poniedziałek, 20 października 2014

Świńskie stosunki



Wieprzowina jako narzędzie rosyjskiej polityki zagranicznej nie spełniła wszystkich pokładanych w niej nadziei. Można nawet śmiało powiedzieć, że okazała się zwykłą świnią.

Zapadalność polskich świń na choroby jest barometrem stosunków polsko-rosyjskich. Patrząc z tej perspektywy, wy­chodzi na to, że ostatnio polskie świnie są śmiertelnie chore. Choć jeszcze na po­czątku roku polska Świnia była w Rosji pożądana i mile widziana. Co prawda przerobiona na kiełbasę, parówkę albo boczek i nazwana tak, żeby tą swoją pol­skością za bardzo nie epatować.
Polska wieprzowina stała się jed­nym z beneficjentów wstąpienia Ro­sji do Światowej Organizacji Handlu (WTO). Po najdłuższych w historii or­ganizacji negocjacjach (18 lat) w sierp­niu 2012 r. Rosja stała się 156 człon­kiem WTO. A kilka tygodni później tiry z polską kiełbasą ruszyły na Moskwę.
Polska Świnia w obszar celny Federacji Rosyjskiej wchodziła niemal tanecz­nym krokiem ze względu na obniżone cła, niską cenę i ogólnie dobrą jakość. Po długiej przerwie spowodowanej kryzysem z 1998 r. i dwuletnim embar­giem z 2005 r., handlowało się dobrze i światowo. - W latach 90. to była męka. Nawet do śniadania trzeba było wypić wiadro wódki. Teraz twarde picie ustąpi­ło twardym negocjacjom i to po angielsku - wspomina jeden z handlowców.

Krótka rewia świni
Ale widać sukces polskiej świni kłuł w oczy, bo szczęśliwe współżycie polskiej wieprzowiny z rosyjskim klientem trwa­ło zaledwie kilka miodowych miesięcy. Po świetnym 2013 r. i bardzo dobrym styczniu 2014 r. w lutym doszło do separacji, a następ­nie dramatycznego rozwodu.
- Po naszej stronie moce przero­bowe rosły tak szybko, że to mu­siało się tak skończyć - mówi jeden z handlowców w branży mięsnej. Tylko jeden z polskich producentów wysyłał do Ro­sji 500 ton wędlin miesięcznie i z miesiąca na miesiąc zwięk­szał eksport o kolejnych 50 ton.
- Eksport gotowych produk­tów z zewnątrz to również eks­port bezrobocia. Jak kiełbasę zrobi polski robotnik, to rosyjski tylko ją zje i nic na tym nie za­robi - tłumaczy proste mecha­nizmy jeden z dużych graczy mięsnych. Rosja potrzebowała więc pretekstu, żeby móc bro­nić swojego rynku, a jednocześnie nie złamać porozumień z WTO.
Pomogły jej w tym dzikie świnie. Kon­kretnie dwa dziki zarażone afrykańskim pomorem świń (ASF), znalezione nieda­leko granicy z Białorusią. Polscy hodowcy w sprawie zarażonych dzików domagali się nawet interwencji służb specjalnych, twierdząc, że chore zwierzęta podrzuco­no, bo polskie dziki tendencji do ASF nie wykazywały. Co innego te zza wschod­niej granicy. Tam chorowały. Jednym sło­wem, podłożono nam świnię i tyle.
Rossielchoznadzor (Federalna Służba Nadzoru Weterynaryjnego i Fitosanitar­nego Federacji Rosyjskiej) zadziałał bły­skawicznie, dając rosyjskiej dyplomacji kolejne narzędzie do testowania unijnej jedności. Choć cała wieprzowina z UE objęta jest jednym obszarem weteryna­ryjnym i świnie duńskie solidarnie muszą cierpieć restrykcje z tymi polskimi, to Ro­sjanie sugerowali, że wcale tak być nie musi. Niech polska świnia kuruje się w Polsce, a w tym czasie do kiełbasy trafi ta zdro­wa, duńska. I w Danii przyjęto to ze zro­zumieniem. Ale eksport z pominięciem Polski powstrzymała Bruksela. W efekcie rosyjski klient cierpi równie solidarnie, jak europejscy hodowcy, bo polska Świnia była tania, wyrazista w smaku i trzymająca ba­lans w proporcji mięsa do tłuszczu.

Polsza z gazetek
Wielka polityka do Uszakowa (obwód kaliningradzki, Federacja Rosyjska) do­ciera z rzadka i rządzi się własną logiką. Tej uszakowskiej zupełnie nie respektu­jąc. I działa na ślepo, bo raz pogłaszcze, innym razem wychłoszcze. 27 lipca 2012 r. pogłaskała, bo uszakowscy tak jak wszyscy inni mieszkańcy obwodu kaliningradz­kiego załapali się na mały ruch graniczny i z pominięciem większości formalności mogli jeździć do Polski. A to oznaczało konkretne i wymierne korzyści, jak o po­łowę tańsze parówki, o 30 proc. Tańsze kurczaki, smaczne serki w pysznej cenie. Albo o 20 proc. tańsze części do samo­chodów. No i jakąś namiastkę Zachodu. A dla tych z żyłką do ryzyka również zaro­bek na przemycie papierosów. Przebitka prawie trzykrotna, to trudno się dziwić, że chętnych nie brakowało.
Dobrze się tym z Uszakowa do Branie­wa jeździło. Brał kluczyki, motor odpalał, sorok kilometrów i już mógł ładować ko­szyk w Lidlu czy Biedronce. Tym bardziej że na rosyjskiej granicy swoich szybciej przepuszczali. Z czasem to i do Warszawy się zapuszczali. Sklepy w obwodzie zaczę­ły zdychać, bo towar nie ten, a ceny to już w ogóle zgroza. Za to w Braniewie handel kwitł. - Miasto ma 18 tys. mieszkańców, a sklepów tyle co w 60-tys. Ale my pół ob­wodu jeszcze żywiliśmy, to nikt na brak klienta nie narzekał - mówi Henryk Mroziński, burmistrz Braniewa.
Rosyjski klient szybko rozpoznał rynek i wyspecjalizował się w zakupach z ga­zetek. - Na najpopularniejszym portalu w obwodzie pojawiła się nawet zakładka Polsza z linkami do gazetek z promocjami w polskich dyskontach - dodaje burmistrz Mroziński. Ci z Braniewa szybko zrozu­mieli, że we własnym mieście stali się klientem drugiej jakości, bo pod tych z Ro­sji dostosowano nawet godziny otwarcia sklepów. U nich czas o godzinę do przodu nastawiony, to i w Polsce godzinę wcze­śniej zaczęli sklepy otwierać. Skarżyli się nawet ludzie, że na co lepsze promocje w Lidlu do Elbląga muszą jeździć, bo w ro­dzinnym mieście Rusaki, jak nazywają są­siadów, wszystko im wykupują.

Klient nieawanturujący się
Burmistrz ze spokojem obserwował sy­tuację, bo zawsze mógł spytać, gdzie pali­wo jeden z drugim tankuje, a jakiej marki papierosem się zaciąga? I zaraz spokój miał i zrozumienie. Inwestorów zaczął ściągać, bo okazało się, że trzy Biedronki (jedna w rozbudo­wie), Lidl i Netto to za mało, żeby zaspokoić apetyty lokal­ne i zagraniczne. 10 miesięcy temu do peletonu dołączyło Intermarche. - Nie ukrywam, że do Braniewa zwabiła nas bliskość granicy i duża ilość klientów ze Wschodu - mówi Bartłomiej Ulatowski, właści­ciel sklepu. Trudno, żeby ukrywał, skoro jako pierwszy zaczął I drukować gazetki promocyjne g po rosyjsku i dystrybuować | bezpośrednio w obwodzie S kaliningradzkim.
Na fali rewizyt uczyli się lu­dzie wzajemnych relacji i te­stowali mentalność. Okazało się, że wbrew obawom klient ze Wschodu jest obyty. Nie kradnie i ogól­nie się nie awanturuje. Płaci gotówką, którą niemal w 90 proc. przypadków nosi w małej torebeczce z paskiem na ramię, zwanej powszechnie pedałówką. Jego partnerkę można rozpoznać po fryzu­rze i obuwiu w klasycznym fasonie oraz wykonaniu. Za to pod sklep podjeżdża z reguły dużo większym i droższym sa­mochodem niż Polak. I zdecydowanie dużo więcej kupuje, co u części kasje­rek spotykało się z kąśliwymi uwagami:
- Ruski to zawsze nawalili towaru do wóz­ka, jak do kamaza. Rosjanie okazali się też wdzięcznymi klientami, jeśli chodzi o promocje. - Towary w ofertach specjal­nych kupowali w ilościach niemalże hurto­wych - mówi Monika Krasicka, kierownik sklepu Intermarche. Dziwić powinno, jak klient może je przewieźć do Rosji. Ale tyl­ko tych, którzy nie mieszkają przy granicy.
Jednak towarem strategicznym okaza­ło się mięso. Intermarche zdecydowało się na postawienie przy sklepie własnej masarni. Inwestycja trafiona, bo sklep nie jest gigantyczny, a miesięcznie prze­rabiał 20 ton mięsa. Rosjanie na polskie wędliny patrzyli nieufnie, bo ich asorty­ment kształtuje się zupełnie inaczej. Naj­tańsze, czyli doktorskie wędliny, to odpo­wiedniki naszych mortadel. Tych lepiej nie jadać. Szczyty jakości i ceny wyzna­czają kiełbasy podsuszane na bazie woło­winy. Całkiem smaczne. Polskie kiełbasy wypełniły niszę. Podwawelska i śląska zaczęły podbijać obwód kaliningradzki.
A Rosjanki serca lokalnych emerytów.
- Nie ma co ukrywać, że nasi emeryci bardzo chętnie szukali żon za wschodnią granicą, bo widocznie miały w sobie coś takiego, czego zabrakło Polkom - mówi burmistrz Mroziński. Co konkretnie, tego burmistrz nie wie, bo ma żonę, dwo­je dzieci i jest w wieku produkcyjnym.
I byłaby ta hossa i bratanie trwało jesz­cze dłużej, gdyby się znów wielka polity­ka nie odezwała.

Martwy, a ożył
-Po kwietniowo-maj owym załamaniu sprzedaż powoli wraca do normy-wspo­mina Bartłomiej Ulatowski. Handlowcy szykowali się na żniwa, bo to przecież okres świąteczny. Ale Rosjanie niemal z dnia na dzień przestali się pojawiać w sklepach. 7 kwietnia Federacja Rosyjska wprowadziła embargo na polską wieprzo­winę. A na granicy zdziwieni Rosjanie do­wiadywali się, że mogą wwieźć z Polski za­ledwie pięć kilo produktów spożywczych na osobę. - To nie jest nowy przepis. Obo­wiązywał wiele miesięcy wcześniej - przy­pomina Natalia Kadancewa, rzecznik pra­sowy Urzędu Celnego w Kaliningradzie. Tyle że przepis był martwy i ku ogólnemu zaskoczeniu ożył. Mało tego, jeśli w tych 5 kg znalazł się produkt z zawartością wieprzowiny, to towar był konfiskowany. Kwiecień był czarnym miesiącem dla han­dlowców z Braniewa i okolic.
Okazało się, że w mieście ludziom jednak Rusaków brakuje, bo miejscowi nie wykształcili jeszcze w pełni nawyku chodzenia do restauracji. Bez ich wkładu sklepom nie opłaciło się tak bardzo obni­żać cen. I nawet aptekom zaczął zaglądać strach w oczy, bo aż trzy nowe powstały po otwarciu granic, a jeszcze nie zdążyły na siebie zarobić.
Na początku maja ruch graniczny za­czął odzyskiwać dynamikę. Ale sprzedaż
nie, bo Rosjanie smętnie przechodzili się pomiędzy półkami, niewiele z nich ścią­gając. Celnicy dalej sprawdzali, czy lu­dzie rzeczywiście mają po 5 kg na osobę. Co bardziej zdeterminowani na zakupy zaczęli wozić nawet dzieci i starców. Ale kamazów pod kasami ciągle nie było.
Mięso zeszło do podziemia. W skryt­kach, w których do Polski szmuglowano papierosy w drugą stronę zaczęły jeździć świńskie półtusze.
- W takich sytuacjach zawsze działa proste prawo popytu i podaży - mówi Wojciech Penkalski, pochodzący z Bra­niewa poseł. - Przemyt był, jest i będzie. Tym bardziej że w obwodzie kalinin­gradzkim powstało kilka dużych zakła­dów mięsnych, które przerabiały setki ton mięsa dziennie. Kiełbasy spod Ka­liningradu jechały prosto do Moskwy. Pozbawione surowca zakłady zaczęły ograniczać produkcję. A te najmniejsze zdobywać go na własną rękę. Najczęściej w Polsce.

Bezpieczny jak Szarik
Po dwóch miesiącach klinczu okaza­ło się, że szachowanie embargiem nie opłaca się żadnej ze stron. - Nasi celnicy mięsa za bardzo nie szukają, bo czemu mieliby utrudniać ludziom życie? Rosyj­scy od maja też złagodnieli - mówi jeden z lokalnych przedsiębiorców. Przepisy przepisami, ale jeść coś trzeba. Zwłasz­cza że Moskwa daleko. A do Braniewa jest rzut beretem. - Po kwietniowo-majowym załamaniu sprzedaż wróciła do normy - mówi Bartłomiej Ulatowski z Intermarche.
Obroty handlowe w ramach Tax Free nawet mocno się zwiększyły. A na przej­ściu granicznym w Grzechotkach wróciła normalna wahadłowość. Z samego rana na zakupy jadą Rosjanie. Po południu w drugą stronę ciągną Polacy. Zatanko­wać paliwo za 3 zł litr, kupić papierosy za 2 zł w sklepie wolnocłowym i napić się kwasu chlebowego, do którego prze­konuje się coraz więcej osób. Późnym popołudniem jedni i drudzy mijają się na drogach, mruganiem świateł ostrze­gając przed milicją i policją. W sierpniu decyzją prezydenta Putina jeszcze bar­dziej zaostrzono przepisy celne. Przy granicy jakoś sobie radzą, ale nie chcą wchodzić w szczegóły. - Jest taka lista te­matów, których unikamy - Putin, Ukra­ina. Ale na przykład o Szariku i czterech pancernych zawsze warto porozmawiać, bo to temat bezpieczny i przyjemny dla obydwu stron - mówi pan Marek. Cza­su ma sporo, bo czeka na wolne miejsce w warsztacie. Prawie połowa naprawia­nych samochodów w Braniewie ma re­jestrację z
obwodu kaliningradzkiego.

Juliusz Ćwieluch

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz