piątek, 29 sierpnia 2014

Co by byto, gdyby...



Gdyby Wałęsa nie miał wąsów, to i tak zostałby prezydentem. Podobnie Komorowski - zostałby prezydentem nawet wtedy, gdyby nie było Smoleńska. Ale to nie zmienia faktu, że historią III RP nieraz rządziły przypadki.

RAFAŁ KALUKIN

Gdyby Kleopatra miała dłuższy nos, dzieje świata potoczyły­by się inaczej” - twierdził Bla­ise Pascal, wskazując na rolę przypadku w historii. Gdyby egipska piękność mia­ła skazę na urodzie, to pewnie nie owinę­łaby sobie wokół palca Juliusza Cezara, a wtedy geopolityka starożytnego świata wyglądałaby inaczej.
Historia alternatywna jest zabawą, któ­rą zawodowi badacze dziejów traktują z pogardą. Ale od niepoważnych przesła­nek można przecież dojść do całkiem po­ważnej refleksji nad istotą losów wielkich zbiorowości. Zacząć warto od pytania o to, co by było...

GDYBY WAŁĘSA POSTAWIŁ NA GEREMKA
Poważnie brał to pod uwagę. Przestraszył się jednak rosnącej pozycji swego wielo­letniego doradcy i - dla zrównoważenia układu sił - postawił na tego drugiego.
Lecz zanim 19 sierpnia 1989 r. Mazowie­cki mógł odebrać z rąk prezydenta Jaruzel­skiego nominację na „naszego premiera”, oddelegowany przez Wałęsę Jarosław Ka­czyński musiał jeszcze dokonać manewru okrążającego PZPR. Dogadując się z sze­fami satelickich partii ZSL i SD, zbudował nową większość parlamentarną, przełamu­jąc ustalenia Okrągłego Stołu, które przy­znawały komunistom pakiet kontrolny.
Choć był przecież inny scenariusz. Za­kreślony - również za aprobatą Wałę­sy! - przez Adama Michnika w tekście „Wasz prezydent, nasz premier”. Przewi­dujący „sojusz demokratycznej opozycji z reformatorskim skrzydłem obozu wła­dzy”. Michnik nie precyzował, kogo wi­dział w roli naszego premiera, choć miał na myśli Geremka.

Sam Geremek - co wynika z relacji jego ówczesnego bliskiego współpracowni­ka Jana Rokity - wcale jednak nie myślał o wielkiej koalicji Solidarności z PZPR. Jego plan był bardziej chytry: cierpliwie czekać na rozpad PZPR i stopniowo wy­łuskiwać stamtąd polityków młodego po­kolenia, którzy poszukiwali już dla siebie miejsca w nowej rzeczywistości. Ich lide­rem był Aleksander Kwaśniewski. Wejść z nimi w sojusz, ale po trupie rozbitej PZPR i schodzących ze sceny generałów. Taki był zamysł Geremka. Brakowało mu jednego: stempla Wałęsy.
Geremek w dwóch sprawach był bar­dziej pryncypialny od Mazowieckiego. Miał zdecydowanie pogardliwy stosunek do komunistów oraz był lojalny względem Wałęsy. Budując rząd, raczej nie od­dałby generałom resortów siłowych - co uczynił Mazowiecki. I narzuciłby znacz­nie szybsze tempo zmian w aparacie pań­stwowym. Tym samym skurczyłoby się pole dla ideologii przyspieszenia Jarosła­wa Kaczyńskiego, która trwale podzieliła obóz solidarnościowy.
Geremek nie dałby się namówić, by startować przeciwko Wałęsie w wyborach prezydenckich. Udałoby się zatem unik­nąć brutalnej wojny na górze. Jedności obozu solidarnościowego na dłuższą metę raczej by to nie ocaliło, lecz podział doko­nałby się łagodniej, nie rujnując dawnych etosów.
Inaczej też potoczyłyby się losy for­macji postkomunistycznej. Na gruzach PZPR powstałaby nowa partia. Tyle że pozbawiona takich polityków jak Kwaś­niewski czy Cimoszewicz byłaby znacz­nie słabsza. Lewą stronę sceny politycznej zdominowałaby formacja historycznego kompromisu z Geremkiem, Michnikiem i Kwaśniewskim jako liderami.

A GDYBY MINISTER DYKA OPUŚCIŁ TOALETĘ?
28 maja 1993 r. jednym gło­sem przechodzi wniosek Solidarności o wotum nie­ufności dla rządu Hanny Suchockiej.
Ponoć Zbigniewa Dykę, odwołanego dwa mie­siące wcześniej ministra sprawiedliwości, dopad­ły dolegliwości żołądkowe i zabawił w toalecie o kilka minut za długo, aby zdążyć na głosowanie. Konsekwen­cje są ogromne. Wałęsa roz­wiązuje parlament, a jesienią obóz solidarnościowy do­znaje klęski i władza wędru­je w ręce koalicji SLD-PSL. Zszokowany szef Solidarności Marian Krzaklewski wy­znaje, że nie chciał obalać rządu, a jedynie go... postraszyć.
A gdyby na strachu się skończyło? Gdy­by Dyka znalazł czas i chęć na wsparcie rządu? Rok 1993 był pierwszym od prze­łomu z wyraźnym wzrostem gospodar­czym. Bezrobocie zaczynało spadać, a na uspokojenie nastrojów społecznych wpły­wał również Pakt o przedsiębiorstwie an­gażujący załogi w prywatyzację. Załóżmy więc, że obóz solidarnościowy doczłapuje jakoś do końca kadencji. Jest rok 1995 i podwójne wybory - parlamentar­ne i prezydenckie. SLD i PSL przystępu­ją do nich w roli faworytów, Kwaśniewski jest poważnym kandydatem na prezy­denta. Lecz postkomunistom trudniej już żerować na zmęczeniu Polaków transfor­macją, skoro gospodarka pędzi w tempie 7 procent rocznie! Nawet jeśli wygry­wają wybory, to z silną solidarnościową opozycją za plecami.
Ale wróćmy do historii realnej. W1993 r. postkomuniści zdobyli władzę i śmiało po­dążyli drogą włączania Polski w struktury Zachodu. Czy gdyby nie mieli komfor­tu rządzenia, gdyby nadal musieli mo­bilizować swój zachowawczy elektorat - czy pobiegliby tak ochoczo w ramiona NATO?
Może tak, może nie... Na wszelki wy­padek przyjmijmy, że dolegliwość żołąd­kowa ministra Dyki była przewrotnym darem losu!

A GDYBY WAŁĘSA NIE PODAŁ NOGI?
„Ja to mogę panu co najwyżej nogę po­dać” - burknął Wałęsa, mijając stojącego z wyciągniętą ręką Kwaśniewskiego. Była niedziela 12 listopada 1995 roku. Tydzień do drugiej tury wyborów prezydenckich. Przed debatą obaj kandydaci szli w son­dażach łeb w łeb. Po debacie Kwaśniew­ski wyszedł na prowadzenie, którego już nie oddał.
Gdyby Wałęsa utrzymał nerwy na wodzy, to zapew­ne zostałby prezydentem na drugą kadencję. A kon­stytucja z 1997 roku, pi­sana pod oczekiwania prezydenta Kwaśniew­skiego, nigdy nie została­by uchwalona.
W 1997 r. zjednoczo­na solidarnościowa pra­wica pewnie odzyskałaby władzę. Lecz nie byłaby to karkołomnie poskleja­na przez Krzaklewskie­go AWS, lecz bardziej zwarty sojusz liderów stronnictw, którzy do­świadczyli już tylu klęsk, że dobrowolnie uznaliby hegemonię Wałęsy. Rzuciliby mu do stóp nową konstytucję zaprowa­dzającą w Polsce silny ustrój prezydencki.
Jaki pożytek uczyniłby ze swej pozycji Wałęsa? Kto po nim obejmowałby suk­cesję? Może Kwaśniewski, może Tusk, może któryś z Kaczyńskich. Raczej nie Komorowski. Jedno nie ulega wątpliwości
nie byłoby wyniszczających rywalizacji dwóch ośrodków władzy. Żadnych szorst­kich przyjaźni, wojen o krzesła ani głu­piej walki o to, kto lepiej się zaprezentuje na katyńskich grobach.

A GDYBY GEREMEK NIE POZWOLIŁ WYCIĄĆ LIBERAŁÓW?
Chyba aż tak mu na tym nie zależało. A jednak nie powstrzymał sekretarza ge­neralnego Unii Wolności Mirosława Cze­cha, który sądził, że Geremek rozniesie Tuska w partyjnych wyborach i będzie można dobić liberałów z dawnego KLD.
Lecz 16 grudnia 2000 roku na zjeździe UW Tusk zdobył ponad 40 procent gło­sów. Mimo to Czech, zamiast zmienić taktykę, puścił po sali ściągawki z nazwi­skami liberałów do skreślenia w wybo­rach do Rady Krajowej. Sygnał był jasny - Unia już nie potrzebuje ludzi Tuska. Po­szli więc za swym liderem, który kilkana­ście dni później dogadał się z Maciejem Płażyńskim i Andrzejem Olechowskim. Tak powstała Platforma Obywatelska, któ­ra wyrzuciła UW z polityki.
Ale Geremek równie dobrze mógł po­wstrzymać Czecha. A wtedy Platforma ni­gdy by nie powstała. Płażyński ręka w rękę z Buzkiem reformowałby dalej AWS. Sa­motny Olechowski nie byłby w stanie zdyskontować swej popularności z wybo­rów prezydenckich z 2000 roku. Zaś Unia pod wodzą Geremka, z Tuskiem na partyjnych peryferiach, skręciłaby w lewo. Prze­kroczyłaby próg wyborczy w wyborach do Sejmu jesienią 2001 roku. I to z nią, a nie z PSL triumfujące SLD Leszka Mil­lera tworzyłoby ko­alicję.
A dalej? Pewnie Geremek nie po­trafiłby powstrzy­mać drapieżnych apetytów Sojuszu na konsumowa­nie władzy. Za to prezydent Kwaś­niewski, pełniący rolę akuszera koa­licji ponad podzia­łami, przyjaźniłby się z Millerem bez nadmiernej szorst­kości. Afera Rywi­na, nawet gdyby do niej doszło, nie miałaby takiej siły rażenia. Czy Michnik w ogóle zdecydowałby się ją ujawnić, sko­ro zagrażała koalicji jego marzeń?
Bez afery Rywina polska polityka po­szłaby innym kursem.

A GDYBY BUZEK NIE PRZYPOMNIAŁ SOBIE 0 LECHU KACZYŃSKIM?
To przypadek, że Teresa Kamińska za­proponowała premierowi Buzkowi aku­rat swojego gdańskiego znajomego Lecha Kaczyńskiego, który stracił już nadzieję na powrót do polity­ki. Obojgu zabrakło wyobraźni, gdy 12 czerwca 2000 r. wi­tali w swym gronie nowego ministra sprawiedliwości.
Bo Lech Ka­czyński nie czul wspólnoty losu z upadającą AWS, a jedynie z włas­nym bratem, który snuł się samotnie po sejmowych ko­rytarzach. Nowy minister natych­miast wykorzy­stał społeczny lęk przed przestęp­czością i gładko wszedł w rolę sze­ryfa doglądającego spektakularnych śledztw. Głównie tych obciążających obóz władzy. Jak skwituje później Roki­ta, wyszło na to, że to nie AWS i Buzek robili porządek w kraju, lecz Kaczyń­ski robił porządek z AWS i Buzkiem. Na tej fali, zachęcony już powstaniem PO, Jarosław wywiesił sztandar Prawa i Sprawiedliwości.
Wystarczyłoby, aby Buzek - znany z ule­gania sugestiom otoczenia - skonsultował swą decyzję z kimś bardziej doświadczo­nym. Pewnie znalazłby bezpieczniejszego ministra. A wtedy zabrakłoby dźwigni wy­dobywającej braci z niebytu. Jak potoczyłyby się losy polskiej prawicy?
Znacznie wcześniej podzieliłaby się na dwa główne nurty: obóz konserwatywno-liberalny (czyli PO Tuska i Rokity) oraz katolicko-narodowy (LPR Giertycha i Rydzyka). Ten drugi, bez charyzmatu Kaczyńskiego, raczej nie miałby tak silnej pozycji, jaką dziś ma PiS. Scena politycz­na byłaby bardziej zrównoważona, spór Tuska z Kaczyńskim nie obejmowałby całego spektrum, więcej byłoby miejsca dla lewicy.
Jaka byłaby Polska nietknięta ideą IV RP? Czy Platforma - nieograniczana rywalizacją z PiS, lecz samotnie idą­ca po władzę - byłaby w stanie sensownie wykorzystać moment społecznego przy­zwolenia na wielkie zmiany? A może już wtedy zaczęłaby się epoka Tuskowej postpolityki? Lecz jaki byłby jej polityczny sens, skoro nie poprzedzałby jej burzliwy epizod IV RP?

A GDYBY JAROSŁAW KACZYŃSKI POSŁUCHAŁ BRATA?
I sam ogłosił się premie­rem? 27 września 2005 roku godzina rozpo­częcia konferencji pra­sowej w siedzibie PiS przy Nowogrodzkiej cią­gle była przekładana. Tłum dziennikarzy gęst­niał, a prezes ciągle bił się z myślami. W końcu wezwał do siebie Kazi­mierza Marcinkiewicza  i zapytał go, czy chce zo­stać premierem.
Zrobił to wbrew Le­chowi, między braćmi doszło do konfliktu. Bo dla Lecha było oczywi­ste, że skoro PiS wygra­ło wybory parlamentarne, to premierem musi zostać Jaro­sław. Zaś Jarosław nie miał wątpliwości, że najważniejsza jest prezydentura Le­cha, a z badań wynikało, że jeśli na cze­le rządu stanie jeden Kaczyński, to w wyborach prezydenckich ten drugi jest bez szans.
Gdyby więc Jarosław uległ presji Lecha i ogłosił, że staje na czele rządu...
To zapewne miesiąc później prezyden­tem zostałby Donald Tusk. Nie byłoby prze­szkód dla powstania koalicji PO-PiS. Układ pozornie wyglądałby na balansowany. Jan Rokita zostałby wicepre­mierem w rządzie Kaczyńskiego. Py­tanie - którego. Być może Jaro­sław wycofałby swoją kandydatu­rę na rzecz brata, a sam oddałby się temu, co lubi naj­bardziej - polity­ce partyjnej. Na czele PO sta­nąłby Grzegorz Schetyna.
Lecz iść w spe­kulacjach dalej, to grzęznąć w mule. Rokita prący do radykalnie libe­ralnych reform zostałby zablo­kowany przez PiS - zwłaszcza gdyby premierem został socjalny Lech Kaczyń­ski. Miałby za to dość możliwo­ści, aby z pozycji wicepremiera walczyć ze Schetyną o władzę nad PO. Logika IV RP sprzyja­łaby jego ambicjom. Podobnie jak drapieżna natura Jarosława Kaczyńskiego. Łatwo sobie wy­obrazić, jak aparat państwa zo­staje zaprzęgnięty do tropienia układu w szeregach PO. CBA prześwietla interesy Schetyny i Piskorskiego, Kaczyńscy po­pulistycznie to rozgrywają, chy­try Rokita zdobywa kontrolę nad partią, a Tusk poci prezydenckim żyrandolem bezsilnie obserwuje, jak jego zaplecze upada.
To paradoks - przegrana pre­zydentura Lecha Kaczyńskiego wcale nie osłabia projektu IV RP. Przeciwnie. Umacnia go koalicja PO-PiS ciążąca ku autorytarne­mu modelowi władzy. Nie ma dla niej przeciwwagi, bo po stro­nie opozycji jest tylko Samoobrona, LPR i zdziesiątkowany SLD.
Polska zmierza w stronę rozwią­zań ustrojowych bliskich tym, które na Węgrzech wprowadza Viktor Orban. I tak jak Węgry z czasem ląduje na eu­ropejskim marginesie. W propagandzie suwerenna, wręcz mocarstwowa. Nie- przetrącona Smoleńskiem, który nigdy się nie wydarzył. Lecz w 2014 roku ze znacznie głębszym lękiem spoglądająca na Wschód.

A GDYBY TU-154 NIE SCHODZIŁ TAK NISKO?
To akurat niewiele by zmieniło. Broni­sław Komorowski i tak odebrałby Lechowi Kaczyńskiemu prezydenturę. Układ sil na scenie politycznej byłby zbliżony do obec­nego. Bez smoleńskiej mistyki PiS byłoby nieco racjonalniejsze, a emocje politycz­ne - na niższym diapazonie. A poza tym bez zmian.
Bo, cóż począć, historia kocha ironię. To, co wielkie i doniosłe, niekoniecznie wpływa na jej bieg. A co drobne i wyro­słe z epizodu potrafi stać się kulą śniego­wą, która prowadzi do skutków, o których nawet Pascalowi się nie śniło!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz