poniedziałek, 27 października 2014

Kierunek: Bornholm



Uciekając motorówką przez Bałtyk, zasłonili się porwanymi z plaży dziećmi. Nie udało się, zostali skazani. Uważają się za ofiary reżimu.

HELENA KOWALIK

Uwaga, kutry w Darłowie! Przed chwilą nastąpiło przerwanie morskiej granicy PRL. Na po­kładzie wojskowej motorówki są dwaj osobnicy uzbrojeni i oprócz nich porwane dzieci. Przestępcy wypłynęli na pełne morze, nie reagują na sygnały rakietowe. Prosimy o szczególną ostrożność! - usłyszeli 24 lipca 1971 r. rybacy łowiący na Bałtyku. Alarmował kierownik z Przedsiębiorstwa Połowów i Usług Rybackich „Kuter”.
Załogi kutrów „Darłowo 57” i „Dar­łowo 61” zawiadomiły inne oddalone od brzegu o ponad 15 mil. Na niebie pojawił się wojskowy samolot. Pochyleniem skrzydeł i rakietami wskazywał rybakom kierunek ucieczki porywaczy.
Do prującej w kierunku Bornholmu motorówki dociera rozkaz ze stacji radiowej Wojsk Ochrony Pogranicza: „Wzywamy do natychmiastowego powrotu. Jesteście okrążeni”. Jeden z uciekający odpowiada: „Halo, jeśli jakieś kawały, to tutaj są dzieci, dwójka, a my gośćmi bez skrupułów. Halo, nie mam zamiaru wracać, porwałem, żeby uciec!
Z samolotu pada do wody strzał ostrzegawczy. Podchodzące do motorówki kutry robią sztuczną falę, za chwilę będą taranować. Są bardzo blisko, rybacy widzą wycelowaną w nich lufę kałasznikowa. Dobiega czwarta godzina pościgu.
Uciekinierzy mają pecha - przemy­kanie między kutrami wyczerpało im paliwo. 32 mile od brzegu muszą podnieść ręce do góry. Na plażę w Darłowie schodzą w kajdankach. Zmarznięci, ale zadowoleni z przygody, ośmioletni Jarek i o dwa lata starszy Jurek trafiają w ręce wystraszonych rodziców. Żołnierze muszą ochraniać aresz­towanych przed wygrażającym im tłumem plażowiczów.

TAM JEST RAJ
Kim są uciekinierzy? Reporterka „Życia Warszawy” dociera do ich rodzin w Sław­nie. W domu 20-letniego Bogusława M. zapłakana siostra, patrząc na przylepione do ściany liczne pocztówki ze świata, lamentuje: - Po co on uciekał, tam też mógłby tylko rybaczyć. Sam opowiadał, że przyjęcia na prywatny kuter odbywają się na dziko, szyper zapisuje nazwiska robotni­ków na pudełku od zapałek. Druga siostra, która jest w ciąży, nie może uwierzyć, że Boguś porwał małych chłopców. Pokazuje zdjęcie, na którym brat podaje dziecko do chrztu. - Rodzinny był - przekonuje.
Na znacznie starszej fotografii sześcio­letni Boguś M. z przekrzywioną główką przygląda się defiladzie pierwszomajowej. W poczcie sztandarowym widzi swego ojca Tadeusza M., żołnierza I Armii odznaczo­nego za bojowość krzyżem Virtuti Militari oraz medalem „Za pionierską działalność społeczno-polityczną na ziemi Sławna.
Siostry nie ukrywają, że dorosły Bo­gusław zbyt lekko podchodził do życia. Miał dobrą robotę w Przedsiębiorstwie Połowów Dalekomorskich „Gryf”, mie­sięcznie wyciągał 7-8 tys. zł, zwiedzał obce porty. Pełny portfel uderzył mu do głowy. W szczecińskim Domu Rybaka poznał taką jedną Baśkę, w Kaskadzie bawili się co noc. Gdy przyszedł czas zamustrowania się na statek, nie zgłosił się. Został skreślony z zagranicznych rejsów. Załapał się przy ładunkach w porcie, ale za 3 tys. nie mógł już być królem Kaskady. Zresztą tej roboty
też nie uszanował; w jednym miesiącu opuścił 20 dni pracy. Dostał dyscyplinarne zwolnienie, wrócił do rodziców do Sławna.
W rodzinnym miasteczku skumplował się z młodszym o dwa lata Krzysztofem G. Chłopak też skończył tylko zasadniczą zawodową, dostał robotę w POM, ale szybko ją rzucił. Jego matka wyjechała do Ameryki zarobić sprzątaniem. Pisała do męża: „Weź się za Krzyśka, ja nie mogę przez niego spać po nocach. Zmuś go, aby zdał do szkoły wieczorowej”. W kolejnym liście (maj 1971 r.): „Bardzo mnie zmar­twiło, że pije i urządza na górze prywatki. Niech zostawi w spokoju szufladę, bo jak coś wyciągnie i sprzeda, to się nie pozbiera po moim powrocie” (chodzi o „komisowe” rzeczy w paczkach z Ameryki).
Tak więc obaj kumple są w podobnej sytuacji. Nie cierpią głodu, ale własnych pieniędzy na wysiadywanie w Morskiej, jedynej kawiarni w miasteczku, nie mają. Nuda. Na słupie koło przystanku PKS wisi apel do młodych, aby wypowiedzieli się, dlaczego nie chcą chodzić do domu kul­tury. Litery już zżółkły, reporterka „Życia Warszawy” dowiaduje się, że 300 ankiet pozostało bez odpowiedzi.
Boguś opowiada koledze o zagranicz­nych portach. Tam jest raj. Tylko jak się do niego dostać? On przez tę bumelkę spalił sobie w Gryfie szybkie przyjęcie na dalekomorskie połowy - odesłali go na koniec kolejki. Pozostaje tylko nielegalne przekroczenie granicy. - Najbliżej Polski leży duński Bornholm. Z Nex0 [największy port rybacki na wyspie - red.] do Koło­brzegu jest tylko 90 km - podpowiada Krzysztof G.
Początkowo planuj ą ukrycie się w zbiorniku wodnym kutra, już na pełnym morzu sterroryzowanie załogi i wyskoczenie na duński ląd. Ale kapitan może mieć broń. Lepiej porwać wojskową motorówkę.
23 lipca jadą pekaesem do Darłowa. Tam, udając, że łowią ryby w kanale portowym, zagadują pełniącego wartę żołnierza. Dowiadują się, że regulaminowo łączy się w samo południe z placówką WOP. Żeby wykręcić numer korbką, wartownik odkłada na bok kałasznikowa.
Gdy następnego dnia równo z hejnałem mariackim żołnierz podchodzi do telefonu, „wędkarze” rzucają się na niego i zabierają broń. Nie udaje się zaciągnięcie sterro­ryzowanego do motorówki. Bogusław M. i Krzysztof G. odpływają sami. Wopista wszczyna alarm.
Na brzegu morza zbiera kamyki dwóch chłopców. Uciekinierzy podpływają do nich, proponując przejażdżkę. Gdy dzieci wchodzą do motorówki, ta błyskawicznie rusza w kierunku pełnego morza. Z łodzi pięciokrotnie rozlegają się strzały.

„OHYDNI KIDNAPERZY”
Miesiąc później przed Sądem Wojewódzkim w Koszalinie odbywa się proces porywaczy. Trwa trzy dni. Z uwagi na tłok publiczność obowiązują karty wstępu.
- Dlaczego oskarżeni chcieli opuści kraj? - pyta sędzia.
- Interesowały nas obce kraje - wyja­śnia Bogusław M.
- Tu nie opłacało się tak ciężko praco­wać - dodaje Krzysztof G.
- Jak rozumieć pięciokrotne oddanie strzałów z motorówki?
- Na wiwat - wyjaśnia M. - Nie mieliśmy zamiaru strzelać do ludzi, przecież strażni­kowi nic się nie stało, gdy odmówił wejścia na łódź. Porwanym dzieciom daliśmy kami­zelki ratunkowe (Matka ośmioletniego Jarka dostaje na sali sądowej spazmów).
Innego zdania jest zeznający kapitan statku ratowniczego: gdy jednostka, którą dowodził, podpływała do motorówki, lufa karabinu maszynowego była skierowana w jego stronę.
Adwokaci robią wszystko, aby pomniejszyć znaczenie ukradzionej żołnierzowi broni. Za samo nielegalne przekroczenie granic PRL grozi kara więzienia od trzech miesięcy do pięciu lat. Jeśli czyn ucie­kinierów zostanie uznany za zbrodnię rozboju, oskarżonym groziłyby takie same kary jak za zabójstwo człowieka. Obrońca Bogusława M. przekonuje, że jego klient chciał tylko uciec za granicę, towarzyszące temu działania miały charakter uboczny. Na poparcie swojej tezy cytuje prof. Igora Andrejewa, przewodniczącego polskiej sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Prawa Karnego (Notabene profesor został pozbawiony tego tytułu w 1989 r., po ujawnieniu jego udziału w sprawie gen. Fieldorfa).
Prokurator odrzuca te argumenty. Nawet fakt, że dzieci dostały jedyne na motorówce kamizelki ratunkowe, obraca na niekorzyść oskarżonych - taka decyzja wskazywałaby na to, że zdawali sobie sprawę z niebez­pieczeństwa. - Bogusław M. i Krzysz­tof G. swoją decyzją zdrady kraju - grzmi oskarżyciel - odrzucili wszelkie zasady, które wpoili im ojcowie, znani w Sławnie aktywiści społeczni.
Gdy następnego dnia sąd ogłasza wyrok: Krzysztof G. - 12 lat, Bogusław M. - 11 lat, skazani szlochają. Ojciec M. z okrzykiem „Nie mam po co żyć!” mdleje.
Sędzia przed opuszczeniem sali rozpraw zapowiada konferencję prasową, chce dogłębniej, niż to możliwe w ustnym uzasadnieniu wyroku, wyjaśnić kwestie prawne procesu. Również Komenda Wojewódzka MO organizuje spotkanie z dziennikarzami, aby im przekazać - jak to podała PAP - że „proces spotkał się z surowym potępieniem mieszkańców ziemi koszalińskiej, a zwłaszcza ludzi morza. Mimo dużego ryzyka - przestępcy mieli broń - nie było ani jednego kutra, który by odmówił uczestnictwa w akcji ścigania. Jest to jeszcze jeden dowód na to, że podjęta przed sześcioma laty z inicja­tywy KW MO akcja szerokiego włączenia społeczeństwa do współdziałania w walce o bezpieczeństwo naszych granic nie mi­nęła bez echa”.
Wielu dziennikarzy obecnych na proce­sie nie ograniczyło się do relacji z rozpraw. Redaktor „Prawa i Życia” zauważył, że do porwania doszło dwa dni po Święcie Odrodzenia, w czasie którego oskarżeni „pokpiwali sobie zapewne z tych, co pra­cują, uchwalają zobowiązania oraz wytężają głowy i ręce, aby kraj był bezpieczny, a lu­dzie syci i zadowoleni”.
„Trybuna Ludu”, oceniając wyrok jako surowy, ale sprawiedliwy, informowała, że do redakcji nadchodzą listy od społe­czeństwa domagającego się surowych kar dla „ohydnych kidnaperów”

OŚMIESZYĆ KOMUNISTYCZNE WŁADZE
W 2011 r. Tomasz Turczyn, reporter „Dzien­nika Bałtyckiego”, odszukał w Sławnie ojca Bogusława M. (w artykule pełne nazwisko ojca i syna). 87-letni porucznik powiedział dziennikarzowi, że przed ogłoszeniem wy­roku w Sądzie Wojewódzkim w Koszalinie dowiedział się od prokuratora, że sam Edward Gierek pisemnie nakazał surowo ukarać po­rywaczy z Darłowa. Dlatego porucznik, który z I Armią WP przeszedł szlak bojowy aż do Berlina, wyraził się o byłym pierwszym sekre­tarzu KC w bardzo niewybrednych słowach. A mówiąc o wyroku dla syna i jego kolegi, zauważył z goryczą: „Taki był finał jednego z najgłośniejszych procesów pokazowych w powojennej Polsce, jakie urządziły władze komunistyczne dwóm śmiałkom, którzy zamarzyli o innej rzeczywistości, wolnej od socjalizmu”. Autor artykułu spotkał się także z 60 -letnim Bogusławem M. Dowiedział się, jakie były dalsze losy skazanego.
Odsiedział za kratami ponad siedem lat. - Byłem więźniem najgorszej kategorii - twierdził Bogusław M. - bo politycznym, uznawanym za zagrożenie dla ówczesnego systemu. Na tabliczce, którą nosiłem, było napisane: „W razie rozruchów rozstrzelać.
Krzysztof G. po przedterminowym zwol­nieniu z więzienia uciekł do Luksemburga.
M. nie żałuje, że zdecydował się na próbę ucieczki do Danii. - Gdyby raz jeszcze mógł dokonać wyboru, byłby on taki sam jak w 1971 r. - zapewnia. - Chciałem wspólnie z kolegą ośmieszyć komunistyczne władze, pokazać ich słabość. A ponadto uderzyć przy tym w wojsko z jego śmieszną obroną wybrzeża.
Mimo młodego wieku M. rozumiał, że komuna go niszczy. - Krwawo stłumio­ny przez komunistów bunt robotników w grudniu 1970 r. odcisnął głębokie piętno w mojej świadomości - mówił. Na procesie nie było to możliwe, ale teraz ujawnia, że wybrali Bornholm, bo wówczas stacjono­wali tam Amerykanie. Atak postanowili przypuścić w samo południe, jak w jed­nym z najsłynniejszych amerykańskich westernów.
Twierdził, że w wojskowej motorówce znalazły się dzieci, bo byli to znajomi chłopcy, którzy sami ich poprosili o pod­wiezienie do Darłówka. Bogusław M. po latach ocenia, że ulegając tej prośbie, zachowali się naiwnie, choć z drugiej strony dzieci na pokładzie uratowały im życie. Bo wojsko czekało na nich z karabinami i granatami na pobliskim zwodzonym moście. - Zobaczyli chłopców i zdębieli. Wykorzystaliśmy to. Na bezczelnego wy­płynęliśmy na pełne morze. Słyszeliśmy za nami strzały, ale były oddane w powietrze.
W relacji Bogusława M. uciekinierzy cały czas mieli kontakt radiowy z Ame­rykanami stacjonującymi na Bornholmie, którzy obiecali im pomóc, jeśli wypłyną poza wody neutralne. On znał angielski (tak dziś twierdzi), więc porozumiewał się z obcokrajowcami bez kłopotu. Do­płynęliby do wyspy wolności, gdyby nie zagradzanie im drogi przez rybaków na kutrach. Musieli poruszać się zygzakiem, przemykać między łodziami - to nadmier­nie zmniejszyło zapasy paliwa. W końcu silnik kaszlnął i zgasł.
Zaraz po wyroku władze Darłowa z wielką pompą, jak podkreślił senior M., wręczyły żołnierzom i rybakom z kutrów uczestniczących w akcji schwytania ucie­kinierów medale „Za zasługi dla obronności kraju” oraz zegarki z okolicznościową dedykacją.
Bogusław M. po wyjściu na wolność skończył liceum zawodowe w Sławnie. Uprawnienia do żeglugi na morzach i oceanach odzyskał dopiero po dojściu do władzy Solidarności. Szczególnie wdzięcz­ny jest Jackowi Kuroniowi.

31 UCIECZEK NA WYSPĘ WOLNOŚCI
W ubiegłym roku „Dziennik Bałtycki” zamieścił wywiad z Marią Tuniszewską-Ringby z Muzeum Bornholmu w R0nne, która zgromadziła dokumentację - 31 ucieczkach na tę wyspę z PRL. Dla większości zdeterminowanych Polaków nie była to stacja docelowa; życie na wy­spie wybrało zaledwie kilku uciekinierów.
- Wiązało się to głównie z ówczesnymi duńskimi procedurami odnośnie azylantów - wyjaśnia kierowniczka muzeum. - Byli oni od razu przewożeni do Kopenhagi, gdzie odpowiednie służby zajmowały się ich przesłuchaniem i dokładnym spraw­dzeniem. Duńczycy chcieli wiedzieć, czy uciekinierzy są nimi faktycznie, czy może chodzi o szpiegów nasłanych przez blok komunistyczny.
Jak się dostawali na wyspę? Głównie na kutrach rybackich, czasem porwanych przez osoby obce lub doprowadzanych na wyspę przez zbuntowaną załogę. Ale też zdarzały się ucieczki funkcjona­riuszy. W 1958 r. trzech pracowników szczecińskiej kontroli morskiej dotarło do wybrzeży Bornholmu na służbowym kutrze, zamykając sternika w kabinie. Rok później uciekli 20-letni bliźniacy Piotr i Mieczysław Ejsmontowie. Bracia sami zbudowali mały jacht „Powiew”, wypisali listę rzekomej załogi, a jako cel podróży podali: „Rejs próbny przed wyprawą na Atlantyk”. W sfałszowanych papierach znalazła się uwaga rzekomego kierownika departamentu MON: „Proszę o nieroszczenie żadnych zastrzeżeń”. Mało czujny oficer Wojsk Ochrony Pogranicza dał zgodę i chłopcy wypłynęli na pełne morze. Po dramatycznej sztormowej nocy (aby dodać sobie odwagi, śpiewali harcerskie piosenki), w czasie której płynęli bez świateł, rano dojrzeli zarys portu R0nne. Losy bliźniaków potoczyłyby się podobnie jak wcześniej­szych uciekinierów z PRL, gdyby nie ich odmowa uzyskania azylu politycznego. Poprosili tylko o prowiant, bo ten, który zabrali, zamókł. Zdezorientowani Duń­czycy przekazali ich do polskiej ambasady w Kopenhadze, skąd uciekinierzy zostali odesłani do Polski, prosto do aresztu. Od­był się proces, zakończony uniewinnieniem oskarżonych. Pomogła m.in. interwencja ambasady w Kopenhadze, że nie należy chłopców gnębić, bo ich jedyną winą jest fascynacja morzem.
Wkrótce bliźniaków powołano do wojska. Po trzech latach służby w mary­narce wojennej znów postanowili uciec. Ale osobno, spotkanie zaplanowali w Ko­penhadze. W lipcu 1965 r. Piotr dotarł tam jachtem na turystycznej wycieczce, a Mieczysław, jako kapitan regat w pobliżu Bornholmu, udał, że jest chory, i wziął kurs na Kopenhagę. Na miejscu bracia poprosili o azyl polityczny.
Tragedią zakończyła się desperacka próba ucieczki ze statku pasażerskiego „Mazowsze” 21 lipca 1961 r., gdy stał na kotwicy koło bornholmskiego Sandkaas w czasie rejsu do Kopenhagi. Skoczyło z niego do wody trzech młodych pasażerów. Niestety, tylko jednemu udało się dopłynąć do lądu. Pozostali utonęli.
Były też ucieczki na Bornholm drogą powietrzną. Do głośnego uprowadzenia pasażerskiego samolotu typu Dakota przez polskich lotników z Okęcia doszło tuż przed Bożym Narodzeniem 1949 r. Samolot odby­wał lot rejsowy na trasie Katowice-Łódź-Gdańsk. Z reportażu TVN w 2003 r. o tym wydarzeniu wiadomo, że jeden z pilotów dostał w Danii azyl. Losy pozostałych nie są znane. Spośród 15 pasażerów tylko dwie osoby chciały powrócić do kraju.
Bohaterem brawurowego lądowania wojskowym samolotem MiG na lotnisku w R0nne został w marcu 1953 r. 22-letni pilot wojskowy Franciszek Jarecki. Maszyna została odesłana do Polski. Jarecki wyemi­grował potem do USA, gdzie dostał medal za swój czyn. W maju tego samego roku równie brawurowego lądowania na Bornholmie dokonał ppor. Zdzisław Jaźwiński.
Prasa ówczesna nie pisała o udanych ucieczkach, obowiązywała cenzura.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz