środa, 26 listopada 2014

Duduś



Andrzej Duda niespodziewanie znalazł się na szczycie partyjnej hierarchii w PiS. Za jego karierę ręczą dwie osoby: bratanica prezesa i przyjaciel nieżyjącego prezydenta.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

W PiS podział obowiązków jest jasny. Jeśli na grób prezydenckiej pary wybiera się prezes Kaczyński, to wizytę organizuje szef krakowskich struktur partii Andrzej Adam­czyk. Ale gdy na Wawel ma przyjechać pani Marta, to wszyscy wiedzą, że za organizację odpowiada były minister w kancelarii Lecha Kaczyńskiego, a od niedawna także kandydat PiS na prezydenta. To on kupuje wieniec, rezerwuje nocleg i ustala plan pobytu.
Eurodeputowany i bratanica prezesa poznali się po katastrofie smoleńskiej i od tamtego cza­su są w kontakcie: współpracują w Ruchu Spo­łecznym im. Lecha Kaczyńskiego, spotykają się służbowo i z rodzinami.
- Czy Marta Kaczyńska rekomendowała preze­sowi pańską kandydaturę?
- Nie poruszaliśmy tego tematu, ale rzeczywi­ście mamy dobre koleżeńskie relacje - przyzna­je w rozmowie z „Newsweekiem” Andrzej Duda.
- Zazwyczaj spotykamy się przy okazji jej wizyt w Krakowie.
Drugim protektorem Dudy jest szef Ruchu Społecznego i poseł Prawa i Sprawiedliwości Maciej Łopiński. Gdyby nie poręka jego i Mar­ty Kaczyńskiej, ten były podopieczny Zbignie­wa Ziobry nie zrobiłby w PiS tak błyskawicznej kariery.

Cwaniak w masce Andrzejka
Gabinet prezesa PiS, kilka miesięcy temu. Ka­czyński, znany z nieufnego stosunku do współ­pracowników nieżyjącego brata, zwierza się doradcom: - Andrzej to jedyny człowiek Leszka, na którego warto poważnie postawić.
Po raz pierwszy postawił na Dudę rok temu, gdy CBA ujawniło sprawę tajemniczych pożyczek Adama Hofmana. Przeszedł z nim na „ty” i tym­czasowo awansował na stanowisko rzecznika pra­sowego partii. Kilka miesięcy później powierzył mu kierowanie kampanią do europarlamentu. Jak twierdzą nasi rozmówcy w PiS, za obiema nominacja­mi stali Kaczyńska i Łopiński. Kierowanie sztabem za­kończyło się jednak podwójną klęską: partia przegrała wybory, a szef kampanii poległ w partyjnej rozgrywce.
Mówi członek tamtego sztabu: - Duda był malowa­nym szefem. Hofman zdominował go i przejął inicja­tywę. Ludzie w partii zaczęli się śmiać, że to mięczak, że dał się wykiwać. Ale dziś coraz więcej osób przeko­nuje się, że pod maską grzecznego Andrzejka kryje się cwaniak, który najpierw odegrał przed prezesem ofia­rę Hofmana, a potem zwalił na niego winę za przegra­ną kampanię.
Na pytanie, co takiego Kaczyński zobaczył w Du­dzie, rozmówcy zgodnie wyliczają zestaw tych samych cech. Kandydat PiS przede wszystkim jest niegroźny: nie ma zaplecza, jest politycznym singlem i nie prze­jawiał dotąd osobistych ambicji, dzięki czemu prezes nie widzi w nim rywala. Po drugie - kontynuują poli­tycy PiS - Kaczyńskiemu imponuje inteligenckie po­chodzenie Dudy. Wywodzi się z profesorskiej rodziny związanej z Akademią Górniczo-Hutniczą w Kra­kowie - jego ojciec zajmuje się automatyką, mat­ka jest chemikiem. A doliczyć należy jeszcze teścia, prof. Juliana Kornhausera, poetę Nowej Fali i znane­go krytyka literackiego. Dla prezesa, który w latach 90. został odtrącony przez inteligenckie elity Warsza­wy, takie sprawy mają kapitalne znaczenie. To dlate­go Kaczyński - tłumaczy jeden z rozmówców - tak ceni profesorów manifestujących PiS-owskie sympa­tie. A prof. Jan Tadeusz Duda, ojciec nowego delfina z Nowogrodzkiej, jest wiceprzewodniczącym Akade­mickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyń­skiego - w wyborach samorządowych kandydował z list PiS do sejmiku małopolskiego.
Duda ma też inne zalety. Jest doktorem prawa admi­nistracyjnego, ma sympatyczną rodzinę, a także cieszy się opinią polityka umiarkowanego i koncyliacyjnego dwa lata temu bez oporów usiadł przy tzw. okrągłym stole mieszkaniowym w Krakowie z transseksualną posłanką Anną Grodzką. Dzięki temu, mówią w PiS, ma szansę przyciągnąć centrowy elektorat.        

Blokada w mediach mętnego nurtu
Mówi polityk Prawa i Sprawiedliwości: - Kłopoty z kandydaturą Andrzeja są dwa. Pierwszy to rywalizacja na prawicy, a dru­gi - niska rozpoznawalność.
Kontrkandydatem Dudy w przyszło­rocznych wyborach może okazać się inny eurodeputowany - prof. Mirosław Pio­trowski, jeden z najbliższych współ­pracowników o. Tadeusza Rydzyka. Na prawicy krąży scenariusz, w myśl którego Piotrowski miałby wystartować z popar­ciem Radia Maryja i Ruchu Narodowego.
- Mamy z nim dobre relacje i chętnie by­śmy go wsparli, bo sami mamy problem z kandydatem w tych wyborach - twier­dzi nasz rozmówca związany z Ruchem.
Piotrowski, którego pytam o ten scena­riusz, nie mówi „nie”. - Wiem o społecz­nych inicjatywach, które życzyłyby sobie mojego kandydowania - przyznaje. - Na­wet niektórzy działacze PiS pisali w tej sprawie listy do prezesa.
Jeden z prawicowych polityków koja­rzonych z toruńskim ośrodkiem twier­dzi, że Piotrowski nie kryje się ze swoimi aspiracjami. Jak opowiada, podczas tego­rocznego pikniku Radia Maryja grupka związanych z europosłem działaczy roz­stawiła nawet transparent „Piotrowski na prezydenta”. Na Facebooku od czterech miesięcy działa profil „Piotrowski kandy­datem na prezydenta RP w 2015?” infor­mujący o jego działaniach. Podobno także listy do Kaczyńskiego, o których wspo­mina Piotrowski, pochodzą od współpra­cowników europosła.
Mówi polityk z otoczenia Kaczyńskie­go: - Prezes liczy się z tym, że Piotrow­ski wystartuje. Relacje Radia z PiS są dziś nie najgorsze, w wakacje Jarosław miał nawet spotkanie z ojcem Tadeuszem, ale po tym, jak wycięliśmy kandydatów Toru­nia z list do europarlamentu, wszystko się może zdarzyć.

Nastał czas drwali
O ile startu Piotrowskiego w PiS nikt się nie boi, o tyle niska rozpoznawalność własnego kandydata jest problemem poważnym. Jak dowiedział się „News­week”, w sondażach zamawianych przez PiS Duda wypadał słabo - w badaniu te­stującym szanse kandydatów mogących wystartować z poparciem partii Kaczyń­skiego dostał zaledwie kilka procent i znacząco odstawał od polityków bardziej
doświadczonych, takich jak np. europoseł Janusz Wojciechowski.
Tym bardziej dziwi, że politycy PiS nie wykorzystali darmowej okazji do roz­propagowania nazwiska Dudy, jaką była prezentacja jego partyjnej nominacji na kandydata w prezydenckich wyborach. Kiedy 9 lat temu PiS przedstawiało prezy­dencką kandydaturę Lecha Kaczyńskiego, wszystko było zaplanowane w najdrob­niejszych szczegółach. Nominacja zosta­ła ogłoszona w sobotę przed południem, dzięki czemu media żyły tematem cały weekend. Prezentacja odbyła się w Sali Kongresowej i towarzyszyła jej huczna konwencja wyborcza w amerykańskim stylu, z tysiącami balonów i flag. Dziś pewnie nie zrobiłoby to na nikim wraże­nia, ale wówczas był to przełom - tabloidy zestawiały tę imprezę z konwencjami republikanów.
W porównaniu z tamtym rozmachem oprawa przygotowana dla Dudy była uboga. Nieduża sala Towarzystwa Gim­nastycznego „Sokół” w Krakowie, kilkaset osób i fatalnie wybrany termin. Nomina­cję ogłoszono 11 listopada, w dniu dwóch marszów - prezydenckiego i zorganizo­wanego przez Ruch Narodowy. W efekcie kandydatura Dudy stała się dopiero trzecią informacją dnia.
- Gdyby chociaż zaplanowano tę kon­wencję na rano, to wieczorne serwisy in­formacyjne zdążyłyby zrobić porządne relacje. A wybrano godzinę siedemna­stą, przez co „Wiadomości” i „Fakty” mia­ły mało czasu. A „Teleexpress”, bądź co bądź drugi program informacyjny w kra­ju, nawet o Dudzie nie wspomniał - mówi poseł PiS.
- Sugeruje pan sabotaż?
- Nie, w PiS po prostu nastał czas drwa­li - ironizuje mój rozmówca. - Nomina­cję trzymano w tajemnicy przed Adamem Hofmanem, który był przeciwny kandyda­turze Dudy, i za przygotowanie konwencji odpowiadał znany wirtuoz strategii me­dialnej Joachim Brudziński.
Decydując się na ogłoszenie prezyden­ckiej nominacji przed wyborami samorzą­dowymi, politycy PiS kierowali się jednak zupełnie innymi względami. Zaprezen­towanie kandydata z nagła i bez konsul­tacji wytrąciło argumenty wszystkim, którzy sprzeciwiali się startowi krakow­skiego europosła. Po tym jak Duda został publicznie przedstawiony przez prezesa, dyskusja o innych kandydatach stała się bezprzedmiotowa.
-Jak na ten ruch zareagowali zwolenni­cy prawyborów?
- Hofmana już nie ma, a Grzegorz Bierecki liże rany po raporcie KNF na temat SKOK-ów. Wrogowie Dudy posprząta­li się sami - twierdzi jeden z posłów PiS.
- A Czarnecki?
- Rysiek jak zwykle wykazał się peł­nym profesjonalizmem. Na konwencji w Krakowie klaskał w pierwszym rzędzie, a podczas wizyty na Wawelu nawet do­stał się do krypty, gdzie prezes pojawił się w gronie kilku zaufanych osób.

Panie prezesie, jestem lojalny
Kariera kandydata Prawa i Sprawied­liwości do tej pory przebiegała gładko. Duda po raz pierwszy pojawił się na po­litycznym widnokręgu jako świeżo upie­czony doktor prawa administracyjnego z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Był rok 2005, PiS właśnie wygrało po­dwójne wybory, a w Sejmie wykuwa­ła się IV RP. Jednym z jej fundament ów miała być ustawa lustracyjna, nad któ­rą pracował Arkadiusz Mularczyk, mło­dy poseł z Nowego Sącza kojarzony ze Zbigniewem Ziobrą. - Szukałem prawni­ków do pomocy i znajomy adwokat, który znał Andrzeja jeszcze ze szkoły, dużo mi o nim opowiadał. „Duduś zna się na tym, na tamtym, w tym Duduś też jest dobry”, mówił. W końcu nas skontaktował i tak zaczęła się nasza współpraca - wspomi­na Mularczyk. - Jakie miał poglądy? Na­sze. Zaimponował mi wtedy. Mimo że był pracownikiem naukowym, to nie bał się pracować nad ustawą, która wywo­ływała alergiczne reakcje w środowisku akademickim. Chyba miał jakieś nieprzy­jemności, ale nie zrezygnował.
Poglądy młodego prawnika hartowały się w trzech miejscach: w domu, w którym polityczny ton nadawał ojciec, były dzia­łacz Solidarności, kościele - gdzie młody Duduś służył do mszy świętej - i harcer­stwie. Postawa młodego prawnika musia­ła zrobić wrażenie na Zbigniewie Ziobrze, bo w 2006 r. Duda został awansowany na stanowisko wiceministra w jego resorcie, a rok później wystartował w wyborach do Sejmu. - Zbyszek holował go całą kam­panię. Jeździł z nim po bazarach, zała­twiał ulotki. Andrzej osiągnął przyzwoity wynik, ale do mandatu zabrakło kilkuset głosów - wspomina były poseł. - Ziobro wyprosił mu wtedy posadę w Kancelarii Prezydenta.
Duda lubi powtarzać, że Lech Kaczyń­ski na pierwszym spotkaniu zażartował, że mógłby być jego ojcem – prezydent i tata ministra są z tego samego roczni­ka - ale prawda jest taka, że początki były trudne. Nie dostał nawet gabinetu w pała­cu i urzędował w odległym o kilka kilome­trów budynku przy ul. Wiejskiej. - Leszek podchodził do niego nieufnie, bo widział w nim człowieka Ziobry. Gdy były mini­ster sprawiedliwości zaczął się zbytnio rozpychać w partii, prezydent chciał na­wet wyrzucić Andrzeja. Duda musiał zło­żyć wiernopoddańczy hołd - opowiada były współpracownik głowy państwa.
Czas na prawdziwy test przyszedł jed­nak dopiero z powstaniem Solidarnej Pol­ski. Duda w rozmowie z „Newsweekiem” wspomina: - Zadzwonił do mnie przyja­ciel [z naszych informacji wynika, że był to Łopiński - red.]. W partii trwa szaco­wanie strat, mówi mi, i wliczają w to tak­że ciebie. Padło pytanie, jak jest naprawdę - czy rzeczywiście odchodzę? Powiedzia­łem, że nie ma takiego tematu. Przyjaciel poradził mi, bym jak najszybciej przeciął te spekulacje. Zadzwoniłem do prezesa i poinformowałem go, że jestem lojalny i nigdzie się nie wybieram.
Poseł, który wyszedł z PiS z Ziobrą, pa­mięta to nieco inaczej. - Andrzej był na naszych spotkaniach założycielskich i ak­tywnie się udzielał. Krytykował Kaczyń­skiego, mówił o potrzebie powołania nowej partii. Nie wyszedł z nami, bo zo­baczył pierwsze sondaże i stwierdził, że mu się to nie opłaca.
Dziś Duda staje przed najpoważniej­szym sprawdzianem w swojej karierze politycznej. I nie chodzi nawet o sam wy­nik wyborów (w zwycięstwo z Komo­rowskim nie wierzą nawet politycy PiS), a o test własnej powściągliwości. Jeśli zbytnio uwierzy w siebie i zacznie pro­wadzić własną grę, to prezes unieszkodli­wi go zaraz po wyborach. Tak jak kilka lat temu zrobił to z Ziobrą, jego pierwszym promotorem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz