czwartek, 30 października 2014

Szpiegostwo w wersji Light



Szpiegostwo na rzecz USA nie jest w Polsce przestępstwem.
Tego uczy historia płk. Szymona S.

CEZARY ŁAZAREWICZ

O wpadce pułkownika S. zde­cydował przypadek. W1995 r. jednemu z amerykańskich dy­plomatów ukradziono w Polsce samochód. Policja znalazła auto, ale wezwała funkcjonariuszy Urzędu Ochrony Państwa, którzy wśród dokumen­tów w porzuconym samochodzie odnaleźli notatki ze spotkania z polskim oficerem. Sprawa trafiła do zarządu kontrwywia­du UOP, który zaczął śledzić dyplomatę od niedawna sojuszniczego przecież pań­stwa. To właśnie on naprowadził UOP na trop 53-letniego płk. Szymona S., oficera wywiadu wojskowego z przeszło 20-let- nim stażem. S. to absolwent Wojskowej Akademii Politycznej kształcącej oficerów politycznych na potrzeby wojska. I właśnie od stanowiska politruka, odpowiedzialne­go za polityczne kształcenie, S. zaczynał karierę w wywiadzie wojskowym. Ale z czasem awansował na szefa oddziału II odpowiedzialnego za przerzuty wojsk. W 1989 r. trafił do oddziału attache woj­skowych nadzorującego polskie placówki dyplomatyczne i utrzymującego oficjalne kontakty z attache wojskowymi akredyto­wanymi w Warszawie. Był też zastępcą szefa oddziału amerykańskiego, więc musiał znać polską agenturę w USA. Był zatem niezwy­kle cennym nabytkiem dla Amerykanów.
- I zapewne został zwerbowany podczas pracy w którejś z ambasad - przypuszcza jego znajomy.
W1991 r. Zarząd II Sztabu Generalnego WP, czyli wywiad, został przekształcony w Wojskowe Służby Informacyjne, a Stany Zjednoczone z wroga Polski zmieniły się w naszego sojusznika. Co nie przeszkadzało, żeby dyplomaci USA nadal wykorzystywali płk. Szymona S. do działań szpiegowskich i słono mu płacili za usługi. Trwało to aż do jego zatrzymania w 1996 r.

SZPIEG ŚCIŚLE TAJNY
Zbigniew Siemiątkowski pamięta, że to była jedna z pierwszych spraw, która trafiła na jego biurko, gdy został ministrem spraw wewnętrznych na początku 1996 r. Polskie służby obeszły się jednak z płk. Szymo­nem S. niezwykle łagodnie i szarmancko. Powołując się na zasadę kontratypu, czyli wyłączenia karalności, odstąpiły od ściga­nia szpiega. Dlaczego?
- To był stan wyższej konieczności pań­stwowej - mówi Zbigniew Siemiątkowski.
- Trwały rokowania w sprawie wejścia Polski do NATO i zbliżał się już szczyt waszyngtoński, na którym trzy lata później przyjęto nas do paktu. Warto było.
Pułkownik S. nie trafił do aresztu, ale postawiono mu warunek: musi dobrowol­nie opuścić kraj. Inaczej grozi mu proces w Polsce.
- Czy były niezbite dowody jego współ­pracy? - pytam Siemiątkowskiego.
- Takie dowody istnieją tylko w filmach sensacyjnych - mówi. - Ale on nie zaprze­czał, że współpracował.
Sprawa S. była wtedy jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic, o której wiedzieli nieliczni. Chodziło o to, by nie zadrażniać stosunków z USA.
- I wypuściliśmy go, bo o to prosili Amerykanie - wspomina Józef Oleksy, ów­czesny premier rządu. - A jak Amerykanie o coś proszą, to my na ich prośby mdlejemy. Myśmy go bardzo ładnie odstawili wtedy do Paryża.
Oleksy nie chce powiedzieć, kto prowa­dził negocjacje w tej sprawie i z kim.
- Nie chcę w to brnąć, bo kilka osób się w to zaangażowało - dodaje były premier.
- Ale zapewniam pana, że sprawę załatwi­liśmy w białych rękawiczkach.

LIST ŻELAZNY
Rzeczywiście, przez trzy lata o szpiegu z WSI było cicho. Ale w 1999 r., gdy nad­zór nad służbami przejęła AWS, sprawa nagle wypłynęła w prawicowym dzienniku „Życie”. - Rzucili dziennikarzom papiery, żeby uderzyć w Kwaśniewskiego - mówi Siemiątkowski.
Prezydent Aleksander Kwaśniewski kończył wtedy swoją pierwszą prezydencką kadencję i szykował się do kolejnej kam­panii wyborczej. Według dziennika to on wydał zgodę na wypuszczenie bez procesu amerykańskiego szpiega. - Za moją zgodą jeszcze żaden szpieg nie uciekł - odpierał ataki Kwaśniewski.
Dziennikarze „Życia” nie tylko napisali artykuł o S., ale też donieśli na niego do prokuratury wojskowej. Ta musiała wszcząć śledztwo, a że S. wyjechał z kraju, prokura­tura rozesłała za nim listy gończe. W tym czasie S. przebywał w Waszyngtonie.
- Opiekowali się nim oficerowie CIA i sponsorzy - tłumaczy P., dawny pułkow­nik Wojskowych Służb Informacyjnych, który pełnił wtedy służbę w polskiej am­basadzie w Waszyngtonie. Twierdzi, że S. unikał środowisk polonijnych i nie kontak­tował się z ambasadą. - Przynajmniej ja go tam nigdy nie spotkałem.
Sprawa listu gończego skomplikowała bardzo życie S. W Warszawie zostały bo­wiem jego żona i córka, które odmówiły wyjazdu z nim z kraju. Póki o sprawie wiedzieli nieliczni, S. teoretycznie mógł odwiedzać rodzinę, nie był przecież ści­gany. W momencie rozesłania za nim listów gończych wszystko się zmieniło. Trafiłby do aresztu przy pierwszej kontroli paszporto­wej. By tego uniknąć, S. wystąpił w 2003 r. o przyznanie mu przez sąd listu żelaznego, który chroniłby go przed aresztowaniem do czasu zakończenia procesu o szpiego­stwo. Wrócił do Warszawy i czekał na swój proces.

POLSKA GŁUPOTA
Rok później jego sprawa trafia do sądu. Szymon S. zostaje oskarżony o działanie na szkodę Polski poprzez przekazywanie informacji obcemu wywiadowi. Procesy toczą się w warszawskich sądach wojsko­wych. Zapadają sprzeczne wyroki. Raz sąd uniewinnia Szymona S., uznając, że informacje przekazywane przez niego obcemu wywiadowi nie mogły zaszkodzić Polsce, i dwa razy skazuje go na więzienie (dwa i pół roku oraz pięć lat) i degradację. W trakcie kolejnych procesów Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie zmienia kwa­lifikację czynu i S. nie jest już oskarżony o przekazywanie informacji, które szkodzą Polsce, a tylko o udział w działaniach obcego wywiadu. Dzięki temu zmieniła się też minimalna kara, na którą S. mógł zostać skazany: z trzech do jednego roku więzienia.
W maju 2007 r. zapadł ostateczny wyrok, który poruszył całe środowisko żołnierzy WSI. Sąd Najwyższy uwzględnił kasację obrony i uniewinnił Szymona S. od zarzutu szpiegostwa.
Obrończyni szpiega Krystyna Maliszew­ska tłumaczyła dziennikarzom racje sądu, który uznał, że współpraca z amerykańskim wywiadem nie jest działalnością na szkodę Rzeczypospolitej, bo Amerykanie nie są naszymi wrogami, tylko - sojusznikami.
- To jakaś paranoja - denerwuje się P., były pułkownik WSI. - W naszym środo­wisku S. jest traktowany jak zdrajca. Dla nas jest szmatą i koniec.
Zaskoczony tym wyrokiem jest również były premier Oleksy: - To jakaś polska głupota.
- Dla mnie zapis Kodeksu karnego o udziale w obcym wywiadzie jest jed­noznaczny bez względu na to, jaki to jest wywiad - mówi gen. Marek Dukaczewski, były szef WSI.
Jak tłumaczyć uniewinnienie Szymo­na S.?
- Nie mam pojęcia - mówi. - Takie pytanie trzeba kierować do sądu.
Ale w tej sprawie wszystko jest tajne. Nie tylko akta, zeznania świadków, ale także wszystkie uzasadnienia wyroków. Nie ma możliwości poznania argumentów poszczególnych sądów wydających w tej sprawie wyroki.

NIE PASUJE DO KONCEPCJI
Na 374 stronach raportu o WSI przygo­towanego przez Antoniego Macierewicza Szymon S. pojawia się tylko raz i to wyłącznie w aneksie, jako osoba biorąca udział w miesięcznym kursie w Akademii Dyplomatycznej ZSRR.
W porównaniu z innymi oficerami przeczołganymi przez ludzi Macierewicza Szymon S. ze starcia z komisją weryfikacyjną wyszedł obronną ręką. Nikt nie ciągnął go na przesłuchania przed komisją, nikt nie upokarzał, nie czepiał się i nie opisy­wał jego niecnych czynów, bo w ogóle nie podlegał on weryfikacji. Jego szpiegowska działalność nie została w ogóle zauważona, choć w dniu publikacji raportu był skaza­ny prawomocnym wyrokiem właśnie za szpiegostwo. Dlaczego? - Bo S. nie pasował do lansowanej przez Macierewicza tezy o przesiąknięciu WSI rosyjską agenturą - twierdzi pułkownik P.
Pośrednio potwierdza tę tezę Piotr Bączek, który zasiadał w komisji weryfikacyjnej WSI. - Zajmowaliśmy się infiltracją ze strony wschodnich służb i to był główny cel komisji - mówi. Twierdzi jednak, że były jeszcze dwie przyczyny, dla których nie opisano sprawy płk. Szymona S.: w sądzie trwał jego proces i były problemy z dotar­ciem do materiałów źródłowych.

PROSTO W OCZY
Szymon S. ma dziś 71 lat. Po zakończeniu procesu, w którym został oczyszczony ze wszystkich zarzutów, odzyskał swój stopień wojskowy i uposażenie. Mieszka na tym sa­mym wojskowym osiedlu na warszawskim Gocławiu, natykając się wciąż na dawnych kolegów ze służby, którzy okazują mu swoją niechęć.
Ponoć jest bardzo czuły na tym punkcie i nerwowo reaguje na każdą próbę łączenia go z działalnością szpiegowską sprzed lat. Gdy wydawnictwo LexisNexis w swoim podręczniku prawa dyplomatycznego za­mieściło szczegółowy opis przypadku S., ten wytoczył wydawnictwu i autorowi podręcznika proces cywilny. Domagał się wysokiego odszkodowania i sprostowania nieprawdziwej informacji, że został skazany za szpiegostwo na rzecz USA. Wyrok zapadł dwa lata temu.
- Doszło do naruszenia dóbr osobistych powoda, bo informacja o skazaniu S. była nieprawdziwa - uzasadniała wyrok sędzia Anna Falkiewicz-Kluj.
Wydawnictwo musiało przeprosić S. i wypłacić 30 tys. zł odszkodowania. Dlatego pułkownik P. doradza, by o szpiegowskiej przeszłości płk. Szymona S. pisać bardzo ostrożnie, żeby nie sprowokować go do kolejnych procesów.
- Choć w swoim środowisku nazywamy go szpiegiem i nim gardzimy, to nie wiem, ile osób odważyłoby się powiedzieć mu to prosto w oczy - mówi P.

1 komentarz: