poniedziałek, 8 września 2014

Radykalny pragmatyk



Jeszcze rok temu zarzekał się, że na pewno poprowadzi Platformę do kolejnego wyborczego zwycięstwa w 2015 r., że traktuje to jako polityczne wyzwanie życia. Ale w polityce wszystko się zmienia, tak jak zmieniał się przez lata sam Donald Tusk.

W niezwykłej karierze Donalda Tuska sporo jest przypad­ków i punktów zwrotnych. Mówił kiedyś, że pierwszym doświadczeniem, które jakoś określiło jego późniejsze wybory, była masa­kra gdańskich robotników w grudniu 1970 r. Donald miał wtedy 13 lat, do­statecznie dużo, aby - jak spora część jego gdańskich rówieśników - stać się „wrogiem komuny”. Naturalną konse­kwencją w latach 80. było zaangażowa­nie w Solidarność, w NZS. I tu pierwsza oryginalność: razem z grupą kolegów (m.in. Merkel, Lewandowski, Bielecki) stworzyli orientację jak na polskie wa­runki wyjątkową, bo skupioną na eko­nomii, na systemowej transformacji, i czerpiącą inspirację z anglosaskiej myśli liberalnej. To odróżniało ich od głównych w opozycji nurtów naro­dowo-katolickiego oraz lewicy laickiej. Liberałowie to była prawica otwarta, wolnościowa, poszukująca pomysłów na modernizację Polski, słabo penetru­jąca przeszłość, niechętnie uciekająca się do symboliki martyrologicznej i roz­rachunkowej, także związkowo-solidar­nościowej. To odłączenie od tradycyjnej prawicy będzie towarzyszyło Tuskowi przez następne dekady.
Najpierw działali jako stowarzyszenie społeczno-gospodarcze Kongres Libera­łów, ale takich nowych tworów powsta­wało na przełomie epoki, u schyłku PRL, wiele i do politycznej kariery potrzebna była jakaś trampolina. W1990 r. powsta­ła już regularna partia, Kongres Liberal­no-Demokratyczny, i w kampanii prezy­denckiej poparła - co oczywiste - Lecha Wałęsę. I tu następuje przełom.
Lech Wałęsa, po zwycięskich wybo­rach i odejściu premiera Mazowieckie­go, nieoczekiwanie mianuje liberała Jana Krzysztofa Bieleckiego na szefa rządu (anegdota głosi, że pomylił róż­nych Bieleckich). Tusk jest już w miarę znanym lokalnym działaczem, ale jesz­cze daleko od jakichkolwiek stanowisk. Nominacja Bieleckiego ma jednak i dla niego następstwa. Po pierwsze, winduje samą partię, a więc także jej polityków na wyższy poziom rozpoznawalności, po drugie, kiedy dotychczasowy szef KLD Lewandowski obejmuje ministe­rialną tekę, partią musi się zająć ktoś inny. I tak, z woli kolegów, szefem Kon­gresu zostaje 34-letni Tusk.
Bielecki pociągnął partię w wyborach w 1991 r., zdobyła 37 sejmowych manda­towi Tusk wszedł na parlamentarne salo­ny. Młody człowiek z charakterystyczną bujną fryzurą i baczkami jest widoczny na wielu fotografiach z tamtego czasu także na słynnym filmie z obalania rzą­du Jana Olszewskiego.
Kariera KLD trwała do 1993 r., do przy­spieszonych wyborów, w których Kon­gres, mimo intensywnej kampanii, poniósł klęskę, nie przekroczył progu. Wtedy pojawiły się głosy, że na taką „ekonomiczną” prawicę nie ma w Polsce miejsca, że liberalizm jest obcy narodo­wej tradycji. Jeszcze za rządów Bielec­kiego pod Kancelarię Premiera ciągnęły pochody z okrzykami „liberały-aferały” czy „złodzieje!”. KLD ponosił koszty transformacji, bo dał twarz wielkiej pry­watyzacji, a nie miał drugiego tzw. ludz­kiego oblicza, jak Unia Demokratyczna miała Jacka Kuronia. KLD został ode­słany w niebyt, a Tusk i inni liberałowie musieli się na nowo wymyśleć.

Najbliżej było liberałom z KLD mimo wszystko do ówczesnej Unii Demokratycznej skupiającej inteligentów i działaczy opozycji, kiedyś najbliższych tradycji Komitetu Obrony Robotników. To z tym środowiskiem, którego liderami i symbolami były ta­kie postaci jak Mazowiecki i Geremek, a obok dziesiątki innych znakomitości, liberałowie połączyli się w 1994 r., two­rząc Unię Wolności. Ale na zjednocze­niowym kongresie wielu unitów przyj­mowało liberałów (którzy rok wcześniej przegrali wybory) kwaśno, wytykając im afery, brak społecznej wrażliwości, technokratyzm. Atmosfera nie była do­bra, co miało konsekwencje w później­szych latach.
Tusk został „z klucza” wiceszefem Unii Wolności, był przez te lata widoczny, ale gdzieś na drugim lub nawet trzecim planie, za młody, by odcinać kupony od swojej wcześniejszej opozycyjności, a jednocześnie nie uchodzący już za „zło­tego chłopca” polskiej polityki, takiego, który w przyszłości może zastąpić star­szych kolegów. To już bardziej takie pa­piery mieli Jan Rokita, Paweł Piskorski, Wiesław Walendziak czy choćby Roman Giertych. (Można zadać pytanie, a gdzie dzisiaj są ci panowie, gdzie zaplątały się ich kariery? - w kilku wypadkach zresztą nie bez udziału samego Donalda Tuska).
On w każdym razie uchodził przez wiele lat swojej dość błahej kariery (jej ukoronowaniem na tym etapie była wy­godna, lecz pozbawiona jakiekolwiek znaczenia synekura, czyli wicemarszałkostwo Senatu) za lesera, chłoptasia, który przede wszystkim lubi „haratać w gałę”, zapalić cygaro i który ma wręcz pogardliwy stosunek do polityki, w któ­rą się zaplątał, a już zwłaszcza do ludzi, którzy się nią zajmują. Nazwał ich, w tym także samego siebie, „klasą próżniaczą", zapowiadał, że trzeba zająć się czymś in­nym, poważnym. Zresztą, w przerwach i wygaszeniach aktywności politycznej, Tusk pokazał, że potrafi być przedsię­biorczy, że jak na prawdziwego liberała przystoi, daje sobie radę na wolnym ryn­ku, potrafi wymyśleć i rozkręcić biznes. Książki i albumy o historii Gdańska, któ­re zaczął wydawać, przyniosły rzeczy­wisty sukces.
A więc trwał i kręcił się, ale nie był odbierany zbyt poważnie, a zwłaszcza na salonach Unii Wolności. Młody wice­przewodniczący nijak nie mógł równać się autorytetem, pozycją i posłuchem z Mazowieckim i Geremkiem, co mu dawano odczuć na każdym właściwie kroku i przy każdej okazji. To przykre doświadczenie zaowocowało głębokim urazem i może zadecydowało o później­szym dystansie premiera Tuska do śro­dowisk inteligenckich, warszawskich elit. Czarę goryczy przelała przegrana w Unii Wolności walka o schedę po Lesz­ku Balcerowiczu, którą wygrał Bronisław Geremek w grudniu 2000 r. i która została natychmiast dość bezceremonialnie wy­korzystana przy wyborze kolegialnych władz partii, aż do całkowitego upoko­rzenia liberałów i ich lidera. Tusk od­szedł, ale czy gdyby dostał wtedy Unię, obroniłby ją przed kompletną klęską wy­borczą w 2001 r.?

Wtedy właśnie zaczął wyłaniać się z dymów pobitewnych nowy Do­nald Tusk, który wyraźnie z pora­żek czerpie jakąś ciemną energię (podobnie było po podwójnej klęsce w 2005 r.). Początki Platformy Obywa­telskiej jeszcze nie zapowiadały tego, że po kilku skurczach i zakrętach stanie się ona partią jednego, a nie trzech teno­rów (Donald Tusk inaugurował ją razem z Andrzejem Olechowskim i Maciejem Płażyńskim), ale pokazały już, że Tusk potrafi dokonać zasadniczego manewru, zmienić konie i zaprzęgi, porzucić stare układy i lojalności, a przyjaźnie zacho­wać wyłącznie dla świata prywatnego. Okazywało się nagle, ku zaskoczeniu pu­bliczności, że Tusk przeszedł niezłą szko­łę socjologii stosowanej, nabył zręczno­ści w kontaktach z ludźmi oraz zdolności kierowania nimi. A też bezwzględności w walce o władzę i o utrzymanie swojej pozycji, zgodnie z maksymą, którą ujaw­nił po latach, domyślnie - w odniesieniu do Grzegorza Schetyny: chcesz władzy, to ją sobie weź, wywalcz, a nie jęcz.
Tworząc nową partię, Tusk wykazał też niebywałą elastyczność, która pole­gała na dostosowywaniu się do okoliczności i warunków, umiejętności w zmienianiu programów, haseł i celów, ujawnił talent do mimikry politycznej, do dozowania energii i aktywności, a więc także do okresowego zanikania i do celowych zaniechań.
Zdobycie takich socjotechnicznych kwalifikacji wymagało jednak czasu. Przez pierwsze tygodnie i miesiące Platforma miała przywództwo niejasne, nazywano je kolektywnym. Aż wreszcie wyłonił się samotny Donald Tusk, a ko­ledzy kierownicy, czyli Płażyński i Ole­chowski, a także kolejni pretendenci o wyższych ambicjach i talentach poli­tycznych, jakoś tak zanikali, sami wy­chodzili lub byli do tego zmuszani.
Z niejakim jednak zdziwieniem opi­nia publiczna - jak też politycy samej PO oraz innych formacji - obserwowa­ła rośnięcie Donalda Tuska, nabieranie przez niego wagi i powagi. Jak mówiono, w ciągu dwóch, trzech lat przekształcił się z chłopca w mężczyznę oraz z czeladnika w mistrza, autentycznego przywód­cę. Ten proces zadziwiał choćby dlatego, że był właśnie nieoczekiwany, nie tak jak w przypadku głównego konkurenta politycznego, czyli Jarosława Kaczyń­skiego, który zawsze i wszędzie przede wszystkim walczył o swoją nadrzędną, wodzowską pozycję.

Bo też wyrastanie Tuska sprzęgło się nierozerwalnie z osobą i po­lityką Jarosława Kaczyńskiego, z początku nawet sojusznika w szerzeniu idei IV RP, potem konkurenta, wreszcie śmiertelnego wroga. Tak jak się pisze czasami historię II RP jako wielką wojnę dwóch postaci: Piłsudskiego i Dmow­skiego, podobnie można pisać współ­czesną historię Polski jako wojnę Ka­czyńskiego z Tuskiem.
Kaczyński może bez Tuska byłby mniej więcej tym samym Kaczyńskim (zresz­tą niebawem się okaże), Tusk jednak na pewno nie stałby się tym, kim jest, bez swojego wroga, bez nieustannej z nim walki, bez konfrontacji na poziomie pod­stawowych wartości, jak i na poziomach konkretnej polityki. Zażartość tej walki, jej fundamentalizm i radykalizm, ciężar odpowiedzialności historycznej za jej finał budowały Tuska politycznie i reto­rycznie. Dochodziło do dramatycznych spięć jak wówczas, gdy podczas przemó­wienia w Sejmie Tusk powiedział prosto w twarz Kaczyńskiemu, że ten jest jak Lepper, że jest jego zmiennikiem, że Lep­per, wówczas koalicjant PiS, nie musi się fatygować na posiedzenia, bo zastępuje go Kaczyński. Prezes PiS bardzo to prze­żył, potem żądał przeprosin, a od tego momentu wojna PO z PiS nabrała nowe­go wymiaru.
W każdym razie te dwie prawie peł­ne kadencje rządzenia Tuska upłynęły w nieustannym zwarciu z Jarosławem Kaczyńskim, potwierdzane kolejnymi wyborami, sprawdzane aferami i pro­wokacjami, dotknięte tragedią smoleń­ską, w zmieniającym się na niekorzyść trendzie ekonomicznym i zaostrzającej się sytuacji za granicą wschodnią.
Te dwie kadencje rządzenia jej lidera to pasmo kolejno wygrywanych wy­borów, stworzyły też Tuska jako przy­wódcę, coraz bardziej jednak wyalie­nowanego i samoistnego, co najwyżej otoczonego przez lojalnych wykonaw­ców i nominatów. Wojenna konfronta­cja z PiS utwardzała Tuska jako polity­ka wodzowskiego, ale rozmywała jako myśliciela politycznego, jako ideowego liberała, za jakiego długo się przecież uważał. Sam mówił jeszcze niedawno, że przesunął się z tych ortodoksyjnych pozycji liberalnych w kierunku socjaldemokratycznym, lecz także konserwa­tywnym. I bez trudu w polityce rządów Tuska znaleźć można potwierdzenie tej deklaracji, jako że posiadł on umiejęt­ność walki o władzę, a ta w demokracji staje się między innymi sztuką unikania ortodoksji i jednoznaczności.
Z nazwiskiem Tuska wiąże się prze­łom w polityce polskiej ostatniej dekady, który sprowadza się do jej upartyjnienia na nowy sposób (niektórzy to nazywają polityką nowoczesną), gdy same partie zmieniają swoje organizacje i sposoby działania, gdy używają twardej dyscypli­ny, kierowane są przez wszechwładnych liderów, a także coraz sprawniej i cynicz­niej wykorzystują media.
Na inne trochę sposoby, ale obydwaj hegemoni polskiej polityki, Kaczyński i Tusk, te zasady wcielili w życie, umiejęt­nie też korzystając z ustawowych pienię­dzy po to, by wzmacniać siebie, a osła­biać innych. Tusk objawił też niezwykłe talenty medialne, zdolności oratorskie, długo także zdawał się dysponować wrażliwym słuchem społecznym. Ostat­nio to zaczęło szwankować, podobnie jak wiele innych trybów partyjnych i rządo­wych. Niektórzy zatem sądzą, że wyjazd Tuska z Polski jest próbą wymknięcia się z nieuchronnej klęski Platformy w wy­borach 2015 r. albo ostatnim sposobem na jej uratowanie.

Ten wyjazd rzeczywiście utrud­nia przeprowadzenie bilansu politycznego Donalda Tuska, tak jak gdyby po edukacyjnych sukcesach nie przystąpił on do egzaminu końco­wego. Ewentualne triumfy brukselskie zbledną, a nawet będą po prostu niewie­le warte, jeśli w kraju osierocona Plat­forma nie uniesie odpowiedzialności i szansy, która się być może teraz dla niej otwiera po to, by się na nowo pobu­dzić, pokazać, objawić talenty. Bo klęska pogruchotanej, osieroconej przez lidera Platformy może prowadzić do triumfu Jarosława Kaczyńskiego, nawet większościowego, przed czym Tusk bronił Polskę przez ostatnie siedem lat. To, jak teraz Platforma wejdzie „w życie po Tusku”, będzie jeszcze jednym sprawdzianem politycznych kompetencji premiera.
Niemniej każdy polityk ma prawo do indywidualnego sukcesu. Tusk czę­sto mówił, że nie jest od wielkich wizji, że za angielskim politologiem Johnem Grayem uważa, iż zadaniem polityka jest załatwianie bieżących spraw, jakie przynosi życie, a nie stwarzanie - przez swoje ideologiczne wydumane kon­cepty - nowych problemów. Teraz ten sposób myślenia przeniesie zapewne na niwę europejską. Wszystkie „wady’’ Tuska, jakie wyrzucano mu w polskiej neurotycznej polityce, w Europie mogą okazać się zaletami: elastyczność, ra­dykalny pragmatyzm, dbanie o wize­runek, umiarkowany język, zwłaszcza gdy w pobliżu nie ma PiS. Także pewien chłód, dystans, umiejętność tłumienia emocji, która ujawniła się w minionych miesiącach na krajowym podwórku, choćby w reakcjach na „paprykarza”, matki w Sejmie czy Marysię z Gorzowa. Czy to wystarczy na brukselski sukces? Powinno. Oczywiście, wraz z wyszlifowanym angielskim. A jeśli Tusk nie po­pełni dużego błędu, może, wzmocniony, wrócić do polskiej polityki. To nie jest jeszcze moment pożegnania.

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz