wtorek, 30 września 2014

Mafia Orbana



Państwo mafijne wyparto na Węgrzech dawne formy korupcji. Publiczne pieniądze są rozdawane bez żadnej kontroli. Dzięki nim rosną prywatne fortuny rządzących.

MACIEJ NOWICKI z Budapesztu

Nie do końca podoba mi się to, co mówi Orban. Nieustannie ata­kuje UE. Boję się, że to w koń­cu obróci się przeciwko nam. Ale z drugiej strony nigdy jeszcze nie żyło się nam tak dobrze - mówi 35-letni architekt Bala­zs. Rozmawiamy w Budapeszcie w legen­darnym Szimpla Kert, pubie urządzonym tak, jakby miał się za chwilę rozpaść. Przy­jaciele Balazsa skwapliwie przytakują: - Orban przesadza. Ale co nas to właści­wie obchodzi...
Wydaje się, że Budapeszt to zwyczajna kosmopolityczna metropolia europejska. Klasa średnia, której znudziła się pożywna miejscowa kuchnia, masowo przesiadu­je we włoskich trattoriach. Grupa hindu­skich turystów pyta mnie o most Karola (najwyraźniej Budapeszt pomylił im się z Pragą). Na najbardziej znanym deptaku stolicy Vaci utca jakiś drobny diler próbu­je sprzedać haszysz młodym ortodoksyj­nym żydom.
Ale Julia Vasarhelyi, socjolog, przeko­nuje mnie, że normalność to na Węgrzech tylko fasada: - Strach odgrywa tu bardzo dużą rolę. Część ludzi nie krytykuje Orba- na, bo ma nadzieję, że coś od niego dosta­nie. Ale jest też spora grupa ludzi, którzy po prostu boją się o swoją pracę: nauczy­ciele, urzędnicy państwowi, lekarze. Oni milczą, bo ich przetrwanie zależy od dobrej woli państwa. Stworzono system pod­daństwa, w którym wymaga się przede wszystkim posłuszeństwa.
I Julia opowiada, jak ten system dzia­ła w praktyce. Wszyscy nauczyciele pod­legają centralnemu urzędowi, który może zwolnić dowolną osobę, nie podając przy­czyny. - Ale to dopiero początek. Potem starasz się o pracę w różnych miastach. I za każdym razem dostajesz odmowę, bez słowa wytłumaczenia. To znak, że znalazłeś się na czarnej liście. Tak było w przypadku moich przyjaciół związanych z opozycją - kontynuuje Julia Vasarhelyi. Całe węgierskie państwo funkcjonuje na podobnych zasadach.

Model biznesowy
- Ośmiornica przejmuje całe Węgry. Pań­stwo nie jest instrumentem mafii, ono samo staje się mafią. Publiczne pieniądze są rozdawane bez nadzoru i służą do budo­wania prywatnych fortun. Ludzie władzy posługują się szantażem, aby przywłasz­czyć cudzą własność. A nad wszystkim cał­kowitą kontrolę sprawuje Viktor Orban - przekonuje mnie Balint Magyar, socjolog, były minister z partii liberałów i współautor książki „Magyar Polip” („Węgierska ośmio­rnica”), o której na Węgrzech jest od jakie­goś czasu bardzo głośno.
Obecny premier Węgier był od samego początku pod wrażeniem „modelu bizne­sowego” socjalistów pod wodzą Ferenca Gyurcsanya, którzy kradli na potęgę. Wy­chodził z założenia, że jeśli chce ich po­konać, musi podążać ich śladem, bo bez pieniędzy nie da się robić poważnej polity­ki W1992 r. centroprawicowy Fidesz dostał od węgierskiego państwa budynek w cen­trum Budapesztu. Pieniądze z jego sprze­daży miały pokryć wydatki partii. Tyle że tak się nie stało. Lajos Simicska, skarb­nik Fideszu, wyprowadził pieniądze na konta założonych z dnia na dzień spółek, których właścicielami byli starzy przyja­ciele Orbana. A potem wszystkie te spółki było ich 22 - zostały jeszcze tego same­go dnia sprzedane. Kupił je Ibrahim Kaya, turecki imigrant oraz Chorwat o nazwisku Josip Tot. Żaden z nich nie słyszał o tej transakcji - paszporty, którymi posłużono się, by sfinalizować sprzedaż, zostały im wcześniej skradzione. Kiedy w 1999 r. cała sprawa wyszła na jaw, było już za późno. Orban był wówczas po raz pierwszy pre­mierem Węgier. A Lajos Simicska stał na czele APEH, węgierskiego urzędu skarbo­wego. Dokumentacja dotycząca tych spółek po prostu zniknęła z komputerów.
Ale dziś takie manewry są nie do po­wtórzenia. - W czasie prywatyzacji lat 90. dawni aparatczycy partii komunistycznej mieli wręcz fenomenalny start - wystar­czyło kupić państwową firmę za śmieszne pieniądze albo sprzedać ją zagranicznemu kapitałowi. Fidesz miał pod tym wzglę­dem znacznie trudniej. Już w czasach pierwszych rządów Orbana było bardzo mało państwowych firm, które można by przejąć za niewielkie pieniądze. Teraz nie ma już żadnej państwowej własności do sprywatyzowania. Dlatego trzeba było użyć kompletnie innej techniki - tłumaczy Balint Magyar.
- Państwo mafijne wyparło dawne formy korupcji. Tak jak świetnie zorganizowana mafia zastąpiła niegdyś zwykłych bandy­tów - dodaje Julia Vasarhelyi.

Darowizna na klub premiera
W 2010 r. węgierski parlament uchwalił, że darowizny na sport będą wolne od podat­ku. Wkrótce okazało się, że trzy czwarte ze wszystkich sportowych darowizn na Wę­grzech zostało przeznaczonych na czwarto­rzędny klub z leżącej niedaleko Budapesztu miejscowości Felcsut, liczącej niecałe 2 ty­siące mieszkańców. To właśnie tam urodził się Orban i to tu za młodu grał zawodowo w piłkę nożną. Bogaci sponsorzy doskona­le wiedzieli, że jeśli chcą dostać państwowe zlecenia albo uczestniczyć w podziale eu­ropejskich dotacji, powinni jak najszybciej wpłacić okrągłą sumkę na klub premiera.
- Orban może przegłosować dowolne prawo w parlamencie. Tak naprawdę par­lament ma funkcję czysto dekoracyjną.
Chodzi o to, aby decyzję, którą wcześniej podjął ojciec chrzestny, zapisać na papie­rze. Wszystko dzieje się w ekspresowym tempie, zazwyczaj zabiera to kilka dni - wy­jaśnia Julia Vasarhelyi. Orbana ta sytuacja wyraźnie bawi, bo kiedy mówi o decyzjach podjętych przez parlament, często nie jest w stanie ukryć ironicznego uśmiechu.
Nowe przepisy są przykrojone pod kon­kretną potrzebę. Jedna z ustaw zwana Lex Mahir, ograniczająca reklamę uliczną, zo­stała uchwalona, by wykrwawić firmę Ma­hir Magyar Hirdet, głównego konkurenta firmy reklamowej należącej do wszech­obecnego Lajosa Simicsld, totumfackiego premiera. Lex CBA stworzono zaś po to, aby węgierska sieć supermarketów CBA, sympatyzująca z Fideszem, nie musiała płacić wyższych podatków (nowy próg po­datkowy w cudowny sposób pokrywał się z rocznymi przychodami CBA).
- Otoczenie Orbana nie ogranicza się do przełożenia swej pozycji politycznej na pieniądze. Oni idą o krok dalej - odbie­rają cudzą własność za pomocą różnych trików, np. wymuszając sprzedaż udzia­łów - tłumaczy mi Istvan Csillag, ekono­mista, były minister gospodarki. Dotyczy to zwłaszcza zagranicznych firm, a scena­riusz przypomina to, co się dzieje w Chi­nach czy Rosji. Podatki są podnoszone z dnia na dzień, sieciom handlowym za­kazuje się otwierania kolejnych sklepów, uniemożliwia się uzyskanie pozwolenia na budowę, mnożąc absurdalne wymo­gi. Czasem państwo kupuje zagraniczną firmę bez względu na cenę i zaraz potem, na znacznie korzystniejszych warunkach, sprzedaje ją „przyjacielowi rodziny”.
Co na tym wszystkim zyskał sam Or­ban? Wydaje się, że żyje stosunkowo skromnie. Jakby sam fakt, że jest niepo­dzielnym władcą Węgier, zupełnie mu wystarczał. Ma wygodny, lecz w niczym nieprzypominający pałacu dom w elegan­ckiej dzielnicy Budy. I drugi dom w ro­dzinnym Felcsut, którego wartość zresztą znacznie wzrosła, kiedy do tego maleńkie­go miasteczka popłynęła wielka fala sub­sydiów (np. na walkę z powodzią, która nigdy tu nie groziła). Zona premiera, Ani- ko Levai, skupiła niemałą ilość gruntów - zazwyczaj przejmując je za pół ceny.
Ale wiele wskazuje na to, że to nie jest cała prawda o majątku rodzinnym sze­fa rządu. Politolog Peter Kreko mówi: od dłuższego czasu pojawiają się pogłoski, że Orban jest jedną z najbogatszych osób w kraju. Nie można tego dowieść, ale jak to zrobić w kraju, w którym wymiar spra­wiedliwości przestał być niezależny. - Jest wiele poszlak wskazujących na to, że właś­ciciele wielkich fortun - Lórinc Meszaros czy Janos Flier - są tylko słupami Orbana. Nikt nie wierzy w to, że były wiejski hy­draulik i były wiejski elektryk stali się nagle biznesowymi geniuszami. Wiele wskazuje na to, że Orban jest prawdziwym właści­cielem ich majątku - tłumaczy Kreko.
Lórinc Meszaros był do niedawna insta­latorem rur gazowych w Felcsut. Dziś figu­ruje na liście 100 najbogatszych Węgrów. Wszystko dzięki szczęśliwej serii przypad­ków: jego firmy budowlane nieustannie wygrywały publiczne przetargi. Meszaros nie ma żadnego doświadczenia w rolni­ctwie, ale tylko jednej osobie na Węgrzech (oczywiście również znajomemu Orbana) wydzierżawiono więcej państwowej zie­mi niż jemu - rzecz jasna na bardzo ko­rzystnych warunkach (same unijne dotacje przynoszą mu blisko pół miliona dolarów rocznie). I tak dalej...

Lekcja Putina
W 2012 r. ogłoszono, że liczba sklepów sprzedających papierosy na Węgrzech zo­stanie zmniejszona z ponad 40 tysięcy do siedmiu tysięcy. W połowie 2013 r. zaczę­to wydawać pozwolenia na otwarcie no­wych. Przedtem Antal Rogan i Janos Lazar, bliscy współpracownicy Orbana, wytłuma­czyli lokalnym bonzom, na jakich zasadach będą przyznawane koncesje. W niemal wszystkich przypadkach dostali je politycy Fideszu, ich rodziny bądź sympatycy par­tii. Biznes sprzedaży wyrobów tytoniowych wydawał się mało intratny - miał przyno­sić 4-5 proc. zysku. Jednak wkrótce premier zasugerował, że 10 proc. byłoby znacznie stosowniejszą marżą.
- Orban nieustannie rozbudowuje swo­ją klientelę. Wie, że w ten sposób utrzy­ma władzę jeszcze dłużej. Daje zarobić nie tylko oligarchom związanym z Fide­szem, ale również lokalnym działaczom i biznesmenom we wszystkich gałęziach gospodarki. A nawet plotkom - jak poka­zał skandal z koncesjami na sprzedaż pa­pierosów - mówi Istvan Csillag. Wszystko wskazuje na to, że manewr zostanie nieba­wem powtórzony - tym razem Fidesz bę­dzie rozdawał swoim koncesje na sprzedaż alkoholu.
Kiedy w 2010 r. Fidesz przejmował wła­dzę, jego przywódca obiecywał, że na za­wsze skończy z korupcją. To było jedno z głównych haseł jego kampanii. Nic takie­go się nie stało. Państwowe instytucje, któ­re miały karać korupcję, są niezależne tylko w teorii. Polityka i biznes stanowią w prak­tyce jedność. „Dawniej pieniądze chowa­no do pudełek po Nokii, dziś wywozi się je na przyczepkach” - ironizuje jeden z polity­ków opozycji. Dużo się o tym mówi, bo nie wszystkie media są pod rządową kontrolą. Ale to w żaden sposób nie osłabia Orbana. Nie tylko dlatego, że Węgrzy są od dawna przyzwyczajeni do korupcji i uważają ją za swego rodzaju stan naturalny, podobnie jak choćby Czesi, Rumuni czy Bułgarzy. Jest coś jeszcze. - Populiści oskarżają poprzed­ni system o zepsucie. A po zdobyciu wła­dzy traktują państwo jak swoją własność. Tak robi Orban na Węgrzech, a Erdogan w Tńrcji. Ale ta hipokryzja wcale nie szoku­je ich elektoratu. Bo co w tym złego? - my­ślą sympatycy Orbana. Skoro tylko jedna partia naprawdę reprezentuje lud, a wszy­scy inni to zdrajcy? - tłumaczy Jan-Werner Mueller, profesor politologii w Princeton University.
Od kilku miesięcy na Węgrzech krą­żą pogłoski o konflikcie między Orbanem a Lajosem Simicską, głównym oligarchą związanym z Fideszem. Parlament - czyli Fidesz - wprowadził nowe podatki od re­klamy, co uderzy w Simicskę. Niektórzy uznali to za zapowiedź pęknięcia w syste­mie. Nic bardziej mylnego. - To jest wy­raźny znak, że Orban staje się jeszcze większym autokratą. Co z tego, że z Si­micską znają się od dawna? Premier Wę­gier go dyscyplinuje, bo chce w ten sposób podkreślić, że to on sam wyznacza oligar­chów i los żadnego z nich nie jest pewny. To jest lekcja, którą odebrał od Putina: kie­dy oligarchowie się uniezależniają, stano­wią zagrożenie dla władzy. A Orban nie zamierza dzielić się władzą z nikim - mówi Peter Kreko.
Szef węgierskiego rządu powiedział kie­dyś, że chce rządzić przez 20 lat. I bardzo możliwe, że uda mu się zrealizować ten plan. - Ten reżim się umacnia. Bo co z tego, że wielu ludzi nie przepada za Fideszem? Opozycja nie jest dla nich atrakcyjna. Nic tylko wrzeszczy i wrzeszczy. Atakuje róż­ne posunięcia rządu, ale nie dostrzega no­wej natury systemu, w którym wszyscy są tylko marionetkami Orbana - mówi Balint Magyar. I zaraz dodaje z goryczą: - Siły przeciwne Fideszowi poniosły kompletną klęskę w 2014 r. W 2018 nie będzie lepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz