środa, 2 lipca 2014

Przeklinać trzeba umieć



Spotkali się politycy, którzy na co dzień posługują się nowomową stworzoną dla mediów. Rozochocili się przy winie i starają się poluzować krawaty na językach, dlatego ich rozmowa wygląda groteskowo - pisarz Wojciech Kuczok o podsłuchach, przekleństwach i biznesmenach.

Rozmawia WOJCIECH STASZEWSKI

NEWSWEEK: W jakich okolicznościach rzuca pan kurwami?
WOJCIECH KUCZOK: Przede wszystkim przez sen. Wtedy też śpiewam obleśne piosenki albo wyję jak duch w przeście­radle. Przed pierwszą nocą uprzedzi­łem partnerkę, że moje emocje znajdują upust w specyficznej formie językowego somnambulizmu.

Faceci z restauracji Sowa i Przyjaciele używają wulgaryzmów inaczej, bez złości.
- Duzi chłopcy się rozochocili przy wi­nie i starają się poluzować krawaty na językach.
Z przyjacielem przeklina się spontanicz­nie, a jeżeli chce się kogoś oswoić, przejść na ty, zbratać na chybcika, to przycho­dzą do głowy takie fajerwerki jak „dupa
pogłębiająca się”. Może my zresztą też przeszlibyśmy na „ty”?

Lepiej niż na „mości książę”, jak mówił na taśmach Marek Belka, dodając zaraz „ch... stary”.
- Nie układaj ą im się te przekleństwa w us­tach. Spotkali się panowie, którzy na co dzień posługują się nowomową stworzoną dla mediów, takim werbalnym odpowied­nikiem gestu złożonych dłoni, którego nauczają na kursach socjotechnicznych, żeby się wyglądało na eksperta. Przez to ich niby normalna rozmowa przy winie wygląda tak groteskowo. Nie mam prob­lemu z wulgaryzmami jako ornamentami rozmowy. Chodzi o to, czy sposób ich nad­używania nie świadczy o tym, że poczucie nieograniczonej władzy odebrało komuś
rozum i skasowało instynkt samozacho­wawczy, tak jak kiedyś Rywinowi. W tym, jak Belka wkłada ch... do zdania, wyczu­wam bezkarność i pogardę wobec wszyst­kich, których on uważa za „zbyt krótkich”.

Kiedy słyszę święte oburzenie społeczeń­stwa w kwestii wulgaryzmów, to mam poczucie hipokryzji. Do Trójki dzwoni słuchaczka i mówi, że tak wychowała dzieci, że w ogóle nie przeklinają...
-... a potem mówią na podwórku, że w domu boją się przeklinać, bo dostaną wpie... Ro­zumiem, że w szkole na lekcjach dzie­ci powinny się strzec kolokwializmów, ale edukacja językowa toczy się też na długich przerwach w wielkiej lawinie przekleństw. Przekleństwa stanowią jedną z podstawo­wych tkanek żywego języka. Mówić, że jest inaczej, to jakby przekonywać, że nikomu nie śmierdzi rano z ust albo że szlachetnie urodzeni robią pachnące kupy.
Jako pisarz walczę z hipokryzją językową. Pisząc opowiadania erotyczne, nie metaforyzuję sromu rozchylającymi się płatkami róży, tylko mówię o piździe, która krwawi, a kochankowie się i tak pierdolą, bo tacy są napaleni. A kiedy mam sesję zdjęciową do wywiadu niekoniecznie literackiego, to nie fotografuję się na tle regalu z książkami, tylko ze śliczną damską pupą. Kiedy widzę policjantów języka, którzy chcą strzec jego czystości, od razu ustawiam się w bojówce, żeby tę czystość rozpieprzyć.

A jak wsiada do autobusu grupka pijanych młodych ludzi i zaczyna rzucać kurwami? Nie czujesz się źle?
- Nie, ja się bardzo łatwo asymiluję języko­wo. Kiedy rozmawiam z krytykiem niewymawiającym „r” o tym, czego mu byakuje w nowym filmie Laysa Von Tyieya, to się kuywa od yazu do niego upodabniam. On myśli, że sobie z niego dwoyuję, a ja tylko jestem taki językowy Zelig.
Z łobuzami w autobusie rozmawiałbym w i eh języku. Gdybym powiedział im: „Pa­nowie, proszę o ciszę, choć wiem, iż mamy świetny mecz za sobą, bo daliśmy łupnia Polonii”, to byłoby rodzajem słownej agre­sji. Musiałbym więc powiedzieć: „Chło­paki, dojebaliśmy Polonii, i dobrze, niech zleci do szóstej ligi, ale stulcie ryje, bo się łudożerka pietra”.

Socjolog Mirosław Pęczak zauważył, że wulgaryzmów używają przede wszystkim doły społeczne, które dysponują ubogim słownictwem, oraz elita, która wie, kiedy i jak ich użyć, by wzbogacić przekaz. A środek, który Pęczak nazwał wykształconym chłopstwem, ich unika.
- Warstwa średnia cechuje się hiperpoprawnością. Chłopak ze Śląska, którego w szkole przekonano, że gwara świad­czy o parweniuszostwie, powie, że trawa jest zielana, bo się będzie bal, że „zielo­na” jest gwarowe, tak jak „ptok” zamiast „ptak”. Albo powie „budeń” zamiast „bu­dyń”, słyszałem takie rzeczy nieraz. Jeżeli na co dzień posługujemy się polszczyzną wyszlachetnioną, to nostalgicznie sięga- my po język podwórka, jak do macierzy językowej. Bo tęsknimy do czasów, kiedy się z kumplami na podwórku grało w gałę i rzucało mięsem.

Mój ulubiony cytat z tych nagrań to wypo­wiedź o lotnisku w Łodzi: „ch... wie, komu potrzebne”. Gdyby padło stwierdzenie, że jest „nierentowne”, to władze Lodzi zaraz by przedstawiły „perspektywy rozwoju” itp. A nagiej prawdy nie da się tak
czarować, prezydent miasta stwierdziła zaraz, że to nieprzemyślana inwestycja.
- Może czeka nas teraz cykl wycieków ta­kich curse-tapes: dzięki temu, że ktoś powie coś wulgarnego, będzie w stanie dotrzeć do opinii publicznej ? Ale to może brzmieć fał­szywie. Miałem raz spotkanie autorskie w więzieniu razem z Januszem Rudni­ckim, który ma swój naturalny, wdzięcz­ny, wulgarny słowotok, ale był stremowany i próbował sobie oswoić więźniów. „Kur­wa, ja też siedziałem, chłopaki, w stanie wojennym...”. Wyszło źle, bo oni patrzyli zimno: „Po chuj się facet mizdrzysz?”

Chciałbym teraz zacytować Sienkiewicza.
- Ale którego?

„Jest projektowana zmiana systemu koor­dynacji polegająca na powołaniu stałego komitetu prezesa rady ministrów na wzór innych stałych komitetów z udziałem
konstytucyjnych ministrów, którzy będą zajmowali się koordynacją tych kwestii”.
- Co to jest?

Minister Sienkiewicz w Sejmie.
- To obrzydliwsze niż „dupa pogłębiają­ca się”, biurokratyczna nowomowa. Ko­lokwialnie by to brzmiało: „Trzeba zwołać kilku gości, żeby ten temat lepiej hulał”.
W sytuacjach oficjalnych politycy cią­gle pozostają w tej zbroi niezrozumialstwa. To daje im poczucie wyższości, nie będą się niebezpiecznie spoufalać ze spo­łeczeństwem. Pamiętam język „Dzienni­ka Telewizyjnego” w PRL. Chodziło o to, żeby naród nic nie rozumiał, utwierdzał się w poczuciu własnej głupoty, a jedno­cześnie był przekonany, że gdzieś na górze są panowie, którzy wiedzą, co robią. Dziś przynajmniej programy informacyjne mó­wią z troską o klarowność przekazu.

Przeklinasz przy dzieciach?
- Przy córce nie, bo jest wychowywa­na przez mamę wyczuloną językowo. Ale z synem... On ma 21 łat, jest studentem, normalnym, młodym facetem. Dawno
temu, kiedy usłyszałem, że przeklina z ko­legami, stwierdziłem, że nie będę udawał, że z tego się wyrasta. Czasem używamy wulgarnych wykrzykników.

Szkoła nie sprzyja autentycznym wypowiedziom.
- Trzeba gdzieś przysposobić ludzi do języka oficjalnego. Komunikacji uczą się w domu i na podwórku. A szkoła to dla nich często jedyne miejsce kontak­tu z literaturą, formą. Forma może krę­pować, utrudniać wypowiedzenie treści, ale trzeba się do niej kiedyś przysposobić. Biurokratyczne przemówienie Sienkie­wicza jest nie do zniesienia, ale dukanie chłopaka, który chce opowiedzieć o ostat­nim meczu bez użycia przekleństw, byłoby równie męczące.

Przyjechałem do ciebie z Warszawy, jestem w białej koszuli. Czy jestem,
jak to niedawno powiedziałeś, a internet podchwycił, biznesmenelem?
- Nie, co ty, musiałbyś mieć wąsy mental­ne. Wiem, że zakładasz buty do biegania na trening, a nie po to, żeby się w nich po­kazać w Charlotte [modna warszawska ka­wiarnia na placu Zbawiciela - przyp. red.]. Kiedyś zakochałem się w kobiecie, która jest ucieleśnieniem Warszawy. Kiedy jej oczami spoglądałem na to miasto, wyda­wało się całkiem przyjaznym miejscem. Ale kiedy tych oczu zabrakło, to jakby mi odłączyli dekoder.

Co ty chcesz od tej Warszawy?
- Po prostu wyprowadziłem się z mia­sta, które jest brzydkie. Poza tym mój czas wolny jest moim największym bo­gactwem. A w Warszawie czas wolny ma albo bezrobotny, albo leser. Siedzieć, tak jak my teraz, w pensjonacie Podlesice 38 i napawać się niespiesznością, to nie jest stołeczna tradycja.

A twój Śląsk to dopiero jest piękny: huty, kopalnie...
- Jaki by nie był, ma charakter. Jest miej­scem, które zbudowało swoją tożsamość na pograniczu kultur i języków. A Warsza­wa ma złą aurę, jest miastem skundlonym. Albo słoiki przeistoczone w biznesmeneli, albo ludzie snobujący się, że są war­szawiakami z dziada pradziada, i żyją na cmentarzu.
Nie wolno opowiadać dowcipów o Ży­dach, bo był Holokaust; nie wolno hejtować miasta, bo było powstanie. Ale może tego nie dawajmy w wywiadzie.

I tak nam połowę tego wywiadu będą musieli wyrzucić albo wykropkować.
- To jeszcze ci opowiem o chodzeniu po jaskiniach. To przestrzeń starsza niż kul­tura, niż język. To dla mnie lekcja poko­ry, spojrzenie poprzez wieczność również na swoje życie. Kiedy w głębokiej jaski­ni odkrywa się nową komorę, trzeba się przecisnąć przez przewężenie. Pierw­szy przeciska się najchudszy w zespole, u nas to Jarek. I o atrakcyjności odkrycia świadczy stopień wulgarności jego wypo­wiedzi. Jedna „k...” z intonacją opadają­cą oznacza, że nic nie ma. A jeśli krzyczał entuzjastycznie: „Ja pierdolę, ja jebię, ożeż kurwa!” to wiadomo, że odkrył dużą salę z pięknymi naciekami. Nie musi jej opisywać w szczegółach, od razu ją widzę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz