środa, 8 października 2014

Gra w pięć kart



Władza Donalda Tuska tak urosła przez siedem lat, że nie można jej było przekazać jednej osobie. Dlatego została rozparcelowana. Jeszcze nikt naprawdę nie przejął rządów po Kierowniku. Na razie jest Dyrektoriat.

Tusk miał władzę formalną i nieformalną. Była to wła­dza konstytucyjna, ale także oracyjna, psychologiczna czy nawet w pewnym sensie moralna, zwłaszcza wobec Platformy, w której niemal każdy coś Tuskowi zawdzię­cza, podobnie jak w rządzie. Ale też wobec prezydenta, którym Bronisław Komorowski został tylko dlatego, że tej posady nie chciał ówczesny premier. Takiej władzy nie da się tak po pro­stu odziedziczyć w jej całej nienaruszonej mocy. Trzeba ją sobie wywalczyć, potwierdzić w wielu, często krytycznych, sytuacjach. I to pod ogniem opozycji, pod ciśnieniem intryg, walk frakcyjnych, a także afer, które bez przerwy rodziły się i będą się rodzić. Na taką walkę dzisiaj jeszcze nikt nie jest gotowy, ale ktoś ją musi wygrać.

Dama
Dzisiejsza kariera Ewy Kopacz, zresztą tak jak i poprzednie jej awanse, wzięła się z nadania Donalda Tuska. Nic dziwnego, że dopóki nie zostanie ona potwierdzona przez realną politykę nowego rządu oraz przez odbudowaną sprawność Platformy, będzie odbierana nieufnie i na kredyt. Może się okazać, że Ewa Kopacz była najsilniejsza w momencie powołania na stano­wisko premiera, kiedy poręka Tuska była oczywista, a potem będzie już tylko słabsza. Ostatni rok drugiej kadencji PO jest naszpikowany wysiłkowymi egzaminami wyborczymi, przy falujących sondażach opinii społecznej, przy nagromadzo­nych kłopotach gospodarczych, przy nieobliczalnym konflik­cie na Wschodzie.
Ale aby się z takimi wyzwaniami konfrontować, trzeba mieć prawdziwą władzę, którą Kopacz musi dopiero wywalczyć. Czy da radę kontrolować partię, wnikać w jej wszystkie zależności i układy, gasić niebezpieczeństwa w zarodku? Wielu w to wątpi.
Już podczas układania swojego gabinetu nowa premier znala­zła się pod dużą presją oczekiwań, by nie powiedzieć, żądań prezydenta, który pozwolił sobie nawet na bezprecedensową dyskredytację Jacka Rostowskiego jako kandydata na ministra spraw zagranicznych. Takich grymasów było więcej, szły one także z otoczenia prezydenta, najpewniej za jego przyzwole­niem. To istotna nowość, gdyż konstytucja z 1997 r., odmiennie niż poprzednia, nie przewiduje tzw. resortów prezydenckich. Gdyby premier Kopacz się uparła, prezydent nie miałby w spra­wie obsady resortów nic do powiedzenia. Ale się nie uparła. To właśnie ten „efekt parcelacji”.

Król
Jest jeszcze coś: Komorowski dostał prezydenturę, bo Tusk mu ją niejako odstąpił. Ale Kopacz prezydent nic nie zawdzię­cza. Komorowski, którego czekają wybory na drugą kadencję, rozpoczął już kampanię, ale chodzi tu nie tylko o pokazanie się kampanijne, a o umocnienie swojej pozycji wobec rządu, zwłaszcza że Bronisław Komorowski tak konstytucyjnie, jak i - można powiedzieć - wedle zainteresowań czuje się odpo­wiedzialny za wojsko i bezpieczeństwo państwa oraz za jego politykę zagraniczną. Formalnie konstytucyjne prerogaty­wy prezydenta na tym polu są mocno ograniczone, niemniej zwyczajowo, zwłaszcza w okresie kohabitacji z PO, ambicje te są szanowane. Wzajemne szukanie kompromisu sprzy­ja Bronisławowi Komorowskiemu, pozwala mu wyjść „spod żyrandola” i prezentować się jako mąż opatrznościowy, a też mentor, który nie zawaha się, by nacisnąć na rząd, upomnieć o wojsko i o pieniądze na obronność. Stanowisko wicepremie­ra dla ministra Siemoniaka jest potwierdzeniem tych ambi­cji prezydenta.
Już po zaprzysiężeniu premier Kopacz od tej kurateli ze stro­ny prezydenta mogłaby się szybko uwolnić, tyle że sojusz po­lityczny z Komorowskim jest PO i rządowi potrzebny. I vice versa. Prezydent ma właściwie wygraną wyborczą w kieszeni, być może nawet w pierwszej turze, choć w kampanii aparat Platformy mógłby mu być bardzo pomocny. Z kolei Platformie grzanie się w świetle zwycięskiego prezydenta także by pomo­gło. Ale jeśli Komorowski zacznie zbyt widocznie narzucać rządowi swój patronat, będzie zmierzał rzeczywiście w kie­runku „gabinetu prezydenckiego”, to Kopacz zagrozi rola polityka drugorzędnego i nigdy nie zostanie prawdziwym następcą Tuska.

As
Także relacja z Donaldem Tuskiem pozornie nie wydaje się trudna, bo nowy rząd może liczyć z jego strony na rady i dyskretne wspomożenie polskiej polityki zagranicznej. Na początku także na pomoc w układaniu spraw krajowych i partyjnych. Ale z czasem ten rodzaj współpracy czy - jak chcą niektórzy - współkierowania będzie zamierał w sposób oczywisty. Zaniknie też parasol ochronny, gdyż wpływy byłe­go szefa będą słabły, a jego talenty kampanijno-wyborcze już nie będą do użycia. Zresztą Donald Tusk usuwa się z pola już dzisiaj, przynajmniej w deklaracjach publicznych (być może na zapleczu wspomaga pierwsze decyzje swojej następczyni).
Ale nie brakuje też opinii, że Tuskowi aż tak bardzo na sza­lonym powodzeniu i sukcesie Kopacz nie zależy, że chciałby w gruncie rzeczy zachować swoją dominującą pozycję, rolę mentora i ojca polskiej sceny politycznej. Inaczej mówiąc, pod rządami Kopacz ma być na tyle dobrze, aby Platforma się nie zapadła w sondażach, ale nie bardzo dobrze, aby się nie okazało, że Tusk ani nie był wyjątkowy, ani niezbędny. Być może ta dwuznaczność leży w tle ostat­nich zadrażnień i nieprozumień, jakie widać między Kopacz a Tuskiem, a więc sprawa posady dla Igora Ostachowicza (rzekomo poza plecami nowej premier), wcześniej nominacja dla Schetyny (tu do autorstwa przyznaje się pani premier), wreszcie półpubliczna w istocie wypowiedź Tuska do minister kultury, że Kopacz była „załamana” po nie­udanej prezentacji nowego rządu. Takie zakłócenia na linii mogą się powtarzać, dopóki ta relacja nie okrzepnie w nowej postaci, choć o otwartym konflikcie raczej nie może być mowy, bo nikomu on nie służy.
Tak czy inaczej, Ewa Kopacz będzie skazana na samodziel­ność, a może i samotność. Musi odnaleźć w sobie energię i przeszczepić ją Platformie. Bo kto inny ma poprowadzić Plat­formę do boju, kto będzie musiał jeździć po kraju i odpowiadać na pytania „jak żyć?”. Wreszcie, przewodniczącą partii czeka samo układanie list wyborczych do parlamentu, co może stać się powodem do rozpętania walk wewnętrznych, napodobieństwo tych, które prowokują listy do wyborów samorządowych, na przykład na Dolnym Śląsku, gdzie wykoszono wszystkich schetynowców, a wcześniej samego Schetynę.

Walet Pik
Bo trzecim mężczyzną, z którym w tej układance pani pre­mier musi się liczyć, jest właśnie Grzegorz Schetyna. Zwłaszcza że w tej samej ekipie jest jeszcze Andrzej Halicki, przyjaciel nowego szefa MSZ, oraz dla pewnej równowagi - dwaj przed­stawiciele tzw. spółdzielni, czyli panowie Grabarczyk i Biernat. Dwa środowiska są, brakuje skrzydła konserwatywnego, zwłaszcza że z rządu odszedł minister Biernacki, kojarzo­ny z tą frakcją. Ale to nie znaczy, że się jeszcze nie odezwą w najmniej sprzyjającym dla PO momencie, np. po wyborach w 2015 r., kiedy PiS będzie szukało koalicjanta.
Schetyna natychmiast po zapowiedzi Tuska, że odcho­dzi, zadeklarował, że będzie walczył o władzę w Platformie, i to w trybie przyspieszonym. Ewie Kopacz udało się tu zawrzeć jakiś kompromis, za stanowiska w rządzie uzyskała zgodę na przeniesienie walki o władzę w PO na czas po 2015 r. Oby­dwie układające się strony przeprowadziły kalkulację. Schety­na chciał się wyrwać z niebytu, postawić gdzieś twardo nogę; Kopacz za cenę pokoju wpuściła go do rządu, ale na trudne miejsce, które nie musi automatycznie przynieść wizerunko­wych korzyści. Może się okazać, że Schetyna traktuje swoje nowe stanowisko także jako źródło znaczenia i prestiżu, po­trzebnego do odbudowania w partii swojej pozycji i rozpro­wadzenia zaufanych ludzi. Już są tego symptomy: Schetyna oczekiwał przywrócenia w regionach na listy wyborcze swoich zwolenników. Tak się na razie nie stało. Coraz trudniej będzie jednak tłumaczyć, dlaczego ludzie szefa MSZ, którego wzięła do rządu obecna wiceszefowa, a przyszła szefowa partii, mają być nadal w niełasce. To także konsekwencja nominacji dla Schetyny, którą nowa premier musiała uwzględniać w kosztach operacji reani­mowania byłego numeru dwa.

Walet Kier
I jest jeszcze jeden pan, który też bę­dzie czekał i szukał szansy na następ­ny etap, czyli Radosław Sikorski. Został zatem marszałkiem Sejmu, skąd będzie bardzo dobrze widoczny, bo na pewno skupi na sobie zapiekłą niechęć Prawa i Sprawiedliwości, czemu będzie oczy­wiście sprzyjać. Może nawet do tego prowokować, aby zostać zasłużonym weteranem antypisu. Jeśli natomiast przyjmie zaskakującą rolę koncyliacyjnego poczciwca, to tym bardziej będzie zbierał „prezydenckie” punkty. Nie brakuje opinii, że Sikor­ski mości sobie pozycję do startu w wyborach prezydenckich w 2020 r. Gdyby Tusk także się na to zdecydował, może dojść do starcia pancerników.
Na razie pole bezpośredniej konkurencji między Sikor­skim a Kopacz nie będzie znów tak wielkie, wręcz można za­kładać, że instytucjonalna współpraca będzie bez zarzutu. Niemniej już sama obecność na górze, formalnie na drugim fotelu w państwie, kogoś takiego jak były wieloletni minister spraw zagranicznych może tworzyć swoiste napięcie i sytuację lekkiej przynajmniej nerwowości po stronie premier. A także nowego szefa MSZ.
Tym bardziej że są jeszcze przecież w elicie Platformy jakieś zakamuflowane na razie negatywne emocje, co zresztą poka­zały w pełnej krasie tzw. taśmy podsłuchowe. Emocje w tym układzie - czterech ambitnych mężczyzn i jedna kobieta - ist­nieją na pewno, na różnych kierunkach. A trzeba pamiętać, że do roli waleta trefl aspiruje jeszcze Cezary Grabarczyk, który ma równoważyć Schetynę i chronić Ewę Kopacz przed par­tyjnymi intrygami, a sam nie wydaje się usatysfakcjonowany swoją rolą w rządzie, jak też uhonorowaniem znaczenia jego „spółdzielców”. To jeszcze nie do końca rozpoznany poten­cjał konfliktu.

Rozgrywka
W tej chwili trwa stan przejściowy, licytacja poprzedzająca wist. Karty są dopiero układane, zawodnicy - jak to się mówi - pozycjonują się wobec siebie. Na krajowej scenie jest premier z nadania Tuska, prezydent w fotelu, którego Tusk nie chciał, marszałek Sejmu, który objął nową funkcję tylko dlatego, że Tusk namaścił Kopacz na swoją następczynię, i wreszcie nowy szef MSZ, wcześniej przeczołgany przez Tuska.
Donald Tusk powiedział kiedyś w wywiadzie dla POLITYKI, że realną władzę trzeba sobie wziąć, a nie marudzić i żalić się, że jest się odsuwanym. W tym sensie w krajowej poli­tyce wszystko jest nadal potuskowe. Nikt z czwórki sukce­sorów żadnej władzy samodzielnie sobie dotąd nie wywal­czył. Są w podobnej sytuacji. Zajmują miejsce pretendentów do wywalczenia wreszcie samodzielnej pozycji. Bronisław Komorowski po powtórnym wyborze będzie mógł już mówić o własnym sukcesie, choć wciąż limitowanym faktem pier­wotnego wskazania przez Tuska, wszak reelekcja jest nieja­ko obowiązkiem urzędującego prezydenta. Mimo wszystko, po ponownym wyborze w połowie przyszłego roku, Komorow­ski będzie miał najsilniejszy mandat. Ale ma on limitowaną siłę i czasowe ograniczenia. Z pozycji prezydenta trudno po­tem zejść na niższe szczeble, co pokazuje przykład Aleksan­dra Kwaśniewskiego. Komorowski nie zostanie więc raczej kolejnym premierem ani szefem Platformy. Siedzi wysoko, lecz w jakimś sensie jest już przycumowany; w prawdziwej walce o potuskową schedę się nie liczy.
Ewę Kopacz mogą osłabić nieuda­ne wybory samorządowe, ale tu wy­nik rzadko jest jednoznacznie zły lub dobry. Przegrane można nadrabiać lepszymi zdolnościami koalicyjnymi, które pozwolą zachować kontrolę nad sejmikami wojewódzkimi. Dla niej ostatecznym sprawdzianem będą wy­bory parlamentarne w 2015 r. Jeśli je wygra, pozostanie. Jeśli przegra, jest dwóch potencjalnych następców: Si­korski i Schetyna. Obaj już są lub byli szefami MSZ i marszałkami Sejmu, mają „papiery”, aby zostać szefem rządu. Ta symetria jest być może przy­padkowa, ale też pokazuje, że to posta­ci podobnego formatu i ambicji. Nie­wykluczone, że w innych warunkach to któryś z nich, a nie Kopacz, przejąłby teraz spadek po Tusku. Ale Sikorskiego jako premiera nie chciał prezydent, Schetyny nie chciał Tusk. Te figury muszą zaczekać.
Pentagram władzy rozerwie się wtedy, kiedy ktoś już nie będzie się musiał liczyć z opinią nowego przewodniczącego Rady Europejskiej. Jeśli tak się nie stanie i nikt nie wyrośnie na własny rachunek, Tusk, wracając po europejskiej funkcji na pozycję polskiego prezydenta w 2020 r., nadal będzie roz­dawał karty. Ale oznaczałoby to też nieustanne przedłużanie stanu przejściowego, politycznej prowizorki, kiedy władza jest rozproszona, a liderzy z nadania patrona szachują się nawzajem, licząc raczej na potknięcie się przeciwnika niż na własny potencjał, wizje, siłę osobowości. Tusk też nie był od razu panem i władcą. Nie palił się nawet do przejęcia peł­nej władzy w Platformie, trzeba było go do tego namawiać. Jeszcze wcześniej, w latach 90., został szefem KLD dlatego, że ten dotychczasowy, Janusz Lewandowski, objął ministe­rialne stanowisko i na partyjną funkcję nie miał już czasu. Tusk też był kiedyś z nadania.
Pytanie, jak długo będzie trwało to bezkrólewie. Na razie buławy grzeją się w plecakach. Po żwawym początku, kiedy partia demonstrowała „jedność moralno-polityczną”, nad­szedł czas zamieszania, ujawniania urazów i pretensji. Ale to typowe dla sytuacji przejściowej, kiedy zmienia się układ sił. Od tego jednak, czy Platforma i rząd będą w stanie kon­trolować tę zmianę, zależy dalszy los - jak to się lubi w PO określać - Projektu.

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz