wtorek, 19 sierpnia 2014

Dokument uwięziony w lochu



Aneks do raportu WSI w wersji, którą otrzymałem, nie ujrzy światła dziennego dopóty, dopóki będę prezydentem - powiedział mi nieoficjalnie w grudniu 2007 r. Lech Kaczyński.

MARCIN DZIERŻANOWSKI

Prezydent dodawał: - Antoni Macierewicz ma jedną przy­padłość: nie odróżnia swoich interpretacji od faktów, a tez publicystycznych od twar­dych dowodów.
Przeprowadzałem z nim wówczas wy­wiad do „Wprost”, ale prezydent zastrzegł, że mówi mi to poza protokołem. W wersji autoryzowanej, która ukazała się drukiem, użył bardziej oględnych słów: „Antoni Macierewicz czasami formułuje tezy zbyt daleko idące w stosunku do faktów, którymi dysponuje. Mówię mu to w twarz, więc mogę powtórzyć publicznie”.
Ta ocena w ustach wywodzącej się z PiS głowy państwa brzmiała wówczas dość szokująco i wywołała liczne komentarze. Dopytywaliśmy więc zdziwieni: „I dlatego powierzył mu pan zadanie pisania raportu o WSI?”
Prezydent odpowiadał: „Mimo wspo­mnianych wad Macierewicz ma podsta­wową zaletę: jest całkowicie odporny na wdzięki przeuroczych oficerów WSI i nigdy nie ulega żadnym naciskom. Dlatego w odsłanianiu patologii wojskowych służb specjalnych okazał się niezastąpiony”.
Prezydent rzeczywiście nie opublikował aneksu ani w pierwotnej, ani w żadnej innej wersji. Później krytycznie się wypowia­dał o samym aneksie. W dodatku to, co publikuje „Wprost” w stu procentach po - twierdza, że miał rację. Dlatego dziś można już przytoczyć jego opinię w pełnej formie.
Po jego śmierci aneksu nie opublikował też, rzecz jasna, jego następca Bronisław Komorowski. Jeszcze za życia Kaczyńskiego przekonywał, że opublikowanie raportu o likwidacji WSI było „ekscesem bez precedensu”. I pierwszym przypadkiem, kiedy rząd ujawnia własne służby. Komorowski,
już wówczas jeden z potencjalnych kan­dydatów PO na prezydenta, sugerował, że znaczna część aneksu ma być wymierzona w niego jako w konkurenta Kaczyńskiego.

PROBLEM KACZYŃSKIEGO
Oba dokumenty (raport i aneks) to dzieło Antoniego Macierewicza, w czasach rządów PiS szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego i przewodniczącego komisji weryfikującej WSI. Raport (w przeciwień­stwie do aneksu) ujrzał jednak światło dzienne w lutym 2007 r. Jego ogłoszenie w Monitorze Polskim zakończyło się zresztą skandalem - okazało się, że Macierewicz ujawnia m.in. aktywnych polskich agentów działających za granicą oraz szczegóły przeprowadzanych przez nich tajnych operacji. W czerwcu 2008 r. publikację ra­portu w takiej wersji skrytykował Trybunał Konstytucyjny. Sędziowie uznali, że osoby wymienione w dokumencie Macierewicza nie miały możliwości złożenia wyjaśnień ani odwołania się od dotyczących ich osądów komisji weryfikacyjnej.
Oficjalnie do dziś nie wiadomo, co za­wiera przygotowany przez Macierewicza siedem lat temu aneks. Teoretycznie miało to być tylko uzupełnienie do raportu. Tyle że słowo „uzupełnienie” nie jest tu najtraf­niejsze: aneks był ponad dwa razy obszer­niejszy od zasadniczego dokumentu, miał też zawierać bardziej porażające materiały. Z nieoficjalnych przecieków wynikało, że oprócz Bronisława Komorowskiego obciąża on czołowych biznesmenów, których PiS kreował na oligarchów - m.in. Ryszarda Krauzego i Jana Kulczyka.
Jesienią 2007 r. PiS przegrał wybory. Władzę w kraju obejmowała Platforma, choć jeszcze przez co najmniej trzy lata prezydentem miał być Lech Kaczyński.
W kręgach PiS powstało pytanie, co zrobić z aneksem. Zgodnie z procedurami doku­ment wprawdzie odtajniał prezydent, ale upubliczniał premier. Tymczasem aneks trafił na biurko Lecha Kaczyńskiego w li­stopadzie 2007 r., na kilkanaście dni przed tym, jak fotel premiera miał objąć Donald Tusk. Wiadomo było, że lider PO raczej nie zechce opublikować kontrowersyjnego aneksu. W tej sytuacji opinia publiczna spodziewała się, że w ostatnich dniach urzędowania zrobi to odchodzący szef rządu Jarosław Kaczyński. Nie zrobił tego, bo jego brat, prezydent, nie odtajnił raportu.

ZBIÓR HAKÓW
Ale to nie koniec zamieszania z wytworzo­nym przez ludzi Macierewicza kontrowersyjnym dokumentem. Dzięki odpowiednim procedurom prawnym po przejęciu władzy przez PO PiS utrzymał komisję weryfika­cyjną. Na jej czele zamiast Macierewicza stanął Jan Olszewski, który natychmiast wywiózł akta dotyczące WSI z siedziby Służby Kontrwywiadu Wojskowego do Kancelarii Prezydenta. Dzięki temu wraż­liwe dokumenty pozostały w rękach ludzi PiS. Ta sytuacja trwała przez kilka miesięcy.
Tyle że 30 czerwca 2008 r. kierowana przez Olszewskiego komisja weryfikacyjna uległa rozwiązaniu. Wydawało się, że wtedy archiwa będą już musiały wrócić do SKW. Wróciły, ale nie wszystkie.
Rozwiązano to za pomocą sprytnego kruczka prawnego: dzień przed przeka­zaniem materiałów do SKW prezydent wystosował do Jana Olszewskiego tajne pismo. Zażądał w nim przekazania zeznań „żołnierzy WSI, pracowników i osób trzecich”. Uzasadniał, że będą one mu potrzebne do dalszych prac nad aneksem oraz § wpłyną na ocenę aneksu, który teoretycznie ciągle czekał na swoją publikację. Olszewski w ciągu kilku godzin spełnił to życzenie. Nocą nieoznakowane furgonetki w dwóch skrzyniach przewiozły dokumenty z Biura Bezpieczeństwa Narodowego przy Karowej do Kancelarii Prezydenta przy Wiejskiej. 5

O JAKIE PAPIERY CHODZIŁO?
W trakcie swoich prac komisja wytworzyła ogromny materiał związany z przesłucha­niami. Było to 150 tzw. jednostek archi­walnych: protokoły z zeznań oraz dyski audio i wideo, na których weryfikatorzy rejestrowali składane przed nimi wyjaś­nienia. Nie tylko zresztą weryfikowanych funkcjonariuszy - członkowie komisji przesłuchiwali m.in. skazanego w aferze FOZZ Grzegorza Żemka czy byłego szefa MON Jerzego Szmajdzińskiego. Tego ostat­niego przesłuchiwał osobiście Macierewicz. Krytyczni wobec PiS politycy mówili, że materiały wytworzone przez komisję to „zbiór haków”.
Jednak PiS oraz współpracownicy prezydenta, choć niekiedy przyznają, że Macierewicz popełnił błędy, do dziś bronią podstawowych tez jego raportu. - WSI nie zostały poddane realnej zewnętrznej kontroli i weryfikacji w wolnej Polsce.
Dopiero raport Macierewicza konkretnie, wymieniając nazwiska, ujawnił, że jeszcze w 2006 r. w WSI pracowało ok. 300 ofice­rów, którzy z kontrwywiadowczego punktu widzenia stanowili grupę podwyższonego ryzyka - przekonywał niedawno w rozmo­wie z „Wprost” prof. Andrzej Zybertowicz, który był ekspertem komisji weryfikacyjnej WSI. - Były błędy w konstrukcji raportu, w faktografii i hipotezach. Ale samo odsło­nięcie, przez podanie konkretnych nazwisk, skali zagrożenia wywiadowczego ze strony Rosji i rażących zaniedbań w WSI było korzyścią większą niż wszystkie straty. Były potem sygnały, że szkoleni przez służby ZSRR mieli problemy ze znalezieniem pracy w cywilnym biznesie. To oznacza, że pewien impuls kontrwywiadowczy zadzia­łał. To dobrze, że grupa podwyższonego ryzyka została odsunięta na margines. I że nie ma jej w rdzeniu państwa, jakim są służby.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz