czwartek, 25 września 2014

Blondynki do konsumpcji



Dziwex, czyli eksport blond baletnic do nocnych klubów Italii, gorszył, ale i ekscytował Polaków. W 1981 r. prokurator odkurzył nieużywany paragraf o handlu żywym towarem.

HELENA KOWALIK


Słowo „dziwex” po raz pierwszy pojawiło się na łamach dwu­tygodnika „Antena” w marcu 1981 r. Autor artykułu Jan Śpiewak informował o pod­stępnym zwabianiu do włoskich nocnych klubów niewinnych dziewcząt znad Wisły (tylko blondynek) gotowych do zatańczenia na rurze. Kandydatki kwalifikowali do wyjazdu naganiacze na etatach specja­listów od choreografii w Zjednoczonych Przedsiębiorstwach Rozrywkowych. Przy zachowaniu pozorów artystycznych kry­teriów pracowali na zlecenie opanowanych przez mafię włoskich agencji Olivero i Thea Maggioli. Ich bossowie to znani w tamtym kraju przestępcy.
Na bazarze Różyckiego cena tego nume­ru „Anteny” wzrosła 30-krotnie. Do ZPR i kilku warszawskich redakcji za pośrednic­twem konsula PRL w Mediolanie nadszedł list od Polek występujących w lokalach agencji Olivero: „Dowiedziałyśmy się, że pracujemy w domu publicznym, pod lufą strażników mafii. Jest to dla nas ogromna obraza [...]. Od momentu przybycia do Włoch możemy swobodnie się poruszać po całym kraju, nie rozumiemy, na jakiej podstawie pisze się, że nasi impresariowie to przestępcy’! W redakcjach list schowano na dno szuflady, a miesiąc później „Ante­na” doniosła, że w warszawskim Hotelu Europejskim aresztowano dwóch Wło­chów z agencji Olivero. Mario Gaviraghi, właściciel Thea Maggioli, przezornie nie przekroczył polskiej granicy.
Śledztwo w Polsce dopiero się rozwi­ja - informowała czytelników „Antena”. W Komendzie Głównej MO zeznają han­dlarze żywym towarem i ich ofiary, a także rodziny, które nie potrafią się pogodzić z nieszczęściem i hańbą córek. Wiadomo już, że miejscem deprawacji Polek we Włoszech były prowincjonalne kluby w okolicach Mediolanu i Florencji. Pod wdzięcznymi nazwami Rosa Pantera, Blue Notte, Omnibus, Moulin del Topo kryły się domy publiczne prowadzone przez mafię. Przy wejściu stał ich człowiek ze spluwą w ręku. Za każde nieposłuszeństwo strzelał dziewczynie w ucho - najpierw w lewe, potem prawe. Młodym Polkom, które znały zaledwie dwa-trzy słowa po włosku, od­bierano na dzień dobry paszporty. Za stroje płaciły w naturze. Ich polscy naganiacze za każdą blondynę otrzymywali 500 dolarów plus trzy „zielone” za jeden dzień zaliczania przez nią klientów za żetony.
„Są już dowody - napisał redaktor Jan Śpiewak - że do roku 1980 wysłano do Włoch około 300 rzekomych balerin, a podejrzewa się, że ta liczba może być pięciokrotnie większa. Dziewczyny się rozpiły, a większość wylądowała jako prostytutki na autostradzie”.
Milicja oceniła, że naganiacze z Polski zarobili na tym nielegalnym procederze co najmniej milion dolarów.

POŃCZOCHA W GARDLE
Dziennikarze prześcigali się w pozyskiwaniu informacji z śledztwa. Na czoło peletonu wysforowało „Życie Literackie’, ujawniając nazwiska aresztowanych Włochów. Byli to Claudio Massieri i Camillo Cassaglia, dobrze znani obsłudze Hotelu Europejskie­go. Cassaglia zaczął penetrować ten rynek w 1980 r. W swoim kraju poznał pewnego Węgra, artystę estradowego, który dał mu namiary na pracowników ZPR.
Przestępcze działanie właściciela agencji Thea Maggioli wykryła policja włoska, gdy aresztowała Maria Gaviraghiego. W jego lokalu znaleziono dziewczynę uduszoną nylonową pończochą wciśniętą do gardła. To wizytówka mafii, o której ofiara za dużo mówiła. Włoska prasa poinformowała, że Gaviraghi sprowadzał do swoich lokali m.in. Polki. Nie miały okazji do zatańczenia na scenie, jak im obiecywano. Były sadzane przy stolikach na wabia do tzw. konsumpcji. Jeśli klient się zdecydował, brał podsta­wioną dziewczynę do boksu. Nie płacił jej, ale musiał kupować szampana - od chwili wejścia za przepierzenie bił licznik. Równie sensacyjny artykuł ukazał się w „Kurierze Polskim”. Podpisany inicjałami autor donosił o „aresztowaniu grupy polskich sutenerów zatrudnionych w dziale eksportu ZPR i ich włoskich kontrahentów, którzy przybyli do Warszawy po nowy transport”.
Reporter Maciej Piotrowski z redakcji „Kulis” dotarł do jednego z owych sutene­rów - Jana Ch., wypuszczonego z aresztu po 48 godzinach. „Czy to możliwe - pytał dziennikarz - żeby ZPR wyeksportowały do włoskich domów publicznych co najmniej kilkaset dziewczyn? - Bzdura - odpowie­dział Ch. - Jako kierownik działu eksportu i importu ZPR podpisałem w ubiegłym roku zgodę na wyjazd do Włoch tylko kilku ze­społów variete. Chyba że ktoś pod szyldem mojej instytucji organizował nielegalny transport”.
Stanisław Nowotny, dyrektor ZPR, też stanowczo zaprzeczył kontaktom firmy z włoską mafią. Zagraniczne kontrakty za­wierali tylko z licencjonowanymi agencjami artystycznymi. Takimi jak Thea Maggioli i Olivero. „Eksportując nasze zespoły, zarabiamy na honoraria dla artystów zagranicznych sprowadzonych do Polski. Aresztowanie w Polsce impresariów z Oli­vero to jakieś nieporozumienie - oni zawsze solidnie wywiązywali się z kontraktów. Problem kontaktu naszych artystek z by­walcami lokali rozstrzygnęliśmy w umowie w ten sposób, że wprowadziliśmy punkt - konsumpcja nieobowiązkowa.
Dyrektor Nowotny bronił aresztowanego Cassaglii - włoski impresario może nie był zbyt wykształcony (ukończył sześć klas szkoły powszechnej), ale bardzo się angażował w eksport polskich grup tanecz­nych. ZPR wypłacał 15 proc. gaży każdej dziewczyny (33 dolary dziennie). Pieniądze wysyłał za pośrednictwem konsulatu polskiego w Mediolanie. W poprzednim roku gościł w Polsce ze swoim zastępcą Claudiem Massierim sześć razy, zakupili cztery zespoły: Mette Show, Lady Shic, Berdo Show i Li-U-Fa. Był pewien pro­blem, ale nie z winy Camlla Cassaglii, bo tancerki z Mette po wygaśnięciu kontraktu samowolnie przedłużyły pobyt za granicą, dogadując się z konkurencją Olivero.

DELEGACJA POD CZERWONĄ LATARNIĘ
Tymczasem afera, do której przylgnęła już nazwa „dziwex’, obrastała w warszawskich kawiarniach plotkami, zwłaszcza że pro­kuratura nie chciała oficjalnie dopuścić dziennikarzy do akt śledczych. W trzy miesiące po publikacji w „Antenie” Ko­menda Główna MO zwołała konferencję prasową, na której poinformowano, że śledztwo dotyczy międzynarodowego handlu żywym towarem. W Polsce miały się tym zajmować dwie grupy przestępcze - jedna współdziałała z agencją Maria Gaviraghiego. Dziewczyny jechały do lokali pod czerwoną latarnią jako turystki z prywatnymi paszportami. Drugą grupę młodych kobiet z paszportami służbowymi wysyłały ZPR współpracujące z Olivero.
W obu przypadkach praca dziewczyn w lokalu miała polegać na robieniu tzw. konsumpcji, czyli zachęcaniu dzianego klienta do zamawiania drogich trunków, przynoszonych do lóż separatek. Za udział w takiej konsumpcji dziewczyna otrzymy­wała około 100 lirów, równowartość paczki papierosów.
„Przesłuchaliśmy 40 tancerek, które wróciły z Włoch - poinformował dzienni­karzy rzecznik prasowy KG MO. - Śledztwo jest trudne, gdyż dziewczyny boją się mafii, a działania przestępcze naganiaczy nosiły znamiona legalności. W ZPR kwalifikacją dziewczyn do wyjazdu zajmowały się uprawnione do tego komisje”. Funkcjona­riusz zganił dziennikarzy, że swoimi pu­blikacjami o dziweksie utrudnili śledztwo, gdyż dziewczyny, które przed wyjazdem z kraju miały czyste kartoteki, teraz są traktowane przez otoczenie jak prostytutki. Dlatego z takimi oporami składają zeznania.
Obecny na konferencji prokurator dodał, że zbrodnia handlu żywym towarem nie jest łatwa do udowodnienia, zwłaszcza że Włosi nie kwapią się do współpracy. O aresztowaniu grasującego w Polsce impresaria Maria Gaviraghiego z agencji Thea Maggioli polscy śledczy dowiedzieli się z włoskich gazet.
Maciej Piotrowski z „Kulis” zapytał, czy śledczy pojadą do Włoch, aby na miejscu zebrać dowody. Okazało się, że w trudnym roku 1981 na takie przedsięwzięcie nie ma dewiz. „To może ja bym się tam wybrał, po najmniejszych kosztach” - zaproponował reporter. „Ale to niebezpieczne, panie Macieju” - odpowiedział prowadzący konferencję.
Gazety nadal pisały o sprowadzaniu na złą drogę polskich blondynek. W czerwcu „Życie Warszawy” dało na ten temat arty­kuł pt. „Wyzysk człowieka przez człowieka’! Anonimowa 20-letnia Magda zwierzyła się wysłannikowi redakcji: „W mojej gru­pie tanecznej było nas pięć. Na lotnisku przywitał nas Camillo Cassaglia, czarujący sukinsyn. Zajechaliśmy do Omnibusa, to taka knajpka koło Florencji. Nie wiedziały­śmy, co w praktyce znaczy ta konsumpcja. Trzy dziewczyny z naszej grupy miały pecha, zaszły w ciążę. W innych grupach było jeszcze gorzej. Jednej przestrzelono policzek, o dwóch zaginął wszelki ślad. Prawie wszystkie się rozpiły.
Również redaktor Piotrowski dostał z milicji na pociechę kontakt do dwóch ko­biet, które zeznawały po powrocie z Włoch. Zostały dobrane przez rzecznika MO na zasadzie dobrego i złego policjanta.
Bożena M., kierowniczka zespołu Lady Shic, wyniosła z wyprawy do słonecznej Italii jak najlepsze wspomnienia. Nikt im niczego nie kazał. Przecież w umo­wach sporządzonych w biurze ZPR było zastrzeżenie, że tzw. konsumpcja jest nieobowiązkowa. Druga informatorka, Ewa G. z zespołu Yoko Show, też wystę­pującego w Omnibusie, była rozczarowana. Do Włoch wybrała się z mężem, z zawodu fotografem. Wyznała, że gdy tylko rozejrza­ła się po lokalu, uświadomiła go: jesteśmy w burdelu. Tylko raz miała okazję zaśpiewać dla gości. Ponieważ odmawiała pójścia do boksu, godzinami tkwiła samotnie przy stoliku, popijając wodę. Właściciel Omni­busa oddał jej paszport dopiero po upływie terminu kontraktu.
Kilka dni później w telewizji pokazano reportaż pt. „Atrakcja z tłem”. Odwrócone tyłem do kamery blondynki opowiadały o „artystycznym piekle Italii”. Jeden z aresz­towanych pracowników ZPR przyznał się przed kamerą, że za wysyłanie na Zachód „baletnic” brał od Włochów łapówki w dolarach.

KOLEJKA DO WŁOSKIEJ AMBASADY
Redaktor Piotrowski postanowił prze­konać się na miejscu, jaka jest prawda. Macierzysta redakcja nie dała mu delegacji, tłumacząc, że taka wyprawa do matecznika mafii jest niebezpieczna, a poza tym nie ma pieniędzy. Uparty młody reporter wziął dla niepoznaki delegację do Poznania i okazyjnym transportem dojechał do Alessandrii we Włoszech, gdzie mieściła się agencja Olivero. Przez dwa dni pobytu w obcym kraju żywił się suchym prowiantem z Pol­ski. Nocował w Omnibusie.
Rozmawiał z Polkami pracującymi w tym lokalu. Przyznawały, że z występów tanecz­nych niewiele wyszło, ale też nie miały czego żałować - ta komisja kwalifikacyjna w ZPR to była lipa, one o tańcu nie miały pojęcia. W Omnibusie miały siedzieć przy stoliku choćby całą noc i prowokować klientów, aby postawili butelkę szampana. Może nie było wygodnie, ale gdy się było miłą dla klienta, sprezentował zagraniczny sweterek czy raj - stopy. Również w miejscowym komisariacie policji zapewniono polskiego dziennikarza, że karabinierzy często kontrolują miejscowe lokale rozrywkowe i żadna blondynka nie skarżyła się na złe traktowanie. Nie można wykluczyć - zasugerowali karabinierzy - że Cassaglia jest ofiarą zemsty swoich włoskich konkurentów.
Albo pomówiła go piosenkarka Ewka G. - sugerowało polskie małżeństwo C. kie­rujące zespołem Yoko Show, który również miał kontrakt z agencją Olivero. Bo ta G. - poinformowali reportera - nie dogadała się z panem Cassaglią. Żądała wysokiej podwyżki i zatrudnienia męża, impresario odmówił. Wyjechali wściekli i jeszcze go obgadali przed włoskimi dziennikarzami, choć już mieli okazję się przekonać, że tu­tejsza prasa wszystko przekręca. Na dowód państwo C. pokazali artykuł sprzed kilku dni o polskich dziewczynach na kontrakcie: „Nie wrócimy do Polski, chyba że martwe”.
Piotrowski w Warszawie spotkał się z oficerem biura kryminalnego KG MO. Szukał komentarza do tego, co zobaczył. „Dziennikarzom się wydaje - powiedział mu milicjant - że w aferze dziweksu chodzi o prostytucję w takim naszym wydaniu. Jest inaczej. Dziewczyny wyjeżdżały do Włoch pod pozorem występów i będą obstawały przy tym, aby nie nazywać pewnych spraw po imieniu. We Włoszech dostały się w try­by systemu wypróbowanego przez Cassaglię. Zaraz po przyjeździe były zaznajamiane z regulaminem agencji, który rzeczywiście jest rygorystyczny. Ze swoich pokoi wy­chodziły tylko do pracy, o godzinie 22. Do południa spały. W lokalu ich stałe miejsce było na tzw. wystawie, czyli przy stolikach na środku sali. Nie znały języka, z klientami porozumiewali się kelnerzy, którzy też informowali, czy blondynka jest, jak to określali, już »ujeżdżona«, czy też dopiero debiutuje. Młode Polki na pewno wiedziały jedno: ma­ją zwabić do stolika klienta i namawiać go do konsumpcji w loży za przepierzeniem. Jeśli były oporne, właściciel dołączał do grupy dwie-trzy prostytutki i po kilku dniach te oporne dostrzegały, że nowe koleżanki zarabiają więcej, cieszą się względami szefa i otrzymują od klientów prezenty. I raczej już się nie stawiały.
Maciej Piotrowski zamieścił w „Ku­lisach” dwa odcinki ze swojej ekskursji do północnych Włoch i nawet dostał za to premię wartości pół baku benzyny do malucha. Po pewnym czasie dowiedział się w ambasadzie włoskiej, że wielokrot­nie wzrosła liczba podań o wizy składane przez młode kobiety. Wyglądało na to, że reporterskim opisem niechcący zachęcił polskie dziewczyny do dorabiania w loka­lach signore Cassaglii.
Śledztwo trwało, dziennikarze nadal nie mieli dostępu do akt, byli skazani na informacje z prokuratury. Reportaż w „Kulisach” nie spełnił oczekiwań śledczych.
W styczniu 1982 r. Jan Lewandowski, autor reportażu w miesięczniku „Ekspres Reporterów”, zastrzegając się, że nie może z całą pewnością stwierdzić, że Camillo Cassaglia to zwyczajny stręczyciel dziew­cząt do domów publicznych, domniemywa, iż Włoch taką okazję w Polsce dostał. „Do niedawna - zauważył autor - gdy propa­ganda sukcesu święciła tryumfy, nawet dane o alkoholizmie podlegały zapisowi cenzury. A brak publicznej informacji o zbrodni zwanej handlem żywym towarem miał dowodzić, że nic takiego się nie dzieje. Dopiero permanentne wizyty w Polsce wło­skich »impresariów« i współpracujących z nimi urzędników od PRL-owskiej estrady wykazało, że pozostawienie w kodeksie karnym art. IX [dokładnie chodziło o usta­wę - Przepisy wprowadzające kodeks karny - red.] o handlu kobietami miało sens nie tylko prewencyjny!
„Należy domniemywać - pisze Lewan­dowski - że wszelkie nocne kluby we Wło­szech, zwłaszcza te, w których mężczyzna może za pieniądze poderwać zagraniczną blondynkę, muszą niejako automatycznie podlegać syndykatowi zbrodni kontrolowa­nemu przez wszędobylską mafię”.
Autor ubolewa, że od początku nie było koordynacji między organami ścigania obu państw. Policja włoska nie zwróciła się do polskich władz śledczych o udostępnienie akt i nawiązanie współpracy prawnej. Może to zresztą wypływać z tego, że nie należymy do międzynarodowej organizacji policyjnej Interpol. Skorzystali na tym przestępcy. Po tym, że włoska prasa spuściła z tonu, widać, iż zadziałały pieniądze mafii. Gaviraghi na przykład wyszedł na wolność za kaucją. „Wcześniej łudziłem się - wyznaje Lewan­dowski - że gdy już raz prasa puściła farbę, wkrótce uzyskamy pełny serwis wiadomo­ści na temat międzynarodowej, w wielkim, iście gangsterskim stylu przeprowadzanej zbrodni. Ale tymczasem milicja polska ograniczyła się do zorganizowania kon­ferencji, podczas której w uspokajającym tonie podano nieco ogólnych danych”.
W tej sytuacji redaktor „Ekspresu Re­porterów” dociera do Marioli z Rzeszowa, która właśnie wróciła do Polski po wyga­śnięciu umowy z włoskim impresariem. „Na początku - wyznała - było trudno. Nawet zmieniłam lokal, ale u tego samego właściciela. Bo w pierwszym nie było sali z parkietem do tańca, tylko boksy jak dla koni. A w nich stolik i kanapa. Nie chciałam za nic do tych boksów, chociaż płacili za noc 15 tys. lirów. Nieraz dostałam za opór po twarzy. W końcu propedario zaproponował, że niby nie muszę iść z gościem do łóżka, wystarczy, abym się z nim upijała. Wystar­czyło, że klient mnie obśliniał i obmacywał’.
Mariola zabawiła we Włoszech osiem miesięcy. Twierdziła, że w domach schadzek Maria Caviraghiego pracowało około 700 polskich dziewczyn. Jeśli spisywały się do­brze, zostawały dłużej. Miały powodzenie, często doczekiwały się stałych klientów. Żeby zabrać blondynkę na noc z lokalu, płacili właścicielowi po 200-300 tys. lirów, z czego dziewczyna dostawała pięć procent.
Mariola była wyjątkowo skora do rozmowy. Inne wykazywały większą powściągliwość. „Nie wiadomo, po co gazety to rozgrzebują - denerwowała się jedna z tych, które wróciły. - Wyjechałam, zobaczyłam kawałek świata, zarobiłam, mogę tu kupić mieszkanie spółdzielcze. A tak to bym do emerytury stała za bufetem na stacji kolejowej w mojej miejscowości”
Lewandowski rozmawiał też z oskarżo­nymi pracownikami działu zagranicznego ZPR. O jednym z nich pisał zgorszony: „Ten homoseksualista, który sprawy moralności miał chyba dawno za sobą, potrzebował pieniędzy przede wszystkim na zaspo­kajanie kosztownych namiętności”. Od wyeksportowanych dziewczyn pobierał na boku 20 dolarów za noc z klientem. Jeśli zainteresowany blondynką z Polski Włoch decydował się na ryczałt miesięczny, pracownik ZPR dostawał od właściciela night-clubu 500 dolarów.

JAK WYSOKIE BYŁY PRZEPIERZENIA?
Po trzech latach śledztwa akt oskarżenia dotarł do sądu. Był rok 1984. Prawie wszy­scy oskarżeni mieli zarzuty z paragrafów o handlu żywym towarem i czerpaniu zysku z nierządu oraz przestępstw dewizowych. W toku procesu, który był niejawny, dwa pierwsze zarzuty nie zostały udowodnione. Sąd usiłował rozszyfrować, co kryło się pod pojęciem konsumpcji we włoskich lokalach. Ponieważ żaden śledczy z Polski nie widział na własne oczy night-clubów, sąd opierał się na zeznaniach świadków - rzekomych balerin - i wyjaśnieniach oskarżonych Włochów. Jedni i drudzy mieli interes w tym, aby na sali sądowej zaprzeczać jakimkolwiek skojarzeniom konsumpcji z nierządem, nawet jeśli coś takiego wyszło w śledztwie. Również pracownicy działu eksportu ZPR twierdzili, że akt oskarżenia jest pomówieniem niewinnych ludzi, którzy starali się przysporzyć firmie dewiz, tak bardzo brakujących w skarbcu państwa.
Ważnym świadkiem na procesie stał się dziennikarz „Kulis”, bo on jeden widział we włoskich lokalach oddzielone od sali boksy. Sąd pytał, jak wysokie były tam prze­pierzenia. Zdaniem reportera raczej niskie. Wyroki, które zapadły, dotyczyły tylko niedozwolonych transakcji walutowych. Kierownik działu eksportu i importu w ZPR został skazany na dwa lata z warunkowym zawieszeniem kary i grzywnę. Szeregowi urzędnicy dostali po roku, też w zawiesze­niu, plus grzywny. Sąd orzekł przepadek poręczeń majątkowych po 100 tys. dolarów złożonych przez oskarżonych Cassaglię
- Massieriego, bo nie zgłosili się na rozpra­wę. Cassaglia kilka miesięcy przed procesem zmarł na raka płuc. Jego wspólnik po prostu zlekceważył polski wymiar sprawiedliwości. Massieriego nie można było sprowadzić, bo nasi śledczy nie znali jego włoskiego adresu, a Polska nie miała wówczas umowy z państwem włoskim na ekstradycję.
Sąd stwierdził, że w toku postępowania przygotowawczego doszło do kilku zasadni­czych uchybień procesowych. Prowadzący śledztwo byli przekonani, że tzw. konsump­cja i nierząd to te same zjawiska i w tym kierunku prowadzili przesłuchania. To było przyczyną, że na rozprawie po wyjaśnieniu nieporozumienia oskarżeni i świadkowie odwoływali swoje zeznania. Nastawienie prowadzących śledztwo przeniosło się na media. „Rozgłos, jaki nadano aferze o publicznej nazwie »dziwex« - uznał sąd - utrudnił dotarcie w czasie procesu do prawdy materialnej. Dla wielu oskarżo­nych, których wizerunki i nazwiska zaraz po zatrzymaniu pokazywano w telewizji, medialna wrzawa stała się karą dotkliwszą od wymierzonego później wyroku”.
Po procesie agencja Olivero zerwała wszystkie kontakty z polskimi kontra­hentami występującymi pod szyldem ZPR. Na opróżnione miejsca weszli inni. Latem 1985 r. w Omnibusie występował polski zespół taneczny sprowadzony za pośrednictwem Pagartu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz