niedziela, 21 września 2014

Nazywam się Jacek Ben Silberstein...



Fałszywemu konsulowi salutowała milicja, a władze miast przymilały się urządzaniem bankietów.

HELENA KOWALIK

Chyba nas zabiorą - powiedział spokojnie konsul do sekretarki na widok zbliżających się do ich mercedesa milicyjnych wozów. Byli na rogatkach Katowic. - Nie denerwuj się, ambasada Austrii czasem inscenizuje aresztowania, aby sprawdzić lojalność swoich dyplomatów.
Jak zwykle, gdy zatrzymywała ich milicja, wylegitymowali się swoimi Paschportte Consulare. Ale tym razem nie było salutowania i życzenia wolnej drogi. 28 listopada 1969 r. Jacek Ben Silberstein został zatrzymany jako fałszywy konsul generalny Austrii.
Władze polskie podejrzewały go od miesiąca. Najpierw Ministerstwo Spraw Zagranicznych zapytało Ambasadę Repu­bliki Austrii w Warszawie, czy ma jakieś plany rozbudowy swojej służby. Bo podobno będzie otwarty konsulat we Wrocławiu. Ambasada zaprzeczyła. Następnie w przed­stawicielstwie handlowym Austrii zjawił się pewien wrocławianin i utrzymywał, że austriacki konsul kupuje u niego willę na siedzibę swojej rezydencji. Chciałby uzgodnić warunki. Zdarzyło się też, że Polskie Linie Lotnicze informowały austriacką ambasadę, że ich dyrektora odwiedził konsul Jacek Ben Silberstein i odbył rozmowę w związku z uprowadzaniem polskiego samolotu do Wiednia. Wreszcie hotel Monopol we Wro­cławiu wysłał na ten adres uprzejmą prośbę o potwierdzenie zamówienia na apartament za 600 tys. zł.

FRYZJERKA I OWCZARZ
Choć informacji, że ktoś podszywa się pod austriackiego dyplomatę, przybywało, Ja­cek Ben Silberstein o tym nie wiedział. Na początku września przyleciał do Wrocławia. W taksówce łamaną polszczyzną przedstawił się kierowcy jako konsul austriacki. - Może mi pan poradzi - zapytał taksówkarza - gdzie mógłbym się odświeżyć? - Po co wy­dawać pieniądze na drogie hotele, zapraszam do mnie - padła propozycja od kierowcy. Konsul chętnie na to przystał. Nim dojechali do celu, panowie byli już tak skumplowani, że taksówkarz P. organizował nowemu ko­ledze damskie towarzystwo na wieczór. Tak konsul poznał Janinę S., uczennicę zakładu fryzjerskiego.
Dwa lata później kobieta opowie o tej przygodzie reporterowi „Prawa i Życia” Edmundowi Żurkowi: „Zadzwonił do mnie P. - Znajomy pragnie cię poznać, w Monopolu stolik zarezerwowany, przyjdziesz? Co miałabym nie przyjść. Ten gość miał długą brodę, ale tak w ogóle to elegancki. Złożył przede mną niski ukłon.
- Jacek Ben Silberstein, jestem Żydem, na stałe mieszkam w Wiedniu, zostałem tu mianowany konsulem generalnym Austrii. Wręczył 10 róż i bombonierkę z PKO. Jeszcze tego wieczoru pojechali my na dansing. Na parkiecie nucił mi do ucha: »Kiedy znów zakwitną białe bzy...«” Takiego egzemplarza jeszcze nie widziałam”.
Po powrocie do Wrocławia konsul kazał podjechać do jubilera, kupił pierścionek i obrączki. Taksówkarzowi P. powiedział, że ślub z Janiną wziął w rabinacie, niech ich wiezie do Zakopanego. Janina S.: „Cudowny wieczór zaliczyłam w górskiej stolicy Polski. Do restauracji Watra włożyłam długą suk­nię złoto na brązowym tle. Jacek wystąpił w smokingu z lśniącymi lampasami. Grali nam Cyganie. Ktoś zawołał: »Niech żyje konsul«, rozległy się oklaski.
Rankiem konsul poprosił swoją prawie małżonkę o pożyczkę w wysokości 2 tys. zł. Tyle nie miała, ale wspomógł ją uproszony telefonicznie znajomy Grek C., hodowca owiec. Silberstein zaproponował owcza­rzowi interes: sprzeda mu 6680 dolarów po dogodnym kursie, z tym że Grek wypłaci od ręki 30 tys. zł. Pojechali do banku, C. schował do portfela podstemplowany wniosek o otwarcie konta jako dowód - tak go zapewniał konsul - że dewizy są jego. Pod­czas kolacji u Greka gość, wznosząc toast, zaproponował obecnym pracę w austriackim konsulacie. Każdy będzie attache, praca tylko cztery godziny dziennie. Ochoczo się zgodzili. Fryzjerka Janina otrzymała status wicekonsula. Zatrudnienie obowiązywało od dnia następnego.
W pierwszych dwóch miesiącach główne zajęcie korpusu dyplomatycznego polegało na kupowaniu odpowiednio reprezentacyjnej siedziby na konsulat generalny. Druga, w Zakopanem, miała służyć rekreacji dyplo­matów. Poza tym konsul jako przedstawiciel zaprzyjaźnionego państwa składał wieńce: w Treblince, na zakopiańskim Pęksowym Brzyzku. Był gościem oficjalnych przyjęć, a także organizował bankiety, na które za­praszał prominentne osobistości. Wszystko na koszt gospodarzy Wrocławia, z którymi Republika Austrii miała się rozliczyć po otwarciu konsulatu. Ponieważ odpowiednie dokumenty z Wiednia szły zwykłą pocztą, Silberstein przedstawił władzom Wrocławia kopie pisma złożonego w Radzie Państwa: „Uwierzytelniając listę Korpusu Dyploma­tycznego Austrii dla Korpusu Generalnego w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej Urząd Kanclerski Austrii powołał na lat czterech Konsula Generalnego Austrii w PRL Dr ing. Jacka Ben Silbersteina nadając mu rangę konsularną!

GODŁO BYŁO WĘGIERSKIE
Dyplomata nie płacił swoim ludziom pensji - twierdził, że czeka na fundusze z Wiednia. Mijały kolejne tygodnie i ścisły sztab konsula coraz częściej dopominał się o pieniądze. Zwłaszcza Grek C. mianowany attache ekonomicznym pytał, czy u konsulów jest to normalne, że bieżące wydatki opędzają, sięgając do portfela swoich współpracow­ników. Gdy raz i drugi powiedział to głośno, Silberstein oznajmił, że jedzie do Wiednia przyspieszyć zasilenie dyplomatycznego konta. Wrócił (tak naprawdę nigdy nie był za granicą) z wiadomością, że pieniądze są chwilowo zablokowane, bo nastąpiła zmiana planów. Wrocław już nie wchodzi w grę, kanclerz polecił mu otwarcie konsulatu w Krakowie. Z nadal trzęsącym się o swoje pieniądze attache ekonomicznym Silberstein poradził sobie, wręczając mu spreparowaną książeczkę czekową konsulatu. W tym celu konsul otworzył w PKO konto (z minimal­nym wkładem), po czym na książeczkę nakleił pasek papieru z urzędowego druku ambasady Austrii, który zabrał z pokoju dla interesantów w tej placówce. W środku wypisał mazakiem stan konta: 10 mln zł i 300 tys. dolarów.
Zyskał kilka dni spokoju, mógł robić to, co lubił - składać wizyty. W krakowskim ratuszu zostali potraktowani z galicyjską rewerencją. Tylko jeden z urzędników po wyjściu dyplomatów zadzwonił do amba­sady Austrii, pytając o konsula Silbersteina. Gdy odpowiedzieli, że nie znają takiego, urzędnik pomyślał, że przekręcił nazwisko.
Tymczasem Silberstein z pomocą prze­kupionego drukarza przygotował dla swoich pracowników nowe paszporty dyploma­tyczne. Ich karty zostały zapisane tekstem w nieistniejącym języku i opieczętowane unurzaną w tuszu plakietką, jaką sportow­cy noszą na dresach. Z braku innego na okładce austriackiego paszportu odciśnięte było godło Węgier. O autentyczności tych dokumentów nieznająca obcych języków załoga konsula mogła się przekonać w wielu urzędach, hotelach czy podczas kontroli drogowej - za każdym razem na widok Paschportte Consulare traktowano ich z honorami.

TATUSIU!
Nawet jeśli za bankiety płaciły władze miasta, konsul potrzebował pieniędzy na inne wydatki. Miał kilka opracowanych metod naciągania swoich ofiar. Najbardziej skuteczną była na ofiarę Holokaustu:
W Warszawie wsiada do taksówki. Le­dwo ruszyli, zwierza się kierowcy, że jest Żydem, z wykształcenia inżynierem, lada dzień emigruje do Izraela. Był dyrektorem fabryki, dobrze zarabiał, ale chce wracać do swoich. - Ja do was nic nie mam, przeciwnie - odpowiada taksówkarz, patrząc na broda­tego mężczyznę. - Mój ojciec za okupacji przechowywał Żydów w Sławęcinie.
- W Sławęcinie? - wykrzykuje podnie­cony pasażer. - A jak szanowny tatuś się nazywa? Józef P.? Panie kochany, od lat go szukam, to właśnie mnie jako dziecko ura­tował od śmierci. Zmieniamy kurs, jedźmy do mojego wybawiciela.
Następuje scena powitania, z rzucaniem się ojcu taksówkarza na szyję, okrzykiem: „Tatusiu, tyś mi drugi raz życie podarował!’! Gdy łzy szczęścia obeschły, Silberstein ofiarowuje sędziwemu P. 9 tys. dolarów ze swojego konta dewizowego w banku. Jadą do zespołu adwokackiego, aby spisać akt daro­wizny. W drodze powrotnej konsul zwierza się beneficjentowi z drobnego kłopotu: aby wjechać do Tel Awiwu, musi spłacić pewien niedobór, jaki wykazała księgowość w pro­wadzonej przez niego fabryce. Czy cudem odnaleziony „ojciec” mógłby mu na kilka dni pożyczyć tę sumkę, raptem 8 tys. zł? Zaraz po wylądowaniu w Tel Awiwie ode­śle pożyczkę. Potem były kolejne prośby. W sumie senior P. dał klientowi swojego syna 82 400 zł.
W Łodzi konsul użył innego sposobu. Zwierzył się poznanemu w hotelowej restau­racji miejscowemu wytwórcy karniszy do firanek, że otrzymał od stryja z Anglii spadek wartości kilku milionów funtów. Czasy są takie, że choć nie chce, musi emigrować do Izraela - za to, że znalazł w producencie karniszy zrozumienie, odwdzięczy się da­rowizną kilku tysięcy dolarów. Nad ranem panowie już nie mają przed sobą tajemnic, co upoważnia wyjeżdżającego do próśb w następnych dniach o drobne pożyczki - uzbierało się 115 tys. zł. Żegnając się, dyplomata zakłada prywaciarzowi dolarowe konto. Po pewnym czasie łodzianin sprawdza w banku, ile mu przybyło, i dowiaduje się, że podany numer konta należy do studenta zagranicznego. Lokata to skromna kwota jednego stypendium.

ODSUWAM SIĘ W CIEŃ ŻYCIA
Kobiet Silberstein nie naciągał na pożyczki. Tylko nie dotrzymywał słowa. Kiedyś na poczcie w Warszawie wyznał urzędnicz­ce z okienka, że zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Jest inżynierem włókiennikiem, żydowskim poetą, dziec­kiem Holokaustu; gdyby za niego wyszła, rząd NRF wypłaciłby jej 10 tys. dolarów. Mogłaby sobie za to otworzyć salon mody w Tel Awiwie. Panienka owszem umawia się na randki, ale nie jest gotowa na wyjazd za granicę. Rozstają się. Silberstein zjawia się na poczcie dwa tygodnie później, bo choć już wyemigrował do Izraela, nie może bez dziewczyny żyć. Wrócił do Polski jako kurier dyplomatyczny. Odbywają się uroczyste zaręczyny. W nocy ciekawska narzeczona zagląda oblubieńcowi do portfela. Znajduje zaświadczenie o zwolnieniu niejakiego Śli­wy vel Silbersteina z więzienia po odbyciu pięcioletniego wyroku. Niedoszli teściowie pokazują dyplomacie drzwi...
Po opuszczeniu niegościnnego domu narzeczony wysłał pannie list: „Kochana Elżuniu. Obawiam się, że tym sprefabrykowanym incydentem doszło do rozbieżności. Tyś jest dla mnie tym, czym prochy matki. Odsuwam się w cień życia. Zielberzfeig”.
Pielęgniarkę Ninę poznał w zabrzańskiej restauracji Fregata. Piła tam kawę z koleżan­ką, gdy kelnerka przyniosła wizytówkę od gościa przy stoliku pod oknem. Przeczytały: „dr inż. Jacek Ben Silberstein Consul General Osterreich Hotel Monopol Orbis”. - Pan zapytuje, czyby się z nim nie napiły.
Pielęgniarka, która już trochę przeszła w życiu, odpowiada, że nie ma życzenia. Po chwili podchodzi pan od wizytówki i wręcza jej torebkę z zagranicznymi rajstopami. I czy- by na chwilę nie wsiadła do jego mercedesa, bo tam coś na nią czeka. Na fotelu kobieta znajduje dwa elastyczne sweterki z Pewexu.
Zeznała potem w prokuraturze: - Popę­dziliśmy czarnym mercedesem z tabliczką CD do Zakopca. Na zakręcie zatrzymała nas drogówka. Jacek pokazał paszport dyplo­matyczny, milicjanci stanęli na baczność, salutowali. W Nowym Targu otrzymałam od niego kożuch za 6 tys. Z Zakopanego przeskoczyliśmy do Jaworzna, skąd blisko do moich rodziców. - Przedstawiam wam mojego przyszłego męża - strzeliłam od progu - od dziś nie pracuję, jedziemy w Polskę. W Warszawie Jacek składał wizyty w ambasadach, a ja chodziłam po sklepach. W gdyńskich Polskich Liniach Oceanicz­nych omawiał transport naszego nowego samochodu z zagranicy. Ślub zaplanowaliśmy w Wiedniu. Narzeczony zalecał mi pośpiech. Wsiadłam do pociągu, aby wziąć z domu potrzebne dokumenty, umówiliśmy się na Okęciu. W Zabrzu dostałam telegram, że miał wypadek samochodowy, wkrótce się odezwie. Następna wiadomość od narzeczo­nego nadeszła po trzech latach, z więzienia.

TERAZ POWIEM PRAWDĘ
Po zatrzymaniu konsula na przedmieściu Katowic podejrzany oświadczył, że przy­znaje się do wszystkiego, tylko nie do tego, że nazywa się Czesław Śliwa. Jego prawdziwe nazwisko brzmi Silberstein. Jest konsulem Austrii i może to potwierdzić jego paryski kuzyn, baron de Rothschild. Na zadane mu znienacka pytanie, kto jest prezydentem Austrii, bez wahania rzucił zmyślonym nazwiskiem: Benchort.
W kolejnym przesłuchaniu wyjaśnił, że studia politechniczne ukończył w Wiedniu, w Polsce reprezentował interesy koncernu chemicznego Textil Chemike Verke.
Ponownie przyprowadzony z aresztu odwołał poprzednie wyjaśnienia, deklarując tym razem ujawnienie całej prawdy. Otóż jest kierownikiem grupy Wiesenthala na terenie Polski [Szymon Wiesenthal, łowca nazistów, był agentem izraelskiego wy­wiadu - red.]. Zbiera informacje na temat procesów technologicznych przemysłu zbrojeniowego w sektorze Radom - Kielce - Pionki. Po miesiącu aresztant zgłosił, że przygodę z agenturą wymyślił, co prokurator przyjął z ulgą, bo nie znaleziono dowodów świadczących o tym, że podejrzany pracował dla Mosadu.
Tym razem twierdził, że urodził się w Wiedniu przed Anschlussem w rodzinie żydowskich przemysłowców i uczonych Silbersteinów. Całą rodziną emigrowali do Polski. Przeszedł przez getto, jego rodzice zginęli, on jako dziecko został cudem ura­towany przez polską rodzinę Śliwów.
W akcie oskarżenia zarzucono Silbersteinowi organizowanie fałszywego konsulatu, wyłudzenie mniej więcej pół miliona złotych oraz 3480 franków. Poza tym fałszowanie swoich danych osobowych.
O te dane z życiorysu wyniknął spór mię­dzy prokuratorem a adwokatem oskarżonego już pierwszego dnia procesu. Prokurator twierdził, że Jacek Śliwa vel Silberstein, jak omyłkowo odnotowano w wypisce z więzie­nia (w sumie oskarżony przeżył za kratami 11 lat), urodził się w katolickiej rodzinie Śliwów pod Rzeszowem, co potwierdzają świadkowie. Jego ojciec był właścicielem gorzelni. Po oblanej maturze chłopiec został krojczym w bytomskim zakładzie krawiec­kim. W 1957 r. przeniósł się do Wałbrzycha, gdzie na podstawie sfałszowanych dokumen­tów zatrudniono go na stanowisku eksperta górniczego. Tam poznał dziewczynę, której się przedstawił jako inżynier górnictwa. Na ślubie małżonek miał mundur galowy i czako z białym pióropuszem. Po tygodniu zniknął. Z byłą żoną spotkał się 11 lat później, w czasie konfrontacji na milicji. W międzyczasie od­siedział siedmioletni wyrok za fałszownie dokumentów. Po odbyciu kary wywędrował na Górny Śląsk, gdzie z pomocą podrobio­nych dyplomów wcielił się w inżyniera włókiennika. Podawał się już wówczas za Jacka Zielberzweiga albo Silberzweiga czy Silbersteina, objaśniając, że Śliwa to jego nazwisko okupacyjne. W pracy miał opinię dobrego fachowca, ubolewano, gdy nagle wszystko rzucał i znikał. Ale szybko okazy­wało się, że wraz z inżynierem przepadały pieniądze osób, z którymi robił szemrane interesy. Na przykład z zakupem modnych wówczas ortalionowych płaszczy.
Mimo przedstawionych dowodów (świad­kowie, opinie biegłych grafologów) oskarżony stanowczo zaprzeczał przypisywaniu mu tak pospolitego życiorysu. Murem stała za nim wicekonsul Janina S., zeznając, jak w Łodzi ukochany Jacek szukał na terenie byłego getta grobu matki i ojca. Klękał na ulicy, zapalał świece. Podarował jej kopię oświadczenia, ja­kie złożył w MSW, gdy tylko ukończył 18 lat: „Jestem narodowości żydowskiej i z uwagi na osobistą decyzję zdeklarowanego wyjazdu z Polski do Izraela zmiana obywatelstwa jest w swym argumentalnym stadium zasadna. Proszę o pozytywną decyzję..."

SAMI DAWALI
Proces fałszywego konsula w 1969 r. wy­wołał takie zainteresowanie prasy, że trzeba było wprowadzić karty wstępu. Jerzy Urban, ówczesny dziennikarz „Kulis”, a następnie „Polityki’,’ tak opisał oskarżonego: „Szczupły, lekko pochylony mężczyzna o dłoniach pia­nisty, wykonujących gesty kupca bławatnego. Ubrany w modny garnitur, nosi złote opraw­ki’. Gdy już po wyroku dziennikarz odwiedził skazanego w więzieniu, dostrzegł „zawa­diacki uśmiech i długą rudą brodę z resztką czarnego mazidła. Na ozdobionej kolorową jedwabną chusteczką kieszonce marynarki więzień miał naszyty herb Wielkiej Brytanii.
Podczas procesu Śliwa vel Silberstein kolejny raz zmienił swoje wyjaśnienia: - Wymyślony przeze mnie konsulat, proszę Wysokiego Sądu, to był żart towarzyski.
- Znajomi oskarżonego wiedzieli, że to był żart? - upewniał się sąd.
- Nie chcieli wiedzieć. A ja musiałem brnąć dalej. Wchodziłem do poważnych urzędów, nie spostrzegali, że mam fałszywe papiery i pieczęcie. Nie potrzebowałem brać, sami dawali, gdy tylko usłyszeli, że przyby­wam z zagranicy, czyli z dolarami. Oni dawali mi pieniądze, a ja w zamian ofiarowałem im fikcję, nadzieję na wygodniejsze życie, którego wszyscy pragnęli. Nie tylko ja byłem kłamcą, wszyscy wokół kłamali. Patrzyłem, jak daleko się posuną.
Nie można było odmówić oskarżonemu racji. Właściciele zakopiańskiej willi przy­ znali się na sali sądowej, że „bajerowali” konsula, twierdząc, że po jego wizycie byli w ambasadzie Austrii i tam doszli do po­rozumienia, że cenę willi podnoszą o pół miliona. Pan P., który miał uratować od zagłady małego Silbersteina, ujawnił przed sądem, że od początku miał wątpliwości co do wersji konsula, bo w Sławęcinie owszem, ukrywał, ale brytyjskich jeńców zbiegłych ze stalagu. Za fałszerstwa i wyłudzenia od różnych osób sąd skazał Czesława Śliwę vel Silbersteina na siedem lat więzienia oraz 200 tys. zł grzywny.
Zza krat napisał on do kuzyna Rothschilda list: „Muszę przetrwać okresową rozłączność. Ufam bardzo twej gestii. Stadium nasze jest argumentalne. Ściskam Twą prawicę, mój bracie. Honorem naszej rodowości jest szlachetność i wspaniałomyślność czynu”.
Do końca swych dni skazany domagał się godnego traktowania go jako byłego konsula austriackiego i krewnego milionera Rothschilda. Zmarł dwa lata po wyroku na skutek samouszkodzenia - połknął ostry, metalowy przedmiot.
Kilka miesięcy przed tragiczną śmiercią wystąpił w filmie dokumentalnym Krzyszto­fa Gradowskiego pt. „Konsul i inni’. Zgodnie z jego życzeniem został ucharakteryzowany na ortodoksyjnego Żyda - w jarmułce, pej­sach i sztucznej brodzie. W 1989 r. Mirosław Bork nakręcił film fabularny „Konsul”, oparty na motywach historii rzekomego austriackiego dyplomaty. W rolę Cześka Wiśniaka (zmieniono nazwisko) wcielił się Piotr Fronczewski. Czołowy bohater został uszlachetniony - nie bratał się z knajpiany- mi wycirusami, no i nie nosił długiej brody.
Oszustwo „na konsula” wróciło echem w 2011 r., kiedy to w ręce policji wpadł Ja­nusz P., który na Dolnym Śląsku podawał się za niemieckiego dyplomatę. Ofiary prosiły go o pomoc w znalezieniu pracy za Odrą. Po otrzymaniu zaliczek rzekomy konsul znikał bez śladu. Oszusta rozszyfrował pewien me­chanik z Zielonej Góry, którego zainspirował wyświetlony poprzedniego dnia w telewizji archiwalny film „Konsul”.

ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz