poniedziałek, 21 lipca 2014

We włosiennicy, pod krawatem



Jeszcze niedawno Jacek Kurski przyrównywał PiS do Korei Północnej i kolonii karnej. Dziś wraca do Jarosława Kaczyńskiego.

Aleksandra Pawlicka

Reset. Zniknąć. Bardzo dzięku­ję” - taki SMS przychodzi od Jacka Kurskiego, gdy proszę o rozmowę o najnowszej wolcie politycz­nej. Miesiąc temu zapewnia! „Newsweek”: „Żaden worek pokutny, żadnego przeci­skania przez wyżymaczkę jak w dawnych pralkach Frania”. A jednak. Na ostatnim kongresie PiS mówi! do Jarosława Kaczyń­skiego i dawnych partyjnych kolegów: „Stoję przed wami w postawie wyprosto­wanej i z pokorą, z której mnie nie znacie”.
Właściwie to mógł od razu powiedzieć: stoję na baczność i czekam na rozkazy.
W PiS mówią o nim: pajac. W Solidar­nej Polsce - zdrajca.

Wściekłość
W nieoficjalnych rozmowach działa­cze Solidarnej Polski nie zostawiają na Jacku Kurskim suchej nitki: „Wbił nam nóż w plecy”; „To on namówił ludzi do odejścia z PiS, a teraz pierwszy stchórzył”; „Zachował się jak szczur, który ucieka z tonącego okrętu. Sam skoczył do szalupy i jeszcze inne poodcinał, aby nikt nie mógł się uratować”.
Rozżalenie w partii jest tym więk­sze, że do końca właściwie nikt nie wie­rzył w zdradę Kurskiego. Dopiero w przeddzień jego przejścia do PiS Bea­ta Kempa, wiceszefowa SP, napisała SMS: „Słyszałam, że szykujesz przemówienie”. Nie odpowiedział.
To było potwierdzenie, że jego powrót do PiS nie jest plotką, lecz faktem.
- Smutna sprawa. Nie poradził sobie z porażką w życiu politycznym i prywat­nym - kwituje Kempa.
Kurski przegrał wybory europejskie koncertowo. Dostał zaledwie 9 tys. gło­sów. To mniej niż kandydat Ruchu Naro­dowego Krzysztof Bosak - zwracają uwagę koledzy z SP. I dodają: - Wynik wyborczy Kurskiego to jeden billboard - jeden głos, bo kampanię prowadził z rozmachem.
To prawda, podobizną polityka oklejone były autobusy i ogromne tablice reklamowe w całej Warszawie. Wydał na to wszystkie oszczędności eurodeputowanego. W tym samym czasie rozpadło się jego małżeń­stwo. To - zdaniem Beaty Kempy - dopro­wadziło go do „aktu totalnej desperacji, jaką był w jego wykonaniu powrót do PiS”.
Działacze Solidarnej Polski nie mogą Kurskiemu wybaczyć, że negocjował swój transfer pokątnie, za pośrednictwem po­lityków PiS, w tym dokładnie czasie, gdy Zbigniew Ziobro prowadził z Jarosławem Kaczyńskim oficjalne rozmowy o zjedno­czeniu prawicy.
- Kura dogadywał się po cichu. Nic dziwnego, że Ziobro dostał od prezesa czarną polewkę, skoro Kaczyński był już po słowie z Kurskim - mówi działacz So­lidarnej Polski. - Osłabił siłę przetargową całego środowiska - dodaje z goryczą.
- Szkoda, że nie powiedział: „Idę tam, bo uważam, że to lepsze rozwiązanie. Na­sze drogi się rozchodzą”. Tego wymaga nie tylko życiowa przyzwoitość, ale przede wszystkim uczciwość w stosunku do kole­gów oraz wyborców - mówi Beata Kempa.
Z samym Jarosławem Kaczyńskim roz­mawiał Kurski raz. Przez telefon. Posło­wie PiS żartują, że prezes zaprosił go na kongres dopiero wtedy, gdy miał już pew­ność, że „Kura wróci w worze pokutnym. We włosiennicy, choć pod krawatem”.

Odszczekanie
Kurski wygłosił mowę pokutną w świet­le kamer. Kongres miał być fetą zjedno­czeniową PiS, Ziobry i Gowina, a stał się lekcją pokory i świadectwem przeczołgiwania Kurskiego. Ubrana w żartobli­we słowa samokrytyka Kurskiego skłoniła do śmiechu partyjną wierchuszkę, ale kot­łujący się w tylnych rzędach szeregowi działacze i młodzieżówka krzyczeli: „Na kolana!”. - Jacek pokazał zacięcie dobre­go aktora komediowego, lecz wielu długo będzie mu pamiętać, że wygadywał o nas banialuki - mówi Ryszard Czarnecki, czołowy eurodeputowany PiS.
Jesienią 2011 roku, gdy Kaczyński wy­rzucał Kurskiego z partii, ten mówił: „Jeże­li demokracja ma wyglądać tak, że prezes nie udziela nikomu głosu i przetrzymu­je mikrofon, to znaczy, że zmierzamy w kierunku Korei Północnej”. Przyznawał też, że w PiS czuł się „jak w kolonii kar­nej połączonej z przedszkolem” bo w tej partii „nie ma refleksji, tłumi się krytykę i nie wyciąga wniosków”. Po czym zarzekał się, że „o żadnym powrocie nie ma mowy, bo widać, że PiS potrafi rozmawiać tylko z pozycji siły”.
Teraz musiał to wszystko odszczekać. Po przeprosinach usiadł na wolnym miej­scu za Czarneckim.
- Poczułem się, jakbym miał osobistego bodyguarda - żartuje europoseł.
- A nie bulteriera prezesa? - pytam.
- Jacek szybko nie wróci do partyjnej eli­ty. Jego droga przez mękę będzie znacznie dłuższa, niż mu się wydaje - przewiduje Czarnecki. Bo Kurski w rolę marnotraw­nego syna wciela się już po raz kolejny i jego wiarygodność u prezesa jest mocno nadszarpnięta.

Cynizm
Kurski poznał Jarosława Kaczyńskiego w Stoczni Gdańskiej w 1988 roku. „Trafi­łem na niego jako student w strajku ma­jowym. Podczas jego wielogodzinnych pogadanek politycznych w stołówce do­znałem iluminacji politycznej. Wtedy uło­żył mi się pewien obraz świata, a że zgadza się on z rzeczywistością, to pozostałem mu wierny” - opowiadał w jednym z wy­wiadów. Sympatyzował z pierwszą partią Kaczyńskich - Porozumieniem Centrum. Został nawet szefem kampanii ugru­powania w wyborach parlamentarnych 1993 roku, ale że zakończyły się porażką PC, panowie się rozstali.
Potem trafił do Ruchu Odrodzenia Pol­ski Jana Olszewskiego, a następnie zasilił Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe. Dochrapał się tam funkcji wiceprezesa i wywalczył mandat radnego w wyborach samorządowych na Pomorzu. W wybo­rach 2001 roku dopuścił się jednak fał­szowania listy wyborczej i został z ZChN wyrzucony. Wrócił do Kaczyńskiego, któiy tworzył właśnie Prawo i Sprawiedliwość. Prezes nie dał mu jednak miejsca na li­stach w wyborach samorządowych w roku 2002 i Kurski po niespełna roku porzucił Kaczyńskiego dla Romana Giertycha.
W Lidze Polskich Rodzin dostał od­powiedzialne zadanie - przygotować kampanię wyborczą w pierwszych pol­skich eurowyborach w 2004 roku. Eurosceptyczna LPR miała drugi wynik w kraju i zdobyła 10 z 54 przewidzianych dla Polski mandatów (PiS tylko 7).
Pozycja Kurskiego była w LPR mocna, ale wszedł w spór z Robertem Strąkiem, partyjnym kolegą z Pomorza, „To zawiść małych ludzi wobec mojej popularno­ści” - mówił i postanowił powtórnie zapu­kać do PiS. Tym razem Kaczyński znalazł dla niego miejsce na listach wyborczych. W 2005 roku Jacek Kurski zdobył wyma­rzony fotel posła. I znów zajął się kampa­nią wyborczą. Tym razem prezydencką. Wbrew zastrzeżeniom Lecha Kaczyń­skiego, że „nie grzebiemy w życiorysach”, wyciągnął Donaldowi 'łuskowi dziadka z Wehrmachtu. W ten sposób Tusk - głów­ny rywal - w przededniu wyborów został rozłożony na łopatki. Sam Kurski nieofi­cjalnie przyznawał: „Z tym Wehrmach­tem to lipa, ale ciemny lud to kupi”, co potwierdził później uczestnik tej rozmo­wy, publicysta Wiesław Władyka, dodając, że wszyscy jej uczestnicy „byli wstrząśnięci jawnym cynizmem” Kurskiego.

Próba
Od dziadka w Wehrmachcie pozycja Kur­skiego w PiS wydawała się ugruntowana. W wywiadach mówił: „Prezes tak bardzo mnie ceni, że nie wyobraża sobie kraju i Sejmu beze mnie. To mi bardzo pochle­bia”. A jednocześnie deklarował: „Jeśli ktoś chce podnieść rękę na Jarosława Kaczyń­skiego, musi wiedzieć, że Jacek Kurski mu tę rękę obetnie”. Wtedy zyskał miano bulteriera prezesa.
Ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Za­czął w partii wprowadzać własne porządki. Po przegranej PiS w wyborach prezyden­ckich 2010 r. przekonał Jarosława Kaczyń­skiego, że kampania łagodności w obliczu katastrofy smoleńskiej była pomyłką. Jej autorki - Elżbieta Jakubiak i Joanna Kłuzik-Rostkowska - wyleciały z partii. Za nimi poszli główni spin doktorzy - Michał Kamiński i Adam Bielan. W ten sposób Kurski pozbył się partyjnej konku­rencji i postanowił wylansować własnego następcę prezesa PiS - Zbigniewa Ziobrę.
Tego Jarosławowi Kaczyńskiemu było już za dużo. Wyrzucił i Ziobrę, i Kurskiego. Aby utrzymać się w polityce, ci założyli nową partię. Ziobro chciał, aby nazywała się Sprawiedliwa Polska. Miało to nawiązy­wać do sprawowanej przez niego w rządzie Kaczyńskiego funkcji ministra sprawied­liwości. Jednak Kurski postawił na swoim - powstała Solidarna Polska. - Dziś dla prezesa Jacek Kurski to zużyty towar. I nie­wygodny wizerankowo, bo w polityce za­chowuje się tak samo, jak na szosie: ciągle lamie przepisy i jedzie po bandzie. Może ludzie zapomną mu zmianę partyjnych barw, ale nie zapomną tego, że zasłania­jąc się immunitetem, jeździ na czerwo­nym i tyle co fabryka dała - mówi polityk PiS. I dodaje: - Jedyny nasz zysk z po­wrotu Jacka to rozbicie jedności tych, któ­rzy w przeszłości z PiS odeszli. I fakt, że nikt tak dobrze jak Kurski nie zna słabości Ziobry, a to może nam pomóc go rozegrać.

Pisk
- Nie „zysk”, ale „pisk” - kwituje wydarze­nia Zbigniew Ziobro i widząc, że nie rozu­miem, tłumaczy, że chodzi o „PiS z K jak Kurski”. Nie chce jednak komentować de­cyzji kolegi ze względu na osobisty kon­flikt, jaki w ostatnich miesiącach ich podzielił.
- To człowiek, który potrafi wzbu­dzić fascynację i nienawiść jednocześnie. Ziobrę najpierw oczarował, a potem roz­czarował - tłumaczy były europoseł SP Tadeusz Cymański.
Gdy Kurski z Ziobrą odchodzili z PiS, obiecywali dream team, który miał się stać przeciwwagą dla Jarosława Kaczyń­skiego. - Dość szybko się jednak pożarli - mówi jeden z działaczy SP o swojej ka­napowej partii, której nigdy nie udało się przekroczyć wyborczego progu. Kurski zaczął kwestionować przywództwo Ziobry. Mówił, że jest „jedyną lokomotywą na świecie, którą trzeba pchać” i że ma do czynienia nie z liderem, ale „facetem, któ­remu codziennie trzeba zmieniać pamper­sa”. W wewnątrzpartyjnych rozmowach zarzucał Ziobrze, że to jego słabość stała się przyczyną klęski Solidarnej Polski.
- W ostatecznym rozrachunku to jed­nak Zbyszek pokazał klasę. Udowodnił, że nie osobiste  ambicje, ale dane ludziom słowo jest dla niego ważniejsze. U Ziobry zawsze obowiązywała zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego - mówi Beata Kempa.
- Jacek zawsze chodził własnymi ścież­kami - broni Kurskiego Cymański, jedyny polityk SP, któremu Kurski proponował wspólny powrót do PiS. - Rozmawiał ze mną, ale nie traktowałem tego w ka­tegorii namowy - przyznaje Cymański. Z propozycji nie skorzystał.
Dla działaczy Solidarnej Polski jest oczy­wiste, że Jarosław Kaczyński wolałby w roli błagającego o litość zobaczyć nie Kurskie­go, lecz Ziobrę. - Większa satysfakcja i większa polityczna korzyść - mówi roz­mówca z Solidarnej Polski. Jednak Ryszard Czarnecki dodaje: - Ziobro też przyjdzie. Tyle że im wcześniej to zrobi, tym większa będzie marchewka. Po kolejnych przegra­nych wyborach pozostanie tylko kij.

Spływ
Jacek Kurski, przechodząc do PiS, powie­dział: „Zdecydowałem tak, jak podpowia­dało mi serce. Posłuchałem rady serca, nie Ziobry”. Ale uczciwiej byłoby powiedzieć, że posłuchał rozumu i chłodnej kalkula­cji. Do końca roku ma zapewnioną pen­sję z Parlamentu Europejskiego, a potem nie pozostaje mu nic innego, jak liczyć na partyjną fuchę, choćby przy kampa­niach wyborczych. Roboty mu nie za­braknie, bo do końca przyszłego roku trzy razy pójdziemy do urn. Jeśli się sprawdzi, może w nagrodę dostać od prezesa Ka­czyńskiego miejsce na liście wyborczej. A PiS w odróżnieniu od SP na pewno przekroczy próg wyborczy.
Próbuję zapytać matkę Jacka Kurskie­go, Annę Kurską, byłą senator PiS, a po­tem działaczkę Solidarnej Polski, co myśli o wolcie syna. Nie chce komentować, tłu­maczy, że zbyt wielu złych rzeczy ostat­nio się o nim nasłuchała, a wie, że jemu naprawdę chodzi o dobro kraju i prawicy.
Sam Jacek Kurski dawno już stwierdził, że opiniami innych nie należy się przej­mować: - Gdyby choć połowa informacji w mediach na mój temat była prawdziwa, już dawno z obrzydzenia do siebie doko­nałbym uroczystej egzekucji, strzelając sobie w łeb na Rynku Starego Miasta.
Po złożeniu Jarosławowi Kaczyńskie­mu hołdu wyłączył telefon i udał się na wakacje.
Nomen omen - na spływ.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz