem w sprawie naszych zabaw.
- Jest gorzej. Rynek medialny w Polsce jest prościutki. Ważniejszych telewizji jest trzy, cztery. Programów, do których ludzie są zapraszani, jest 20 i researcherów jest 50. A ludzi w Warszawie, których mogą zaprosić, jest 250. To jest świat wsobny.

Czyli to telenowela z tymi samymi aktorami, w której raz na tydzień musi ktoś umrzeć, raz na tydzień musimy poznać złego czło­wieka i mu pozazdrościć pieniędzy lub ko­biety, raz na tydzień musi się zdarzyć zdrada.
- A w Onecie raz na tydzień jest informacja o tym, że świat czeka zagłada. Raz to jest su­sza, następnego tygodnia powódź, ocieple­nie lub ochłodzenie klimatu, albo asteroidy. Świat Onet.pl pełen jest dat końca świata.

Z kolei tygodnik „wSieci” nie może mieć numeru bez tematu zamachu.
- I że spiski są wszędzie. Spisek jako budu­lec życia społecznego, z którego jesteśmy wykluczeni, jest niezbędny.

Skoro przyjmujemy, że to, co się dzieje w świecie medialnym, a więc i w głowach czytelników i telewidzów, jest swego rodza­ju filmem, to może niepotrzebnie zżymamy się na jego jakość? Na to nas stać.
- Mamy prawo oczekiwać, żeby życie pub­liczne i medialne miało dobrych reżyserów i dobre scenariusze. I mamy prawo ta­kich scenariuszy oczekiwać od Kancelarii Prezydenta RP!

Ale ten świat, o którym opowiadamy, polega na tym, że nie ma gradacji, że wszystko jest tak samo ważne, a najważniejsze jest to, co budzi emocje, i że nie ma innego kina w okolicy - możemy iść tylko na ten film.
- Jeżeli przyjąć tę brutalną optykę - mieliby­śmy do czynienia z kinem bohaterów drugo i trzecioplanowych. Występują w epizodach, znikają, wkrótce nikt o nich nie będzie pa­miętał, a serial leci dalej. Być może tylko taki jest dziś możliwy - bez głównych ról.

ROZMAWIAŁ PIOTR NAJSZTUB

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz