niedziela, 19 października 2014

Paragraf 22




Choć czują się Polakami, tu się urodzili i tu dorastają, nikt nie chce im przyznać obywatelstwa. Urzędnicy mają dla nich jedną radę: siedzieć cicho.

ANNA SZULC

Agni Caldarar jest wyjątkową dziewczyną - zaga­ił do 1,5-milionowej widowni siedzącej przed te­lewizorami w sobotni wieczór Tomasz Kammel z programu „The Voice of Poland”. Chwilę później Agni z Kraśnika, drobna, smagła, ładna, trochę zawstydzona wyszła na scenę i zaśpiewała „Stop!” Sam Brown. Jurorzy oszaleli z zachwytu.
- Ta dziewczyna śpiewa tak, jakby jutro miała przegrać wszystko. Nie wiem, co ty przeżyłaś, ale czuję to - Mar­kowi Piekarczykowi, wokaliście zespołu TSA, głos aż za­chrypł z wrażenia.

Dziecko w próżni
19-letnia Agni przeżyła wiele. Była noworodkiem, gdy w szpitalu w Lublinie porzuciła ją biologiczna matka, 16-letni a Romka z Rumunii. Takich przypadków było wiele w latach 90., gdy do Polski dotarła pierwsza fala żebraków znad Morza Czarnego. Niestety, zanim matka zniknęła, zdążyła podać lekarzom imię i nazwisko dziecka. I swoje obywatelstwo. Dlatego Agni przez 19 lat żyła bez dowodu osobistego, paszportu, bez prawa opuszczania Polski. Było­by dla niej znacznie lepiej, gdyby była po prostu NN.
- Jeśli dane rodziców, w tym także obcokrajowców, są nieznane, dziecko automatycznie nabywa prawo do pol­skiego obywatelstwa - wyjaśnia dr Dorota Pudzianowska, prawnik z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.
Ale w przypadku dzieci takich jak Agni w Polsce obowią­zuje paragraf 22. - Najczęściej wygląda to tak: urzędnik pa­trzy w akt urodzenia dziecka sporządzony na podstawie danych z karty szpitalnej, których, notabene, czasem wcale się nie weryfikuje. Po czym odmawia stwierdzenia, że dzie­cko nabyło obywatelstwo polskie, bo jego rodzice są znani, widnieją w akcie urodzenia - tłumaczy warszawska adwo­kat Marta Kuchno.
Co więcej, polski urzędnik uznaje, że choć dziecko uro­dziło się w Polsce, jest obywatelem innego kraju, na przy­kład Rumunii. W związku z czym nie wydaje mu żadnego dokumentu. Problem w tym, że ten inny kraj wcale się do dziecka nie przyznaje. I nie jest chętny do wydania mu paszportu (lub innego dokumentu potwierdzającego tożsamość).
- W ten sposób zostaje bezpaństwowcem, osobą za­wieszoną w prawnej próżni, co w konsekwencji oznacza ograniczenie jego praw podstawowych. Takie dziecko nie może się swobodnie poruszać, może mieć problemy z do­stępem do edukacji i opieki medycznej. Przede wszystkim jednak nie czuje się bezpieczne, bo cały czas wisi nad nim groźba wydalenia z jedynego miejsca na ziemi, które uwa­ża za swoje - dodaje dr Pudzianowska.

Do jakiejś Rumunii
- Bałam się, że wywiozą mnie do jakiejś Rumunii - przy­znaje Agni Caldarar. - A ja nawet za bardzo nie wiem, gdzie to jest. Tyle tylko, że daleko od mojego domu.
Do rodziny zastępczej Agni trafiła z domu dziecka, gdy miała trzy lata. Z tamtych czasów nie pamięta prawie nic. Tylko tyle że ciągle ją w sierocińcu karcono, że jest taka niegrzeczna, wszędzie jej pełno, spokoju nie daje.
Za to doskonale pamięta, gdy po raz pierwszy przytu­liła się do polskiej mamy. Pamięta też, jak za jej namową w piąte urodziny po raz pierwszy wzięła do ręki skrzypce. Wydały jej się dziwne i fascynujące.
Jeszcze dziwniejsze wydało jej się później to, że w szko­le dzieci mają te same nazwiska, co ich rodzice. A ona nie. No i to dziwne imię. Ciągle pytali ją, skąd się wzięło, dla­czego Agni, a nie Agnieszka? Strasznie ją to denerwowało. Najpierw nie wiedziała, co odpowiadać, potem nie chcia­ła. Bo nie miała siły ani ochoty tłumaczyć ludziom, że wszystko przez tamtą panią, jak w myślach nazywała ko­bietę, która zostawiła ją w szpitalu. Przez tamtą panią nie mogła jeździć jak inne dzieci na kolonie za granicę. Przy­znaje, że właściwie jej to nie przeszkadzało, pozwiedzała sobie Polskę. Polska jest fajna. Wkurzyła się dopiero, gdy w liceum koledzy z klasy wymachiwali dowodami osobi­stymi. A ona miała tylko legitymację szkolną, jedyny do­wód na to, że istnieje.
Agni próbowała zalegalizować swój pobyt w Polsce, ale wszędzie, w urzędach i sądach, mówili, że się nie da. A po­tem nieoficjalnie radzili, by nie ruszać sprawy, bo może się to źle skończyć.

Po co wam takie czarne dziecko?
Elżbiecie i Markowi Rutynom z Tarnobrzega, rodzicom zastępczym 17-letniej dziś Marysi, też radzono, by siedzie­li cicho. To było wtedy, gdy chcieli jej zmienić nazwisko, a potem dziewczynkę adoptować. Bo mieli dość tego, że niektórzy ją wytykali palcami. Tak było od chwili, gdy dwu­letnią dziewczynkę zabierali do domu z sierocińca. - Po co wam takie czarne dziecko?! - zapytała jedna z pracownic.
Marysia była „czarna”, bo urodziła ją Rumunka. Obda­rzyła imieniem i nazwiskiem, a potem zostawiła. A polski sąd pozostawił jej prawa rodzicielskie.
I może Rutynowie siedzieliby cicho, gdyby Marysia nie miała tej traumy po domu dziecka. Gdyby się tak nie bała. Gdyby ciągle nie sprawdzała, czy rodzice nie zostawiają jej samej. Przybrany ojciec musiał często zni­kać. Pracował w Niemczech, na Cyprze, w Anglii. Marysia tęskniła, płakała. - Ser­ce nam pękało. I krew zalewała z bezrad­ności - wspomina Marek Rutyna. Kiedyś nie wytrzymał, zabrał Marysię na Słowa­cję. - Ryzykowaliśmy jak jacyś straceń­cy. Ale wreszcie mogłem pokazać dziecku kawałeczek świata.

Durne przepisy
Sąd najpierw odmówił zgody na zmianę nazwiska dziewczynki, potem na adop­cję. Więc Rutynowie postanowili walczyć o polskie obywatelstwo dla przybranej cór­ki. Pięć lat temu wystąpili w jej imieniu o kartę stałego pobytu lub przynajmniej o zezwolenie na zamieszkanie. Podkarpa­cki Urząd Wojewódzki odmówił. Powód? Marysia nie ma żadnego dokumentu tożsa­mości. - Absurd! - irytuje się Marek Ruty­na. - Nikt nie widział dziecka, tylko durne, niespójne przepisy.
Dwa lata później opiekunowie Marysi zwrócili się o pomoc do Helsińskiej Funda­cji Praw Człowieka. A ta zwróciła się z pro­pozycją współpracy do międzynarodowej kancelarii prawnej, która zajęła się sprawą pro bono. - Zaczęliśmy się zastanawiać, jak z tego wybrnąć. Polskie prawo daje moż­liwość uznania obywatelstwa w trybie ad­ministracyjnym, ale nadać obywatelstwo może także prezydent - tłumaczy adwokat Marta Kuchno, która wraz z dwoma innymi prawniczkami, Magdaleną Inglot i Wandą Kudrycką, zajmowała się sprawą.
Wybrano opcję prezydencką, ale pojawił się ten sam kłopot: żeby złożyć wniosek, opiekunowie Marysi musieli przedsta­wić dokument tożsamości dziewczynki i... paszport. A na dodatek wcześniej sąd opie­kuńczy musiał zezwolić na to, by rodzice zastępczy mogli w ogóle wszcząć odpo­wiednią procedurę.
I tak Rutynowie znów trafili do sądu.
- Wtedy zaczęły się schody - wzdycha Ma­rek Rutyna. Nigdy nie zapomni tamtego dnia sprzed prawie roku: zadzwonili do niego ze szkoły Marysi, że nie wiedzą, co zrobić, bo jakiś pan, dukający pojedyncze polskie słowa, wypytuje o Marysię.
Rutyna pędził wtedy do domu na złama­nie karku, z nerwów miał mroczki przed oczami. Zapowiedział Marysi, że będzie wychodzić tylko do szkoły, ale nie wolno j ej nawet wybiegać na przerwie na podwórko. Przeczuwał najgorsze.

Strach dziecka
Jego żona wieszała akurat przed domem pranie, gdy na podwórku pojawił się pan dukający po polsku. A za nim cała rodzina.
- Rodziców Marysi ściągnął do Polski sąd - wyjaśnia Marek Rutyna. Chodziło tylko o to, by wyrazili zgodę na procedury. Wy­razili, nie mieli złych zamiarów. A Marysia poznała kobietę, która zostawiła ją kiedyś w szpitalu. Tłumaczyła, że chciała po dzie­cko wrócić, ale gdy wyszła ze szpitala, za­trzymała ją policja i odesłała do Rumunii. Po tym spotkaniu Marysia długo nie wy­chodziła ze swojego pokoju.
Marek Rutyna: - Znowu pojawił się ten cholerny strach w oczach mojego dziecka.
Na szczęście jakiś czas później prawni­kom współpracującym z Helsińską Funda­cją Praw Człowieka udało się, po wielkich bojach, przekonać urzędników na Podkar­paciu. by w trybie szczególnym (w uza­sadnionych przypadkach pozwalają na to przepisy dotyczące cudzoziemców) wydali Marysi kartę stałego pobytu. W lipcu tego roku prezydent Bronisław Komorowski złożył podpis pod jej obywatelstwem.
Dwa miesiące wcześniej obywatelstwo przyznano w ten sam sposób Agni Caldarar z Kraśnika. Dziewczyna sama złożyła wniosek, była już pełnoletnia. Kłopoty się skończyły.
- Nie skończyły się jednak dla innych dzie­ci bezpaństwowców w Polsce - zauważa dr Dorota Pudzianowska, która ostat­nio zajmowała się sprawą bezpaństwowej dziewczynki z Kuby. - To są dramaty.
Ile jest takich dzieci? Nie wiadomo, bo wiele rodzin się nie ujawnia. Wiado­mo, że tylko do ambasady Rumunii tra­fia rocznie 30 spraw dotyczących dzieci porzuconych w szpitalach, bez prawa do polskiego obywatelstwa. - Trzeba uprościć ścieżki nadawania obywatelstwa dzie­ciom urodzonym i mieszkającym w Polsce - uważa dr Pudzianowska.
Helsińska Fundacja Praw Człowieka chce do uproszczenia przepisów namówić posłów. Na zmianie prawa zależy również rzecznikowi praw dziecka, który w lipcu tego roku zwrócił uwagę, że należałoby tak zmienić prawo, by rodziny zastępcze mo­gły reprezentować dzieci, które starają się o obywatelstwo. Dziś żyją jak na tykającej bombie.

Mówią, że do ojca podobna
Zegar bomby tykającej w domu Anny i Sta­nisława Zabawów z Tarnobrzega gwałtow­nie przyspieszył, gdy z Ukrainy przyszło pismo, że mają odesłać swoją przybraną córkę Beatę do ojczyzny. Dziewczynka ma 12 lat, jej biologiczna mama była Ukrain­ką. Urodziła dziecko w Polsce i zostawiła je w szpitalu. - Do domu dziecka zapewne, bo gdzie? - zastanawia się Stanisław Zabawa, z zawodu elektryk.
A przecież Beatka już dom dziecka zali­czyła, wzięli ją stamtąd, gdy miała pół roku. Szukali jakiegoś maleństwa do adopcji, byli już pod czterdziestkę, na własne po­tomstwo nie mieli szans. W ośrodku adop­cyjnym powiedziano im, że Beatka jest dla nich w sam raz. - W sam raz była. Śliczna, rumiana. Jak weszliśmy, od razu wyciągnę­ła rączki, jakby chciała powiedzieć: to jest moja mamusia i tatuś - Anna Zabawa jesz­cze dziś się wzrusza.
O legalizację pobytu przybranej cór­ki w Polsce Zabawowie zaczęli się starać, gdy Beatka miała cztery lata. Napisa­li pismo do urzędników z Ukrainy, by ci potwierdzili, że nic do Beatki nie mają. Okazało się, że wręcz przeciwnie: chęt­nie Beatkę wezmą. Zabawowie wpad­li w panikę. Na szczęście korespondencja się urwała. Beatka poszła do szkoły. Nie różniła się niczym od innych dzieci. Lu­dzie mówią wręcz, że do ojca podobna.
- Nawet z charakteru jest podobno - uśmiecha się Anna Zabawa, Ale gdy po­myśli, że Ukraina sobie o Beatce może przypomnieć, przestaje jej być do śmiechu. W sądzie poradzono im, by chwilowo dali sobie spokój z papierami dla dziecka. I żeby siedzieli jak mysz pod miotłą.

ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz