środa, 10 września 2014

Niech już rządzi PiS?



Przekonanie, że PiS nieuchronnie zmierza po władzę, rodzi nowe postawy: że nie będzie tak źle, że Platformie należy się kara, a zmiana władzy to przecież rzecz normalna. I tak by było, gdyby PiS było normalną partią opozycyjną.

Niewiara w zwycięstwo PO w przyszłorocznych wy­borach parlamentarnych sprawia, że u rozczarowanych rządami Tuska uruchamia­ją się dwa (znane z fachowej literatury jako redukcja dysonansu poznawczego) psychospołeczne procesy. Pierwszy z nich polega na tym, że skoro Platforma ma przegrać, to znaczy, że zawiodła i muszą być tego przyczyny, a więc pojawia się tendencja do obrzy­dzania tej formacji.
Charakterystyczne objawy tego zjawiska widać w kilku opu­blikowanych ostatnio wywiadach. Paweł Śpiewak stwierdza, że PO nie reprezentuje już nikogo i „takie twory w zasadzie nie mają prawa istnieć”. Jerzy Hausner z kolei stanowczo nie zgadza się na moralny szantaż, powodujący, że nie wolno kry­tykować Platformy tylko dlatego, że może przyjść PiS; kryty­kować więc zamierza. Rafał Dutkiewicz, który zresztą ostatnio z Platformą zaczął po latach przerwy współpracować, twierdzi, że przerwa w sprawowaniu władzy może dobrze by tej par­tii zrobiła. W tej przerwie, czego Dutkiewicz wprost nie mówi, oczywiście rządziłoby PiS, bo kto inny? Wreszcie Jan Rulewski, zresztą sena­tor PO, powiedział, że „rządy PO to rządy autorytarne, choć rozpisane na demokratycznych nutach”.
Do grupy zasadniczego zohydzania PO, bardziej lub mniej świa­domie, zapisują się kolejne osoby, jak choćby Andrzej Olechowski oraz Leszek Balcerowicz, kiedyś negatywny bohater wszystkich formacji propisowskich, dzisiaj bezwzględny krytyk wielu go­spodarczych decyzji rządu, a też samej PO, nieszczędzący słów i oskarżeń na poziomie Trybunału Stanu. Tak dalece, że wyklucza poparcie wyborcze dla PO. A to oznacza, że wspiera, czy tego chce czy nie, głównego rywala politycznego obozu Donalda Tuska.
Ale uruchamia się też drugi, równoległy proces zmniejszania wspomnianego dysonansu, czyli „uczłowieczanie samego PiS, na zasadzie - nie będzie tak źle, przecież to normalna partia. To przekonanie opiera się na kilku hasłach-mitach, które coraz częściej są wyrażane przez ludzi z dawnego kręgu oddziały­wania PO, politologów, komentatorów, ekspertów i polityków. Przyjrzyjmy się po kolei najczęściej wyrażanym argumentom.


I Jarosław Kaczyński z powodu zaawansowanego wieku stracił dawny wigor i rewolucyjny zapał.
Lider PiS ma dopiero 65 lat i jest tylko o osiem lat starszy od Donalda Tuska, któremu daleko do pozycji seniora, a o trzy lata młodszy od Leszka Millera, który nie wybiera się na żadną emeryturę, nie mówiąc już o 72-letnim Korwin-Mikkem, uko­chanym przywódcy młodzieży. Te 65 lat to dla polityka całkiem młody wieki spekulacje, że już się Kaczyńskiemu nie chce tak jak wcześniej, są nieuprawnione.
Przeciwnie, motywacja mogła tylko wzrosnąć: w czasie poprzed­nich rządów nie musiał wszak wyjaśniać śmierci swojego brata ani szukać za nią pomsty i sprawiedliwości. Nie miał za sobą ośmiu lat „upokorzeń” ze strony Tuska, z którym przed 2005 r. szedł przecież razem do władzy i nie miał z nim wcześniej takich zaszłości. Nie miał też wcześniej wygłodzonych blisko dekadą abstynencji dzia­łaczy odstawionych od zaszczytów, władzy, apanaży.
Dotyczy to nie tylko polityków, ale wielu kręgów towarzyszą­cych partii, w tym całej drużyny medialnej, która ma nadzieję przejąć publiczne radia, telewizje, może i gazety. Jeśli nawet, co nieprawdopodobne, sam Kaczyński chciałby włączyć wol­niejszy bieg, nie pozwoli mu na to jego otoczenie. Jeśli prezes będzie marudził, jego ludzie przebiegną po nim i pójdą dalej. Kaczyński wie, że jeżeli chce zachować władzę w partii, musi zaspokoić chęć odwetu, pragnienie odbicia państwa z rąk śmiertelnego wroga nurtujące szeregi PiS. Za długo trwała przerwa i jałowe grzanie opozycyjnych ław, aby pozwolić sobie na umiarkowanie i połowiczność. A też wierny elektorat nie da odpocząć wodzowi, jak trzeba, to poniesie na rękach do boju.

II  Nie będzie IV RP, bo prezes Kaczyński już w ogóle o niej nie wspomina.
Argument, że skoro Kaczyński nie używa ostatnio nazwy IV RP, to nie zamierza jej wprowadzać, sam w sobie jest za­bawny. Istnieje przecież coś takiego, jak strategia wyborcza, w której PiS jest coraz bieglejsze. Stare nazwy mogą prowoko­wać resentymenty, zatem można je - nie wycofując całkowicie - trochę odświeżać, wymieniać. Szukać nowych haseł i pojęć.
Ale jest też wytłumaczenie inne. Kiedy węgierski premier Vik­tor Orban wprost ogłasza, że demokracja liberalna się skończyła i czas na prawdziwe narodowe rządy większości, kiedy sam Ka­czyński za wzór do naśladowania stawia Turcję Erdogana, to kon­cepcja IV RP jawi się dzisiaj jako poczciwa ramota, jako właśnie przypisana do przeszłości, gdy niby to chodziło jedynie o napra­wienie III RP. Sprawy po prostu zaszły dalej, a budowa tzw. de­mokracji suwerennej, bo wyłamującej się z zachodniego systemu demokracji liberalnych, opartej na autorytecie partii rządzącej i jej przywódcy, na wzór rosyjski, jest czymś oczywistym w świetle wypowiedzi lidera PiS i innych polityków tej partii. Kaczyński nie po to czeka osiem lat na powrót do władzy, aby wprowadzać jedynie kosmetyczne zmiany. Rzecz zatem nie polega na tym, że nie będzie IV RP, a na tym, że będzie ona jeszcze bardziej.

III Nawet jeżeli PiS arytmetycznie wygra w wyborach w 2015 r.,to nie obejmie władzy z braku koalicjanta.
Mało prawdopodobne. Tusk raczej nie weźmie premierostwa jako lider formacji, która przegrała, bo, poza wszystkim, zrani to jego męską dumę. Nikt inny w Platformie nie ma takiej pozy­cji, aby go zastąpić, godząc przy tym rozmaite frakcje i interesy w partii. Poza tym ona sama będzie musiała odchorować i roz­liczyć porażkę, co musi obniżyć jej sprawność, wolę i gotowość do rządzenia.
Z drugiej strony zwycięskie PiS, nawet bez bezwzględnej większości, będzie miało dużą siłę przyciągania. Od Platformy już teraz dystansuje się wielu jej działaczy i ten proces może na­rastać. Kaczyński jako zwycięzca będzie namawiał do przejścia na jego stronę ludzi z Platformy, PSL i KNP Korwina, oferując stanowiska i wpływy. Nie będzie zapewne dążył do koalicji, na której poprzednio tak się sparzył, ale do stworzenia własnej większościowej platformy, może nawet z utworzeniem jakie­goś marionetkowego klubu sejmowego, złożonego z renegatów, odszczepieńcówi oczekujących, którzy będą odpokutowywali winy bądź wkupywali się w łaski hegemona. PiS nie wypuści takiej szansy na rządzenie z rąk, bo innej może już nie mieć.

IV Nawet jeżeli Kaczyńskiemu uda się stworzyć rząd, to nie potrwa on długo, bo epoka trwałych, stabilnych rządów się kończy.
Takie rozumowanie ma słabe podstawy. Jeżeli Kaczyński stworzy rząd na zasadzie wyżej opisanej, czyli nie tyle koalicyjny, co koop­tujący rozmaite siły, to trwałość takiego rządu będzie raczej rosła, niż malała. Ewentualna koalicja z Korwin-Mikkem rzeczywiście wróżyłaby źle, ale przejęcie ludzi Korwina, bez samego kontro­wersyjnego lidera, podobnie jak ludzi z PO czy PSL, spowoduje, że będą oni od Kaczyńskiego całkowicie zależni i w ich interesie będzie leżała trwałość władzy i powodzenie PiS. Widać to po ostat­nich zjednoczeniach na prawicy, których skutkiem było wchłonię­cie przez PiS Ziobry i Gowina, a także ich środowisk politycznych.
Nie można też nie docenić siły nieustannego nacisku całego frontu medialnego, już teraz rozkręconego na pełen gaz, który wspiera projekty Jarosława Kaczyńskiego, ba, na wyprzódki je wymyśla. „Demokracja suwerenna” jest naturalnym środo­wiskiem dla tych mediów i ich redaktorów. Ta presja może też osłabiać politykę ewentualnie wybranego na drugą kadencję prezydenta Bronisława Komorowskiego, już obsadzanego w roli głównego hamulcowego reemisji IV RP po 2015 r.

V  PiS się zmieniło, sięgnęło po intelektualistów, profesorów, jest spokojne i merytoryczne.
To prawda, że PiS przyciąga profesorów, ponieważ to jedna ze strategii prezesa Kaczyńskiego. Profesura ma zaświadczyć, że PiS nie jest partią antyinteligencką. Są w kręgu PiS profesoro­wie powiązani ze środowiskiem Radia Maryja, są takie niesławne postaci jak prof. Pawłowicz. Są też akademicy spokojniejsi, jak pro­fesorowie Gliński, Fedyszak-Radziejowska, Zybertowicz, Krasnodębski, Żukowski czy Nowak. Niemniej wszyscy oni - z lepszą klasą i bardziej rozbudowanym językiem pojęć niż choćby posłowie Hof­man czy Brudziński - po prostu dodatkowo uzasadniają doktrynę tej partii, wspierają ją aparatem socjologii, głoszą potrzebę konserwatywno-narodowego przełomu i zerwania z III RP. To są inne klawisze tego samego instrumentu, dokładnie zestrojone.
Także Jarosław Kaczyński, którego interesuje przede wszystkim władza i jej użycie wedle swojego nadania, może pozwolić, by wiele dziedzin gospodarki czy działalności państwowej trafiło w pacht tzw. ekspertów. Byle tylko nie mieszali się oni do czystej władzy.

VI PiS nigdy nie zanegowało wolnych wyborów, a więc nie zamierza naruszać podstaw demokracji.
Podstawy liberalnej demokracji to nie tylko wolne wybory (choć to oczywiście warunek konieczny), ale także demokra­tyczne procedury, świeckość państwa, rzeczywiście niezależne od władzy instytucje kontrolne (np. Trybunał Konstytucyjny), ochrona rozmaitych mniejszości, wolność mediów, niezależność prokuratury, sądów itp. PiS zarówno kiedy sprawowało władzę, jak i w czasach opozycji, kwestionowało niezależność TK, obra­żało sędziów i zapowiadało ich wymianę, postulowało władzę rządu nad prokuraturą, opowiadało się za państwem quasi-wyznaniowym, a docelowo - wyznaniowym itd. W Turcji, na Wę­grzech, a nawet w Rosji nikt nikogo nie przyłapał na fałszowaniu wyborów, a władza, która tam rządzi, ma coraz mniej wspólnego z demokratycznym systemem znanym z zachodniej Europy.
Ta władza krok po kroku, z wielką konsekwencją i przy male­jącym oporze opozycji, a zwłaszcza opinii publicznej, zmieniała ustrój i porządki polityczne, jak gdyby niepostrzeżenie przecho­dząc od demokracji liberalnej (lub jej zaczątków) do demokracji suwerennej czy inaczej nazywanej-podmiotowej.
Bo w tzw. suwerennej demokracji po pewnym czasie nie trzeba fałszować wyborów. Koniunkturalizm, chęć przetrwania i urzą­dzenia się w systemie, a także prezenty ekonomiczne władzy dla określonych grup społecznych powodują, że rządząca eki­pa umacnia władzę, przenika wszystkie sfery i instytucje życia publicznego, przedsiębiorstwa, media, edukację, kulturę (nie­przypadkowo Orban wprowadzał swoich zaufanych ludzi nawet do kierownictw teatrów). Demokratycznie można zainstalować głęboko niedemokratyczny system, w końcu zmienić konstytucję i w ten sposób zaryglować nowy porządek na dekady.
Oczywiście można nie zgadzać się z liberalną demokracją i postulować wprowadzenie demokracji nieliberalnej, opartej na nielimitowanej władzy większości, wykluczającej obcych ideowo, rządzonej przez coraz bardziej nieomylnego przy­wódcę. Ale trzeba jasno przyjąć, że decydując się na władzę PiS, wymienia się system, cały paradygmat demokracji. Nie ma co udawać, że zmienia się tylko obsada Kancelarii Premiera, a reszta pozostaje z grubsza taka sama. Nie pozostaje.

VII Skoro jedyną liczącą się opozycją jest PiS, a PO jest nieudolna, to nie ma innego uczci­wego wyjścia, jak dać rządzić partii Kaczyńskiego.
Ten argument zakłada symetrię w systemie. Oto PiS nie jest gorsze niż Platforma, to normalna opozycja, w dodatku innej nie ma. Błąd w tym rozumowaniu polega na tym, że nie chodzi tu o wymianę władzy w tym samym kraju, ale o to, że PO rządzi jednym krajem, a PiS rządziłoby innym, przez siebie stworzo­nym, czego ta partia nie tylko nie kryje, ale tym się szczyci. Nie jest to więc zwykła wymiana władzy, jak np. w Niemczech, gdzie rządzą albo chadecy, albo socjaldemokraci, czy w Wiel­kiej Brytanii, gdzie rządami wymieniają się laburzyści i torysi. Tam kraj pozostaje ten sam, procedury i instytucje nie są kwe­stionowane, prawo nie jest radykalnie zmieniane. Następuje ewentualnie zmiana priorytetów rządu, korekty polityki gospo­darczej, czasami, ale bardzo rzadko - inne akcenty w polityce zagranicznej, przy czym chodzi o niuanse, nie pryncypia.
W Polsce pod władzą PiS ma zmienić się wszystko. PiS niczego nie odwołało z tej swojej doktryny, którą wyborcy odrzucili z krzy­kiem w 2007 r., przeciwnie, ta doktryna ugruntowała się i wzbo­gaciła o nowe elementy: religijny fundamentalizm, zamach smo­leński, agresywną politykę historyczną, praktyczne odrzucanie idei Unii Europejskiej, bardzo silny antyniemiecki i antyrosyjski resentyment. Alternatywa jest zatem następująca: liberalna demo­kracja przy rzeczywiście często nieudolnej, niesprawnej i irytującej Platformie albo demokracja nieliberalna w wykonaniu PiS, które zresztą podczas rządów w latach 2005-07 nie udowodniło, że jest sprawne i kompetentne. Nie jest to wybór wesoły, ale jedyny realny.

Podstawowy błąd logiczny popełniany teraz w polskiej polityce polega na tym, że słabości i błędy Platformy są przypisywane na plus partii Kaczyńskiego, łagodzą postrzeganie tego ugrupo­wania. A są to sprawy rozdzielne, z dwóch różnych porządków. Mizeria platformerskiej ekipy w najmniejszym stopniu nie ozna­cza, że zmieniły się cechy, program i zamierzenia PiS. Potknięcia i knoty rządu nie czynią automatycznie z Kaczyńskiego umiar­kowanego demokraty. Jeśli „jakoś to będzie z tym PiS”, jak wielu zaczyna mówić, to będzie to ten sam PiS, z którym „jakoś nie było” siedem lat temu, plus smoleński zamach. Rodzi się tu więc największe napięcie polskiej polityki ostatnich lat wynikające z pytania: czy można jakoś ukarać Platformę, a jednocześnie nie oddać władzy Kaczyńskiemu? Od tego, jak ten dylemat rozstrzy­gną wyborcy, zależy polityczna przyszłość na wiele lat.

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz