środa, 5 listopada 2014

Otrzeźwienie smoleńskie



Smoleńsk powoli znika z wystąpień polityków PiS i okładek „niepokornych" pism. Pieczołowicie budowana mitologia przegrywa z realnością konfliktu na wschodzie.

RAFAŁ KALUKIN

Jeszcze niedawno całkiem po­ważni ludzie na prawicy mó­wili o Ewie Stankiewicz, że to polska Joanna d’Arc. Dziś wstydliwie spuszczają oczy, gdy ikona mchu do­magającego się „prawdy o Smoleńsku” bierze ostateczny rozbrat ze zdrowym rozsądkiem, spekulując o zamachu ro­syjskich służb na katowicką kamienicę. Paranoja? Być może, ale przecież do­skonale współgrająca z wcześniejszymi opowieściami o bombach próżniowych i innych akcesoriach smoleńskich teo­rii spiskowych. Być może więc to nie Stankiewicz odjechała, ale jej dawni sympatycy wracają z dalekiej podróży.
Większość stron internetowych po­szukiwaczy „prawdy o Smoleńsku” któ­re po katastrofie mnożyły się w tempie geometrycznym, od miesięcy nie jest aktualizowana. Tradycja smoleńskich miesięcznic jeszcze się utrzymuje, ale frekwencja w rytuale już nie taka jak dawniej. Jeszcze dwa lata temu co trze­ci Polak nie wykluczał, że mogło dojść do zamachu. Dziś ledwie co dziesiąty.
A przecież w diagnozie putinowskiej Rosji - przynajmniej w sferze re­torycznej - rację miał nie Donald Tusk, ale Lech Kaczyński. Wydawałoby się, że to doskonały czas dla mitologii smoleńskiej. A jednak...

Macierewicz w odstawce
Niedawna konferencja smoleńska prze­szła bokiem nawet na łamach „niepokor­nych” mediów. Eksperci od Antoniego Macierewicza nie zaskoczyli tym razem żadną nową hipotezą, powrócono tyl­ko do dawno lansowanych opowieści o sztucznej mgle. Tyle już wyproduko­wano fantastycznych, przeważnie wyklu­czających się domysłów, że epatowanie nowinkami musi napotykać trudności.
Inna sprawa, że poszukiwania prak­tycznie zarzucono. Zespół parlamen­tarny Macierewicza trwa już tylko formalnie. Jeszcze w 2013 roku zbie­rał się raz na dwa tygodnie, czasem raz w miesiącu, ale w tym roku spotkał się na rocznicę katastrofy 10 kwietnia, a potem tylko raz w sierpniu.
Wyraźnie brakuje w PiS politycz­nej woli drążenia sprawy. Tegorocz­na rocznica smoleńska przypadała na początek kampanii wyborczej do Par­lamentu Europejskiego, kiedy to w in­teresie partyjnym leżało wygładzenie retoryki i podjęcie próby przyciągnięcia wyborców bardziej umiarkowanych. Mogący ich wystraszyć Macierewicz został wycofany do dalszego szere­gu. Taktyka okazała się skuteczna, po raz pierwszy od lat PiS szło z PO łeb w łeb i przegrało wybory minimalnie.
Partyjni stratedzy najwyraźniej posta­nowili utrzymać łagodniejszą linię także po wyborach.
Slalom między elektoratem twardym i miękkim nie jest przecież niczym nowym w polityce Prawa i Sprawiedliwości. Ukło­nom, jakie partia Jarosława Kaczyńskie­go składała umiarkowanym wyborcom, towarzyszyły mrugnięcia okiem w stronę radykałów, zjednoczonych mitem o zama­chu smoleńskim. Celowała w tym „Gazeta Polska”, nieformalny organ „ludu smoleń­skiego”. Jej poprawa pozycji rynkowej po kwietniu 2010 roku - wzrost nakładu tygo­dnika oraz wejście na rynek „Gazety Pol­skiej Codziennie” - wynikała właśnie z tego, że pismo Tomasza Sakiewicza potrafiło wy­korzystać zapotrzebowanie na spiskową wersję przyczyn katastrofy. Wokół „Gaze­ty Polskiej” rozwijały się kluby zrzeszające domorosłych poszukiwaczy prawdy i akty­wistów organizujących uliczne celebracje.
'Tyle że tamte złote czasy minęły - co widać po wynikach sprzedaży. Ostatnia klasyczna okładka smoleńska („Salonka Prezydenta. Tam nastąpił wybuch”) poja­wiła się w kwietniu tego roku. Od tej pory jedynym okładkowym nawiązaniem do wydarzenia uznawanego przez prawicę za jedną z największy cli tragedii w historii Polski było powiązanie katastrofy TU-154 z zestrzeleniem malezyjsldego boein­ga nad wschodnią Ukrainą. Pismo nadal konsekwentnie straszy „bestią Putinem”, lecz strachu nie podlewa Smoleńskiem tak gorliwie jak kiedyś.

„Komoruski” do lamusa
Choć o zorganizowanie zamachu oskarża­no Rosję, najważniejszym celem PiS było obarczenie odpowiedzialnością polskiego rządu. W mniej lub bardziej zawoalowany sposób - jako uczestnika spisku w zama­chu. Całkiem już otwarcie - jako winnego bezsensownego wyścigu o to, kto i kie­dy miał lecieć do Katynia, złej organizacji lotu, oddania inicjatywy w prowadzeniu śledztwa Rosji, bałaganu z pochówkami, braku zaangażowania w sprowadzanie do kraju wraku. I pomniejszania pamięci o ofiarach tragedii - od usuwania krzyża na Krakowskim Przedmieściu po odmo­wę postawienia pomnika przed pałacem prezydenckim.
Hierarchia wrogów była precyzyjna: bra­tający się z Putinem Donald Tusk, wróg krzyża prezydent Bronisław Komorowski („Komoruski”), organizator lotu Tomasz Arabski, architekt polityki wschodniej Radosław Sikorski. Niedawna zmiana rzą­du była jednak jak wyniesienie tarcz strzel­niczych za kulisy. W polu rażenia pozostał już tylko cieszący się ogromnym popar­ciem prezydent Komorowski. Jemu ostrzał smoleński nigdy nie szkodził.
Ostatnio podejmowano próby wtłocze­nia w smoleński kontekst premier Ewy Kopacz. Raczej bezskuteczne, zważywszy na ofiarną pracę obecnej pani premier przy sekcjach zwłok tuż po katastrofie. Pew­nie można jej zarzucić, że coś zaniedba­ła, niepodobna jednak sprawić, aby Polacy uwierzyli, że zacierała tam ślady.
Ale problem w utrzymaniu smoleń­skiego kursu ma głębsze podstawy. Tak się przecież złożyło, że tegoroczna rocz­nica katastrofy nastąpiła tuż po rewolucji na kijowskim Majdanie i aneksji Krymu. Błyskawicznie rozpadło się trwające od 1989 roku przekonanie o bezpieczeństwie i stabilności państwa polskiego. W obliczu zagrożenia ze strony Moskwy przywódcy wszystkich partii spotkali się u prezydenta Bronisława Komorowskiego, aby szukać sposobów reagowania na kryzys. Nie za­brakło w tym gronie Jarosława Kaczyńskie­go, ale antyrosyjski pryncypializm lidera PiS rozmył się wśród jeszcze bardziej ra­dykalnych diagnoz Janusza Palikota, a także nowego czołowego jastrzębia pol­skiej polityki zagranicznej Włodzimierza Cimoszewicza.
Wymowa wydarzenia była oczywista. Jeśli Kaczyński w takich okolicznościach przyjmuje zaproszenie do pałacu prezy­denckiego, to nie ma już mowy o „Komoruskim”. Ukazuje się cały fałsz propagandowej figury - na miejscu zajmowanym dotąd w wyobraźni „ludu smoleńskiego” przez moskiewskich sprzedawczyków pojawi­li się nagle w miarę normalni przeciwnicy polityczni - którym można wiele zarzucić, lecz z pewnością nie zdradę. Bo ze zdrajca­mi ojczyzny przecież się nie rozmawia.
Dalsze wydarzenia obalały wszystkie uza­sadnienia dla smoleńskiej linii PiS. Rząd Tuska wspierał wysiłki Ukrainy w zacho­waniu integralności, twardo walczył o do­tkliwe sankcje wobec Rosji, konsekwentnie starał się burzyć zachodnie złudzenia o przewidywalnym Putinie. Nawet odsta­wienie Polski od europejskiego stołu dy­plomatycznego posłużyło wiarygodności PO. Było oczywiste, że Polskę odsunięto nie za sprzyjanie interesom rosyjskim, lecz za niewygodną dla Zachodu jastrzębią linię Warszawy. Jakiż kontrast między Tuskiem a wielbionym dotąd na polskiej prawi­cy Viktorem Orbanem, który okazał się sympatykiem Putina!
Niech polski duch zmartwychwstanie!
Mitologia smoleńska była próbą stworze­nia alternatywnej przestrzeni, w której odżyje tradycyjny polski duch kierują­cy się racjami honoru, godności i narodo­wej dumy. „Po 10 kwietnia przejrzałem na oczy” - mawiał człowiek smoleński, choć trudniej mu było opowiedzieć, co takiego ujrzał. Po niemal 200-letniej romantycz­nej tresurze wybór narodowych fantomów był całkiem bogaty.
Doświadczenie realnego świata, czy­li Polski modernizującej się na zachodnią modłę, nagle rozjechało się z romantycz­nym doświadczeniem polskości. Człowiek smoleński pragnął uporządkować swój wewnętrzny świat, mawiał, że „prawda zwycięży”. Tylko jaka prawda?
Prawda o przyczynach katastrofy co­raz natarczywiej symbolizowała głębszą, bliżej nieokreśloną prawdę uniwersalną. W obchodach rocznicowych w kwietniu 2013 roku smoleńska mitologia osiągnę­ła swój pełen rozkwit. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego przedstawiano na podo­bieństwo Chrystusa, las smoleński miał być jego Golgotą, a postulowany powrót na cokole pomnika mógł się kojarzyć ze zmartwychwstaniem polskiego ducha splugawionego przez III RP.
Na razie jednak celebrowano śmierć i poniżenie, upajano się zdradą i samot­nością. „Bóg kocha Polskę! Dlatego nie pozwala nam upodobnić się do innych na­rodów” - kazał o. Gabriel Bartoszewski podczas jednej z miesięcznic smoleńskich.
Innym razem ks. Jan Sikorski ostrzegał: „Otrzymujemy ze Wschodu import wie­lu kłamstw i przewrotności, a od Zacho­du również płynie śmiertelna zaraza, która może nas zniszczyć”. W teologii smoleń­skiej Polska była osamotniona, zniewolo­na, balansowała na krawędzi narodowego bytu. „Polska będzie wolna albo nie bę­dzie jej wcale” - powtarzał pasowany na wieszcza Jarosław Marek Rymkiewicz.
Oczywiście „prawda o Smoleńsku” przy okazji delegitymizowała rządy PO i jako taka służyła interesom PiS. Jej moralnym wymiarem chętnie szantażowano więc rząd, gdyż z góry wiedziano, że władza nie wyegzekwuje od Moskwy dążeń ludu smo­leńskiego. Zresztą i tak Rosja była tu bar­dziej symboliczną dekoracją niż źródłem realnej opresji.

Kres dumy narodowej
Skończyło się wraz z aneksją Krymu. Hi­storia przyspieszyła. Okazało się, że - jak pokazały natychmiast sondaże - blisko po­łowa rodaków boleśnie odczuła, że nasze granice nie są bezpieczne. To najwięcej od czasu moskiewskiego puczu Janajewa w 1991 roku! Obecnie dalszej eskalacji konfliktu na wschodzie i wynikających stąd zagrożeń dla Polski obawia się po­nad dwie trzecie z nas. Wzrosło zaintere­sowanie dziedzinami, które dotąd budziły niemal wyłącznie emocje elit - zwłaszcza bezpieczeństwem energetycznym. Wo­bec niepewności co do gwarancji NATO zwiększyło się poparcie dla integracji europejskiej. Polak nie pali się do przyj­mowania euro, ale przyklaśnie budowaniu europejskich sił zbrojnych.
Z perspektywy doraźnych sondaży i kle­conych na ich podstawie marketingowych zagrywek trudno jeszcze uchwycić wyła­niające się zarysy nowej sytuacji. Są jednak podstawy, aby postawić tezę, że myślenie Polaków o polityce w większym stopniu ce­chuje dziś realizm. Nic więc dziwnego, że racje godności i honoru zdają się schodzić na dalszy plan. Nieprzypadkowo właśnie teraz na prawicy wybuchł spór o wartość tradycji insurekcyjnej. I nawet roman­tycy broniący w tym sporze Powstania Warszawskiego nie mówią już Rymkiewi­czem, tylko starają się dowieść militarnego i politycznego sensu zrywu.
Bliski Narodowej Demokracji historiozof Aleksander Bocheński dowodził niegdyś, że godność i honor to kategorie ty­powe dla stosunków między jednostkami. W epoce feudalnej, gdy o polityce państw decydowała wola władców, ich osobi­ste ambicje i urazy wpływały na stosunki międzynarodowe. Jednak wraz z pojawie­niem się państwa nowożytnego wszelkie uszczerbki na dumie wielkich zbiorowo­ści przyjmowane są łagodniej. Zbiorowość w swej mądrości racjonalniej kalkulu­je swe interesy i potrafi zmierzyć różnice potencjałów między państwami. Ma bo­wiem świadomość, że w razie konfliktu najwyższą cenę zapłaci lud.
Jak wobec tego potraktować momenty narodowego oczadzenia, tak dobrze rozpo­znane w XX wieku? Pisał Bocheński: „Tam, gdzie następują ostre reakcje państw no­woczesnych na obrazy, można się zawsze łatwo doszukać i motywu rozumowego, który jest tylko pokryty dla lepszego pobu­dzenia swoich tłumów do boju pretekstem obrażonego honoru”.
Dysonans jest szczególnie wyraźny w dzisiejszej Polsce. Od pokoleń jeste­śmy wychowywani wkulcie romantyczno- insurekcyjnym. A zarazem Polacy są w swej masie społeczeństwem chłopskim - tuż po wielkiej rewolucji społecznej, lecz z ciągle zachowanym dawnym genotypem, podpowiadającym, że w dziejowych zawi­rowaniach w pierwszej kolejności należy zadbać o rodzinę i własne gospodarstwo.
W Powstaniu Warszawskim walczy­ło około 30 tysięcy żołnierzy. Jak na ponadmilionową metropolię - nie tak znowu wielu. Co więcej, cywilna ludność daleka była od powszechnego poparcia dla zry­wu. Dziś powstanie wydaje się najważniej­szym mitem Polski romantycznej. Ale czy to oznacza, że rzesze wyznawców w razie zagrożenia podążą szlakiem swych idoli? Rzecz wysoce wątpliwa.
Podobnie z mitem smoleńskim. W prze­strzeni zaludnionej przez narodowe duchy miał się doskonale. Gdy został skonfron­towany z realnym światem, który okazał się mniej bezpieczny, niż nam się wcześ­niej wydawało, jawi się dziwacznym fan­tazmatem. Dopiero co człowiek smoleński śpiewał w kościołach: „Ojczyznę wol­ną racz nam wrócić Panie”. Dziś pewnie wznosi modły do Boga, aby wolną ojczy­znę - tę, którą mamy! - przed wrogiem nam obronił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz