poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Kwitami w milionera



Zaczęto się od pomysłu, żeby na 25-lecie wolnej Polski jednemu z najbogatszych Polaków przyznać tytuł honorowego obywatela Nowego Sącza. Kończy się oskarżeniem o współpracę z SB i pozwem o 15 min zł odszkodowania.

MAREK RABU

Co do tego, że uhonorowany na zaszczyt zasłużył, w Nowym Są­czu do pewnego czasu panowa­ła zgoda. - W głosowaniu za honorowym obywatelstwem dla pana Pazgana Kazi­mierza byliśmy praktycznie jednogłośni - recytuje do telefonu wiceprzewodniczący rady miasta Grzegorz Dobosz. - Pracowi­ty, uczciwy. No i skromny, choć pół miasta mógłby bez problemu wykupić.
Kazimierz Pazgan. Rocznik 1948. Jeden z najbogatszych Polaków - 800 milionów złotych według rankingu miesięcznika „Forbes”. W zeszłym roku gościł prawie cały Nowy Sącz na pikniku z okazji 30-lecia działalności swego Konspolu, jednej z naj­większych firm drobiarskich w Europie, To z ferm Konspolu pochodzi niemal co drugi drobiowy burger kupowany przez europej­skich klientów McDonald’s i KFC. Dla no­wosądeckiego biznesu Pazgan to człowiek instytucja, współtwórca słynnej nowosą­deckiej Szkoły Biznesu, mentor młodych przedsiębiorców.
Słowem, idealny kandydat na honoro­wego obywatela miasta. Gdyby nie to, że kilkanaście dni temu do listy jego tytu­łów i osiągnięć 20 byłych działaczy sąde­ckiej Solidarności dopisało jeszcze „TW Docent” w liście otwartym przeciw przy­znaniu mu tytułu honorowego obywatela miasta. Kwity na szefa Konspolu dosta­li ponoć w anonimowej przesyłce, podob­ne zarzuty sformułowała kilka miesięcy wcześniej jedna z prawicowych gazet.
„Jeśli prawdą jest to (...), że pan Ka­zimierz Pazgan był tajnym współpra­cownikiem Służby Bezpieczeństwa w latach 1981-1985, to jest to szczególnie szokujące” - piszą nieco asekuracyjnie byli opozycjoniści. A w kolejnym akapicie dodają już stanowczo, że „bez paraso­la ochronnego i poparcia SB i PZPR nikt przyzwoity w PRL nie mógł prowadzić działalności gospodarczej na taką skalę”.
- Setki razy mówiłem, że w latach 80. Służba Bezpieczeństwa kręciła się wokół mnie jak wokół każdego, kto choć próbo­wał wtedy robić interesy. Nigdy nie podpi­sałem jednak zobowiązania do współpracy, na nikogo nie donosiłem i nikomu nie szko­dziłem - mówi Kazimierz Pazgan, pociera­jąc skronie. - Najobrzydliwsze są jednak słowa o jakimś peerelowskim parasolu ochronnym nad moją firmą. Komunie to zawdzięczam trzy zawały.

16-letni Kazimierz Pazgan z podsądeckiej wsi Stara Kamienica zaczyna we wczes­nych latach 60. od trąbki, na której przy­grywa z kolegami na weselach.
- Pochodzę z ubogiej rodziny, na stu­diach byłem biedny jak mysz kościelna - wspomina. - Kiedy po obronie dyplomu z resocjalizacji dostałem pracę w po­prawczaku w Świdnicy z pierwszą stałą pensją, to wydawało mi się, że stać mnie na wszystko.
Wrócił na ziemię w 1972 roku w świdni­ckiej knajpie Piast. Rozanielony kilkoma głębszymi chciał stawiać wszystkim wód­kę, jednak kumpel odciągnął go na bok i syknął mu do ucha, żeby przestał zgrywać dzianego. I wtedy - jak wspomina - dotar­ło do niego, że ani etat w poprawczaku, ani w ogóle żaden inny etat nie zapewni mu życia na poziomie, o jakim marzy.
Wziął kwiaciarnię w ajencję od miejscowej spółdzielni ogrod­niczej. - Płaciłem im trzy tysią­ce złotych miesięcznie, reszta była moja - opowiada. - Wzią­łem się ostro do roboty i nagle okazało się, że w dobrym mie­siącu z kwiaciarni można wy­cisnąć i 200 tys. zł. Duży fiat kosztował wtedy 180 tys. zł.
Życiowa lekcja numer dwa - szukać okazji do zarób ku tam, gdzie nie widzą jej inni.
Chociażby w kompoście, do którego badylarze zaopatrują­cy kwiaciarnię wyrzucają poła­mane goździki. Kwiaty nie nadawały się na wiązankę, Pazgan dostawał je więc gratis, ale do wieńców były idealnie.
Nie nadawały się też na Dzień Kobiet - za komuny obchodzony z pompą przez zakłady pracy. Ale Pazgan wpadł na inny pomysł. By zachęcić ich zaopatrzeniow­ców, kupujących goździki dla koleżanek proletariuszek, wymyślił coś w rodzaju programu lojalnościowego.
- Każdy zaopa­trzeniowiec, który wydał u mnie 5 tys. zł, dostawał pięćdziesiątkę koniaku. Za za­kupy na 50 tys. zł należała się cała flaszka. Wypijali to na zapleczu, czasem zasypiali, ale potem zawsze wracali - śmieje się właś­ciciel Konspolu.
Kwiaciarnia prosperowała nieźle, jednak w 1977 r. socjalistyczne państwo - toczą­ce nierówny bój na froncie walki z chwi­lowymi brakami w dostawach drobiu i jaj - postanowiło wesprzeć tanim kredytem każdego, kto wybuduje kurnik o po­wierzchni tysiąca metrów kwadratowych. Gwarantowało też paszę dla kur i odbiór jaj. Interes marzenie, bez ryzyka, nawet kredyt miał być w części umorzony. Pazgan wrócił w ojczyste strony i założył spółdziel­nię wraz z mamą i 16-letnim bratem. We trójkę mogli zbudować aż trzy kurniki, co czyniło interes trzy razy bardziej lukratyw­nym. Finansów mu nie brakło, pieniędzy ze świdnickich goździków wystarczyłoby na kilka takich inwestycji.
Tyle że w 1981 r. generał Jaruzelski ogło­sił stan wojenny i „Reagan gbur nie chciał karmić naszych kur”. Skończyły się dosta­wy imperialistycznej paszy dla polskich niosek. A krajowej paszy brakło. - Poje­chałem do poznańskiego Instytutu Dro­biarstwa i poprosiłem, żeby stworzyli zbilansowaną paszę drobiową na bazie polskiego zboża - wspomina szef Kons­polu. - No i teraz czytam, że to twardy do­wód na moją współpracę ze służbami, bo miałem paszę.

Fiskus knuje z drobiem
Takich dowodów Kazimierz Pazgan może podsunąć przeciwnikom więcej. Na po­czątku lat 80. knuł z komunistycznym fi­skusem, kiedy to uparł się, że jako rdzennie polski krajowy przedsiębiorca ma prawo do takich samych ulg podatkowych jak fir­my polonijne z kapitałem z zagranicy. Fi­skus w stolicy się zgodził, ale sądecka izba skarbowa robiła wbrew. Wtedy przyszedł pierwszy zawał.
Kilka lat później komuna widocznie postanowiła uwiarygodnić go w oczach opozycji, bo nagle władze wstrzymały Konspolowi dostawy wieprzowiny. A bez domieszki wieprzowiny nie można było zrobić wędlin czy kotletów z suchego mięsa kurcząt. Drugi zawał.
Trzeci zaliczył pod koniec dekady, kie­dy okazyjnie kupił pręty zbrojeniowe do rozbudowy fabryki, choć jeszcze nie do­stał urzędowego pozwolenia na budowę. Izba skarbowa naliczyła Konspolowi gi­gantyczny domiar, Pazgan z sądu niemal nie wychodził, aż wreszcie jego sprawa stanęła w stolicy i pobłogosławił mu sam Woj­ciech Jaruzelski. Ideologia ideologią, ale klasa robotnicza co rusz dopominała się o lepsze zaopatrzenie na kartki.
- Dziś mogę z tego żartować. Wtedy byłem śmiertelnie prze­rażony - wspomina Pazgan.
- Gdyby Warszawa nie utemperowała sądeckich towarzy­szy, firma poszłaby na żyletki, zajęliby mi dom i cały mają­tek, a ja pewnie wylądowałbym w więzieniu.
Jaruzelskiemu do dziś jest za to wdzięczny i publicznie dobrze o nim mówi, co w relacjach z dawnymi opozycjo­nistami oczywiście nie pomaga.
Czwarty zawał przeszedł już w wolnej Polsce. Lekarze poradzili mu, żeby zwol­nił nieco tempo, a dla zdrowia zalecili po lampce czerwonego wina co wieczór. Żeby się z tym winem nie rozdrabniać, Kazi­mierz Pazgan założył nawet firmę importerską. Jak na bogobojnego górala przystało zaczął od trunków z okolic Kany Galilejskiej, z Izraela.
No i zwolnił. Syn przejmuje coraz wię­cej obowiązków w firmie, radzie nadzor­czej przewodniczy córka, a prezes coraz częściej lata odpoczywać na Bali.
Teraz otarł się o piąty zawał - czytając list sądeckich opozycjonistów. Od razu wystąpił do Instytutu Pamięci Narodowej o sprawdzenie swej kartoteki. IPN odpisał, że jego dane osobowe nie są „tożsame z da­nymi osobowymi znajdującymi się w kata­logu funkcjonariuszy, współpracowników, kandydatów na współpracowników or­ganów Służby Bezpieczeństwa”. Innymi słowy - na liście go nie ma.
Pazgan przedstawił to zaświadczenie publicznie i przy okazji zapowiedział, że pozwie do sądu nowosądecką Solidar­ność o 10 milionów złotych odszkodo­wania, a jej szefa Andrzeja Szkaradka - o kolejne 5 min zł.
- Odbieram już telefony z Azji i Ameryki. Ludzie pytają mnie, o co w tym wszystkim chodzi i czy przypadkiem nie jestem zależ­ny od rosyjskiej mafii - zapala się szef Kon­spolu. - Być może panowie z Solidarności lubią niuanse esbeckich kwitów. Moi part­nerzy biznesowi z zagranicy niestety się na tym nie znają.

Kto nie z nami
Nad biurkiem Jerzego Gwiżdżą, wiceprezydenta Nowego Są­cza, a kiedyś działacza Solidarności i kolejnych pączkujących ze związku partii, wisi tabliczka z sentencją „Błogosławiony ten, co nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego w słowa”. Prezydent znacząco wbija w nią wzrok. - Sam siebie chwilami pytam, jak właściwie doszło do tego zamieszania.
Bo Pazgan przecież wcale nie chciał tego zaszczytu. Honoro­wych tytułów ma już na pęczki, włącznie z mundurem i stopniem górnika generała, który dostał kilkanaście lat temu jako członek rady nadzorczej Węglokoksu. Na ćwierćwiecze wolnej Polski ty­tuł honorowego obywatela symbolicznie należał się jego zdaniem wszystkim sądeczanom: i tym, którzy ponad 20 lat temu zaczyna­li z Romanem Kluską budowę Optimusa SA, i tym, którzy teraz pracują u Pazgana, robią lody w fabryce braci Koralów albo mon­tują okna w zakładach Fakro Zbigniewa Florka. No i właścicie­lom przeszło 9 tysięcy mniejszych biznesów, które działają w tym niespełna 84-tysięcznym mieście.
A oskarżyciele? Co im właściwie strzeliło do głowy? Czyżby za­bolało ich to, że na symbol przemian ostatniego ćwierćwiecza miasto nie wybrało żadnego z zasłużonych opozycjonistów, tylko przedsiębiorcę milionera i to z peerelowskim rodowodem?
Gwiżdż zna się od lat z wieloma sygnatariuszami listu, ze Szka­radkiem na czele. Większość - jak zapewnia - to rzeczowi i po­rządni ludzie, żadne oszołomy marzące o pojeniu koni w Dnieprze. Tym trudniej jest mu zrozumieć, dlaczego na ćwierćwiecze wol­nej Polski odpalili pocisk wymierzony w jednego z najbardziej szanowanych ludzi w Nowym Sączu.
- I ja, i wielu moich figurujemy w kartotekach IPN jako poszko­dowani, wielu z nas zapoznało się z aktami. Nigdy nie słyszałem, by ktokolwiek wymienił Pazgana wśród osób, które donosiły Służbie Bezpieczeństwa. W moich papierach również nie ma po nim śladu.
Zdaniem Andrzeja Szkaradka dokument IPN, który pokazał Pazgan, sprawy nie zamyka. Zaświadcza jedynie, że właściciel Konspolu nie figuruje na liście Wildsteina, a ta składa się prze­de wszystkim z nazwisk widniejących w stołecznych archiwach Służby Bezpieczeństwa. - Niebawem pokażemy dowody, na razie nie mam nic do dodania - rzuca zaczepnie do telefonu.
- Chcieliśmy zaprotestować przeciwko sposobowi, w jaki zgłoszo­no i przeforsowano kandydaturę pana Pazgana, a wyszedł z tego atak na biznesmena, który w mieście cieszy się sympatią wielu miesz­kańców - przyznaje w bardziej stonowany sposób Józef Jarecki, inny sygnatariusz listu. - Osobiście nic do niego nie mam. Szkoda tylko, że straszy gigantycznym pozwem, zamiast siąść do rozmów.
- To, że Pazganowi bliżej do lewicy niż rządzącej w Nowym Sączu prawicy, nie ulega wątpliwości. Kumpluje się z Oleksym, o Jaruzel­skim mówi z uznaniem, a Balcerowicza krytykuje za zbyt ostre re­formy - mówi jeden z miejskich radnych, popijając kawę w ogródku przed miejskim ratuszem. - Być może ktoś postanowił się na nim za to odegrać i wszczął teczkową awanturę. Ale to, czy zarzuty Solidar­ności są fałszywe, czy może Kazimierz naprawdę współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa... - zawiesza głos i dodaje: - Proszę się ro­zejrzeć po tym naszym ryneczku. Myśli pan, że jest tutaj ktoś, kogo to naprawdę obchodzi?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz