sobota, 25 października 2014

Zgubne odstępstwa od planu



Nie żałuję, że opowiedziałam o swojej depresji. Byłam w tragicznym stanie psychicznym i to było najlepsze, co mogłam zrobić. Od tej chwili zaczęłam chcieć walczyć o siebie - mówi mistrzyni olimpijska, czterokrotna zdobywczyni Pucharu Świata w biegach narciarskich Justyna Kowalczyk.


NEWSWEEK: Czy ty wiesz, czego chcesz od życia?
JUSTYNA KOWALCZYK: Tak, wiem. Czego?
- W kwestii zawodowej czas najwyższy powoli żegnać się z nartami. W kwestii prywatnej również wiem, czego chcę. Zawsze byłam osobą, która stawia­ła sobie cele i je wcześniej czy później osiągała.

I gdzie chcesz być za pięć lat?
- To najprawdopodobniej będzie po­czątek życia po nartach. Daję sobie na tę zmianę właśnie tyle czasu. Wtedy ocenię, która furtka będzie najlepsza z możliwych. Czy to będzie uniwersytet, czy praca w mediach, czy zamknięcie się w domu i po prostu odreagowanie, to się dopiero okaże. W tym momencie nie jestem w stanie przewidzieć, co się zdarzy przez najbliższe trzy lata karie­ry sportowej.

A jednocześnie tak to masz wyliczone, jakbyś realizowała precyzyjny plan.
- Tak, tylko ten plan jest zbyt elastyczny, by wiedzieć, gdzie będę za cztery lata.

Nie boisz się planów?
- Nie, bo sport wyczynowy to jest tak naprawdę plan.

Życie to jednak nie jest sport wyczynowy.
- Ale moje życie było do tej pory spor­tem wyczynowym. Więc uważam, że ła­panie się jakichś punktów zaczepienia pomaga, zwłaszcza w sytuacji, w jakiej się znalazłam.

Jest lepiej niż cztery miesiące temu?
- O niebo lepiej. Dlatego że wróciłam do planu.

Czyli odstępstwa od planu bywają zgubne?
Odstępstwa od planu okazały się bar­dzo zgubne.

Na czym polegało odstępstwo od planu?
- Na rzeczach, których nie powinnam zrobić, i ludziach, którym nie powin­nam zaufać.

Co to znaczy:robiłam rzeczy, których nie powinnam?
- Miałam swoją pracę zawodową, której powinnam się była oddawać w stu procen­tach. Miałam otwarty przewód doktorski. Byłam szczęśliwą, uśmiechniętą kobietą. Nie doceniłam tego, a to doprowadziło do osobistej tragedii.

Nie robiąc tego, zdobywa się złoty medal na igrzyskach olimpijskich?
- Idzie o to, czy chcąc zdobywać medale, żyje się sportem. Całą dobę, cały rok.

Jak długo tym nie żyłaś?
- Na początku przestałam żyć na chwilę, a później wszelakiego rodzaju problemy odebrały mi zupełnie radość z nart. Więc nie byłam takim sportowcem, jakim chcia­łabym być. Jestem bardzo obowiązkowym człowiekiem, dlatego Soczi wypaliło.

A może to było dobre?
- Nie. Poprzednich dwóch lat mojego ży­cia - poza wspomnieniami z Soczi - nie mogę pod żadnym względem nazwać do­brymi. Jeśli mogłabym te dwa łata wy­ciąć, wycięłabym je jednym machnięciem nożyczek.

A wywiad, w którym opowiedziałaś o swej depresji, też byś wycięła?
- Nie. Uważam, że najlepsze, co mogłam zrobić w sytuacji, w jakiej się wtedy znaj­dowałam, i psychicznie, i fizycznie, to opowiedzieć o tym. Od momentu, kiedy przyszedł mi do głowy ten pomysł, zaczę­łam chcieć walczyć.

Dlaczego to zrobiłaś?
- Ratowałam się. Byłam w tragicznym sta­nie psychicznym i bardzo złym fizycznym. W pewnym momencie terapii postanowi­łam, że muszę się odciąć od przeszłości, a to będzie najlepszy sposób.

Spotykałaś się z terapeutą?
- Z terapeutką.
-                      
To był jej pomysł, żeby...
- Nie, nie. To po prostu wychodziło z roz­mowy. Żadne lekarstwa, a prób było kilka, nie pomagały, wręcz przeciwnie, tworzy­ły jeszcze większą matnię. Bo na początku i przez długi czas myślisz sobie: po co? Po co, to jest najważniejsze pytanie w głowie. Przez dwa lata tak było.

Pytanie „po co?” dotyczy tego, czy chce się żyć?
- Wszystkiego. Poza wszystkim miałam wyrzuty sumienia, że wiele osób w pew­nym momencie zawiodłam. Miałam ochotę wykrzyczeć: mam kłopoty, dajcie mi spokój albo zrozumcie. Jak już to zrobiłam, mo­głam się odbudować od nowa.

Jak się stwierdza, że to coś to depresja, a nie wielki smutek po nieudanej miłości?
- Lekarze to potrafią. Zwykły smutek, na­wet wielki, nie doprowadza człowieka do takich stanów i nie prowokuje takich czy­nów, jakie stały się moim udziałem. Bardzo poważny problem zaczął się od poronie­nia. A może nawet bardziej, od okoliczno­ści tego zdarzenia.

Teraz prawdę mówiąc, jestem kompletnie pogubiony. Bo myślałem, że dziecko było efektem...
- Wolałabym pozostawić to dla siebie.

W porządku, chcę tylko ustalić chronologię.
- Kilku lekarzy zdiagnozowało, że depre­sja była po dziecku, ale jej przyczyną były wcześniejsze stresy. A ja znalazłam w sobie siłę, żeby zacząć o siebie walczyć. I to jest w tej całej historii najważniejsze.

Co to znaczy?
- To była metoda małych kroczków. Żeby dbać o siebie. Żeby odzyskać apetyt. Żeby ciągle nie wymiotować. Żeby nie bać się wszystkiego. Żeby próbować spać przynaj­mniej odrobinę. Żeby mieć motywację, by wyjść z kąta. Potem przyszedł czas na tre­ningi, naukę, czytanie. Bardzo wiele dała mi praca nad doktoratem.

To nie była ucieczka od problemu?
- Tak, ale przede wszystkim to był powrót do normalnego życia.

A narty? To jest rozwiązanie problemu czy może jego źródło?
- Narty to jest mój zawód.
-                      
A czasem też źródło problemu?
- Nie, nigdy.
-                      
Ale doskonale wiesz, że dopóki będziesz jeź­dzić na nartach, nie będziesz mieć tego, co my, „cywile”, nazywamy normalnym życiem.
- Tak. Wy, „cywile” nazywacie coś tam normalnym życiem, ale sami wycho­dzicie do pracy o 7 rano, a wracacie o 22 albo 23.

Ale nie jesteśmy poza domem przez dziewięć miesięcy w roku.
- Tylko jesteście w nim przez cztery godzi­ny w nocy. Dla mnie narty to jest praca, to jest pasja. Wiem, że to się kiedyś skończy, ale póki daje mi radość, chciałabym dalej biegać.
-                      
Twój trener szybko zauważył, co się z tobą dzieje?
- Tak, podobnie jak cała drużyna.
-                      
Co zauważyli?
- Zauważyli, że się nie uśmiecham. Że nie mam energii. Że jestem ciągle nieobecna. Zaczęły się pytania. I te pytania doprowa­dziły po nitce do kłębka.
-                      
Czy to, o czym mówisz, jest już czasem przeszłym?
- Pewnie jeszcze trochę potrwa, zanim bę­dzie całkiem przeszłym, ale tak jak mó­wiłam, najważniejsze jest, żeby zacząć chcieć. Choć jestem pewna, że już nigdy nie będę taką wesołą i ufną kobietą, jaką byłam kiedyś.
Coś zrobiłaś źle? Powiedziałaś za dużo?
- Od samego początku wyszłam z założe­nia, że walczę o siebie. O życie i zdrowie. A życie człowieka jest wartością nadrzędną, więc nie żałuję niczego, co powiedziałam i zrobiłam w tamtym czasie. Bo najważniej­sze było to, czyja tu w ogóle będę.

Co to znaczy: czy ja tu w ogóle będę?
- Dokładnie to, co znaczą te słowa. Choć od czerwca postanowiłam nie mówić i o tym, i w ogóle przestać istnieć medialnie.
-                      
A jednocześnie czasem korzystasz z okazji, żeby wejść w zwarcie.
- Ja po prostu nie lubię hipokryzji. Po­dam przykład: na moim fanpage’u wyra­żam sympatię dla rosyjskich sportowców i reakcją są setki bardzo niepochlebnych opinii o Rosjanach, nie o politykach, tylko o zwykłych ludziach. Byłoby największą na świecie hipokryzją, gdybym na to nie zare­agowała. Mam wielu przyjaciół wśród Ro­sjan. Kim bym była, gdybym nie odpierała ataków na nich?

Literalnie twoich przyjaciół nie obrażano.
- Literalnie obrażano „Ruskich”. Literalnie. Obrażano cały naród.

A można nie lubić tych, którzy popierają takiego władcę? I wpadają w orgazm, pa­trząc na jego kolejne sukcesy?
- Mam swoje poglądy, ale tak naprawdę publicznie nigdy ich nie przedstawiłam, bo sport powinien łączyć, a nie dzielić.

Na fanpage'u napisałaś, że nigdy nikt z Rosjan tobą nie gardził. Czy to jest stwierdzenie: nie gardzą mną, inaczej niż w innych miejscach?
- Historia jest, jaka jest, i zmienić się jej nie da, ale moje doświadczenia z Rosjanami są wyłącznie pozytywne. I nie mówię tylko o moim trenerze. Zawsze mi pomagali, za­wsze byli bardzo serdeczni i gościnni.

Ale nawet twoje koleżanki z reprezentacji w czasie sztafety stawały przed kamerą i np. mówiły, że Ruska poszła szybciej. To nie musi być akt wrogości.
- Tak, takie słowa są w dość powszechnym użyciu, ale ja mam na to alergię. To jest mniej więcej tak, jakby Rosjanie powie­dzieli o nas - Polaczki.

Kto cię nienawidzi?
- Jeżeli wierzyć forom internetowym, to jest parę takich osób.

A znasz którąś z nich osobiście?
- Nikt mi nigdy tego nie powiedział w twarz, ale mogę się domyślać. A z trochę innej beczki, czasem oglądam biegi z pol­skim komentarzem i myślę sobie: jejku, to skąd ja się tu wzięłam, wszystko przecież robię nie tak.

A ja mam wrażenie, że wszyscy komenta­torzy wchodzą ci w pewną część ciała i umierają ze strachu, że mogą wypowie­dzieć choć słowo, które mogłoby cię urazić. A jeśli już to robią, to opatrują je siedemna­stoma zastrzeżeniami, że jesteś najwybit­niejszą sportsmenką we wszechświecie.
- Nie chodzi o wchodzenie w tyłek, bo ze swoich słabości doskonale zdaję sobie sprawę, ale nie lubię komentarzy ignoran­tów i powielania głupot.

Typu?
- Widzimy malutki zjeździk i komentarz: „Może Justyna się nie przewróci!”. A ja, je­śli nie biegam stylem łyżwowym, to jestem jedną z lepszych zjeżdżających na świecie. Skądś te medale się wzięły, prawda? I właś­nie dlatego fajniej mi czasem włączyć ko­mentarz angielski bądź rosyjski.

Jak sądzisz? To jest złośliwość, niefrasob­liwość, brak profesjonalizmu?
- Biegi narciarskie 10 lat temu w Polsce nie istniały, prawda? Nie było czegoś takie­go. Popularność uzyskały ogromną i za tą popularnością poszli również ludzie, któ­rzy muszą się na ten temat wypowiadać. Często bez sensu.

I dlatego masz potrzebę boksu z internau­tą, który pisze, że nie jesteś w stanie spalić 6000 kalorii dziennie?
- Tak!

Warto?
- Warto!

Po co?
- Bo drobnymi krokami uczę. W Polsce ludzie często myślą, że sportowiec wyczy­nowy to jest człowiek, który gdzieś tam sobie pobiega lub poskacze przez może dwa miesiące, a później wygrywa bądź nie wygrywa.

Są tacy, którzy wiedzą, że jest inaczej. A ci, którzy nie wiedzą, i tak się nie dowiedzą.
Po co się zajmować takimi drobiazgami?
- O Jezu! A dlaczego nie? Nie jestem dy­plomatką, tylko wyczynowym sportow­cem, a ta osoba podważała moją pracę. Nie można negować dokonań ani opinii osoby, która akurat na sporcie i swojej ro­bocie naprawdę się zna. To jest chyba nie na miejscu, prawda?

Czyli ty jesteś królową. Musisz być królową.
- Nie, nie jestem królową. Wręcz przeciw­nie. Moja pewność siebie dwa lata temu zniknęła. Buduję ją bardzo powoli. Nie uczę cię teraz, jak się robi wywiady, praw­da? Kto mnie zna, ten wie, że nie wtrącam się w nie swoje działki. I nie będę się kłó­cić z astronomem o astronomię, nawet je­śli lubię oglądać gwiazdy.

Ale generalnie lepiej ci nie wchodzić w drogę.
- To nie tak!
-                      
Ależ tak, lepiej ci nie wchodzić w drogę.
- Jeżeli chodzi o mój zawód, któremu po­święciłam całe życie i jestem praktykiem na najwyższym, a teoretykiem na bar­dzo wysokim poziomie, to... lepiej mi nie wchodzić w drogę. Racja.
-                      
Mam wrażenie, że odzyskałaś, jak mówią sportowcy, power. Zrzuciłaś coś z pleców?
- Duuuży worek. Choć czasem nawet mały plecaczek może być zapakowany ołowiem.

Co było w twoim worku?
- Ciężar smutku.
-                      
Narty są dla ciebie ewidentnie strefą bezpieczeństwa.
- Całe życie na to pracowałam.
-                      
A gdzie jest strefa niebezpieczeństwa?
- Czyja wiem? Teraz chyba już jej nie ma.
-                      
Znasz mniej więcej swój grafik zawodowy. A gdzie chciałabyś być za pięć lat w sensie osobistym?
- Przede wszystkim chciałabym nie mieć nawet najmniejszego plecaka na plecach. I czuć się szczęśliwa, po prostu.

Gdzie jest teraz Marian?
- Marian? U moich rodziców, brata i jego dzieci.

Myślałem, że jest non stop przy tobie...
- Nie mogłam go w tych dniach mieć ze sobą. Ale jest ze mną prawie wszędzie.

I będzie z tobą na tych wszystkich pucharach?
- Zastanawiam się nad Tour de Ski, bo tam może być troszeczkę ciężko połączyć opiekowanie się Marianem z udziałem w zawodach. Ale na wszystkich innych za­wodach, tak.

To już teraz chociaż wiadomo, że wystąpisz w Tour de Ski.
(śmiech).

Pies Marian ile ma?
- Pies Marian ma osiem miesięcy.

A skąd w ogóle pomysł, żeby mieć psa? Przy twoim trybie życia to musi być spory problem logistyczny?
- Mój brat, który jest lekarzem, uznał, że potrzebuję Mariana. Zadał mi tylko pyta­nie: czy to ma być piesek, czy suczka. Po­wiedziałam, że piesek, żeby dał mi spokój. I dostałam Mariana.

W skali od zera do stu, w którym punkcie szczęścia jesteś?
- Nie wiem dokładnie. Jest we mnie dużo siły, energii, entuzjazmu i chęci, ale rów­nież wiele nieufności z przeszłości.

Nie mierzysz już szczęścia medalami?
- Nie, nie. Nigdy nie mierzyłam.

Jesteś samotna?
- Ja?

Ty.
- Nie czuję się samotna. Byłam samotna przez długi czas, ale właśnie teraz odkry­wam, że jest tylu fajnych, dobrze życzących mi ludzi, którzy tak cudownie się zachowa­li w ostatnim okresie, że nazwać siebie sa­motną to byłaby obraza dla nich.

Wiesz, w psychologii jest coś takiego jak słodkie cytryny.
- Słodkie cytryny... Hm, nie lubię tego.
-                      
Dostajemy cytryny, ale musimy przed sobą udać, że są słodkie, żeby wytrzymać ich kwaśny smak.
- Ja jednak jestem czarno-biała. Jeżeli coś jest fajne, lubię powiedzieć, że jest fajne. Jeżeli coś jest złe czy niefajne, to jest niefajne. Próbuję to odrzucić i staram się zna­leźć coś pozytywnego.

Czyli teraz jesteś z życiem na czysto?
- Tak.

No to kropka.
ROZMAWIAŁ TOMASZ LIS

ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz