środa, 15 października 2014

Dla dobra rodziny



Nawet bez apeli prof. Jana Hartmana w Polsce od lat przymyka się oczy na przestępstwo kazirodztwa.

CEZARY ŁAZAREWICZ

Z każdym kolejnym urodzonym dzieckiem Brygida popadała w większe uzależnienia od taty. Bo każde kolejne dziecko to dodatkowe koszty, a przecież całą rodzinę utrzymywał on. Zresztą kto miałby jej pomóc: sąsiedzi wiedzieli o tym od lat, proboszcz nalegał tylko, by ochrzciła wszystkie dzieci, a opieka społeczna uda­wała, że niczego nie widzi.
Wydało się po urodzeniu siódmego dziecka, kilka lat temu, gdy do ośrodka opieki społecznej w Sławnie przyprowadził Brygidę jej tata. Powiedział, że dziewczyna nie ma za co żyć. Gdy urzędniczka zaczęła wypytywać o ojca dziecka, Brygida zrobiła się blada i zamknęła w sobie. Ojciec natomiast bardzo się zdenerwował i zaczął na urzędniczkę krzyczeć i jej ubliżać.
Wtedy ona napisała dość oględne pismo do sławieńskiej prokuratury, w którym napomknęła, że Brygida jako osoba lekko upośledzona ma trudności z kierowaniem swoim postępowaniem i być może wyko­rzystuje ją seksualnie jej ojciec. „Relacje między Janem S. a Brygidą S. mogą nie być zwykłymi relacjami jak między ojcem a córką” - napisała.
Sprawa wieloletniego wykorzystywania córki przez ojca trafiła do ówczesnego za­stępcy prokuratora rejonowego w Sławnie. - Było to coś obrzydliwego - wspomina prokurator K. - Chodziło przecież o sió­demkę dzieci z własnym ojcem. Pamiętam, że postanowiliśmy razem z komendantem rejonowym policji skończyć z tym, choćby nie wiem, co się działo.

NIC NIE MOŻNA ZROBIĆ?
Jak to możliwe, że przez tyle lat w małej pomorskiej wiosce, gdzie wszyscy się znają, nikt nie dostrzegł, że Jan S. żyje w związku kazirodczym ze swoją upośledzoną cór­ką? - Szok był za pierwszym razem, gdy Brygida urodziła Justynkę - opowiada sąsiadka rodziny S. Brygida miała 19 lat, jej ojciec 48. Sąsiadka poszła wtedy na policję, licząc, że szybko zrobią porządek, ale nic się nie zmieniło, poza tym, że Brygida i Jan zaczęli jej unikać. Próba zainteresowania sprawą proboszcza, bo S. byli rodziną dość religijną, też się nie udała. Powiedział, żeby nie mieszała się w nie swoje sprawy.
Dwa lata później Brygida urodziła kolejną córkę, a potem kolejną i kolejną. I wieś się uodporniła. „Po co się w to mieszać, skoro Janek tak te dzieci kocha” - mówili w W.
- A co można było zrobić? - mówią sąsiedzi. - Przecież nikt materacem w ich łóżku nie był, więc pewności nie było.
W sprawie są same poszlaki. Bo co to za dowód, że dzieci do dziadka wołają czasem tato albo że ktoś widział, jak Janek tuli się do Brygidy, albo że komuś po pijaku się po - chwalił, że sypia z młodszą córką? Później już się nie chwalił, bo prawie z nikim we wsi nie rozmawiał.
Dzieci były tak nauczone, że o tym, co dzieje się w domu, nikomu nie opowiadały. Na podchwytliwe pytania nauczycielek, kto się z kim kładzie do łóżka, kto pierwszy się w nim kładzie, a kto pierwszy wstaje, w ogóle nie odpowiadały. Wszystkie miały wpisane w szkolnej rubryce „ojciec: nie­znany”
Jan do domu nikogo nie wpuszczał, a nawet w okna nie można było zajrzeć, bo zbudował wielki płot.
A Brygida nigdy nikomu się nie poskar­żyła, że tata ją krzywdzi. Na molestowanie skarżyły się natomiast jej dwie starsze sio­stry, które uciekły z domu. Brygida miała wtedy 16 lat i natychmiast zastąpiła zmarłą matkę. Stała się dla taty żoną, gospodynią i kochanką.

NAJLEPIEJ UMORZYĆ
Prokurator K. pamięta, że gdy przed laty prokuratura zajęła się sprawą o kazirodztwo we wsi W., od razu pojawiały się naciski, by ją szybko umorzyć. Miejscowy proboszcz pytał go, czy zdaje sobie sprawę, że ewen­tualna kara może wyrządzić więcej szkody niż pożytku.
Nadzór nad śledztwem miała pro­kuratura wojewódzka w Słupsku, której prokuratorzy przekonywali, że nie warto tracić pieniędzy na drogie badania DNA na ustalenie ojcostwa. A skoro nie ma innych dowodów, lepiej umorzyć. A ja­kie inne dowody mógł mieć prokurator? Przecież uzależniona finansowo od Jana córka do końca broniła ojca. Ostatecznie to na podstawie badań DNA ustalono, że Jan jest ojcem czworga z siedmiorga dzieci Brygidy. Ojcami pozostałych dzieci Brygi­dy są zapewne jej bracia, bo dzieci miały bardzo podobne kody DNA.
Jan S. i jego córka do końca zaprzeczali, by mieli z sobą jakiekolwiek kontakty. Brygida zaprzeczała, że była przez ojca gwałcona. Sąd uznał, iż ze względu na upośledzenie nie była świadoma swoich czynów, i dlatego ją uniewinnił.
Ojca natomiast uznał za winnego wykorzystywania córki i całkowitego uzależnienia jej od siebie, ale wymierzył mu symboliczny rok i dwa miesiące pozba­wienia wolności. Jan S. nigdy do więzienia nie trafił. Sąd apelacyjny wziął pod uwagę, że S. jest jedynym żywicielem rodziny, i kierując się dobrem dzieci, zawiesił mu wykonanie kary.
- Bez niego ta rodzina zostałaby bez środków do życia - mówi obrońca Leon Kasperski.
Ani śledztwo, ani wyrok nie podziałały chyba na Jana S. odstraszająco, bo wkrótce jego córka urodziła kolejne, ósme dziecko, które prawdopodobnie również było jego. Wieś znów przymknęła na wszystko oko. Zresztą w sensie prawnym Janowi S. nie­wiele już można było zrobić. Za kazirodcze kontakty z Brygidą został już przecież skazany, a tylko sąd bezterminowo zawiesił mu wykonanie kary.
Głośno o Janie S. zrobiło się kilka lat później, gdy znów został oskarżony o ka­zirodczy związek - tym razem ze swoją wnuczkocórką. I też sprawa się rozmydliła.

W ZACISZU DOMOWYM
Przypadek Jana S. pokazywał zupełną bezradność państwa w walce z kazi­rodztwem. Z policyjnych statystyk wynika, że wykrywalność tego typu przestępstw jest znikoma - zaledwie 40 przypadków rocznie.
Dlaczego tak mało? Bo o kazirodztwie robi się głośno tylko wtedy, gdy dotyczy najbardziej drastycznych przypadków. Tak było kilka lat temu, gdy policja aresztowała 45-letniego Krzysztofa B. z Grodziska na Podlasiu, który przez sześć lat więził, gwałcił i zastraszał swoją nastoletnią córkę. Miał z nią dwójkę dzieci. Sprawa wyszła najaw, gdy o wszystkim dowiedziała się matka dziewczyny. Prasa pisała wtedy o B., że jest polskim Fritzlem.
Większość przypadków nie jest tak spektakularna. Stosunki kazirodcze od­bywają się w zaciszu domowym, często przy milczącej aprobacie reszty rodziny. Dlatego jest to przestępstwo bardzo trud­no wykrywalne. System rodzinny chroni sprawcę, bo rodzina ma rzadko interes, by to ujawniać, zwłaszcza gdy ofiara jest osobą słabszą.
Drugim powodem znikomej wykry­walności kazirodztwa jest nasza bierność społeczna. Sąsiedzi niechętnie ingerują w sprawy innej rodzinny, nawet jeśli wiedzą o patologii. Nie zgłaszają takich przypadków policji czy prokuraturze, bo nie chcą się mieszać i mieć z tego powodu kłopotów.

ZŁO I PATOLOGIA
Terapeuta Jolanta Zmarzlik z Fundacji Dzieci Niczyje od 20 lat pracuje z ofia­rami przestępstw seksualnych, głównie z dziewczynkami wykorzystywanymi przez ojców. Mówi, że kazirodztwo to najgłębiej ukrywana tajemnica w rodzinie. Wyko­rzystywane dzieci nie zdają sobie często sprawy z tego, że biorą udział w patologii. Myślą, że to rodzaj kary, na którą zasłużyły, dlatego nikomu nie mówią, co je spotyka od najbliższych. - Dzieci to ostatnie ogniwo, które puszcza, zaczynają mówić dopiero wtedy, gdy młodsze rodzeństwo jest za­grożone - twierdzi Jolanta Zmarzlik.
Jak mówi, większość przypadków kazi­rodztwa wykluwa się w rodzinie długo i dotyczy dzieci. I wcale nie jest prawdą, że zawsze sprawcami są brutalne typy, wymuszające przemocą uległość dzieci.
- Czasem jest to uwodzenie, które pro­wadzi do wykorzystywania seksualnego dziecka - dodaje.
W swojej praktyce spotkała ojca, który w okresach złego nastroju oddawał się w ręce ukochanej córeczki, uszczęśli­wiającej go swoją czułością. A dziecko nie zdawało sobie zupełnie sprawy z gry, w którą zostało zaprzęgnięte.
Jolanta Zmarzlik opowiada, iż czasem uzależnienie jest tak duże, że ofiary trzeba siłą oddzielać od katów. Tak było z jedną z kobiet, która miała z ojcem sześcio­letniego syna. - Miała tak wyprany mózg, że nie widziała życia bez ojca - mówi psycholożka i dodaje, że seksualne ofiary swoich ojców są psychicznie pokaleczone na resztę życia. Cierpią na lęki, fobie, nie­nawiść do samych siebie i mają trudności z nawiązywaniem kontaktów z innymi mężczyznami. - To nie jest coś, co łatwo przechodzi - mówi.
Dlatego pomysł zalegalizowania związ­ków kazirodczych zdaniem Jolanty Zmarz­lik jest wariacki i równie niebezpieczny, jak lansowana przed laty teoria dobrej pedofilii, która miała stawiać dziecko na piedestał.
- Bo kazirodztwo to patologia i zło.

WEDŁUG HARTMANA
Według prof. Jana Hartmana miłość ero­tyczna między rodzeństwem może być bardzo piękna, a szkody psychiczne nie muszą być większe niż w wielu legalnych związkach. Etyk apeluje więc, by rozpocząć dyskusję o zalegalizowaniu kazirodztwa. Ale i bez jego apelu w Polsce, szczególnie na prowincji, przymyka się oko na związki kazirodcze.
W środowisku prawników od lat trwa dyskusja, czy każdy rodzaj kazirodztwa to przestępstwo. Niewielka grupa praw­ników uważa, że to zjawisko obyczajowe i nie powinno podlegać penalizacji. Ale dotyczy to właściwie tylko jednego rodzaju przypadków: gdy dorosłe rodzeństwo do­browolnie podejmuje decyzję o rozpoczęciu współżycia płciowego. Zdaniem większości środowiska prawniczego tylko w takich przypadkach można się zastanowić, czy ustawodawca powinien się w taki związek wtrącać. Wszystkie inne sytuacje, kiedy używany jest przymus lub stosunek za­leżności wobec innej osoby w kontaktach seksualnych, powinny być ścigane przez prawo.
Kazirodztwo w polskim kodeksie karnym traktowane jest jako występek. Grozi za nie od trzech miesięcy do pięciu lat więzienia, ale - kiedy chodzi tylko o współżycie w najbliższej rodzinie - rzad­ko zapadają najwyższe wyroki. Co innego, gdy dochodzi do tego jeszcze zarzut pedo­filii i gwałtu: wtedy kara może sięgać nawet 12 lat więzienia. Problem jednak zaczyna się, gdy sprawca wychodzi z więzienia po obyciu kary. Zwykle nie odbył tam terapii, bo rzadko ma poczucie winy. Często więc prosto z więzienia trafia do tej samej rodzi­ny, którą przez lata krzywdził.

ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz