wtorek, 1 lipca 2014

Ucho od śledzia



Romans polityków z ekskluzywnym restauratorstwem okazał się związkiem tragicznym. Kiedy już nauczyli się jeść dwoma nożami i widelcami, to branża wbiła im nóż w plecy.

Juliusz Ćwieluch

Restauracja Sowa & Przyjaciele, ostatnio bardziej znana jako Pol­skie Nagrania, wyznacza pery­feria warszawskiej gastronomii. Peryferia w sensie dosłownym, bo trend jest taki, żeby otwierać lokale w cen­trum. Sowa i tajemniczy przyjaciele wy- kalkulowali, że będą odwracać trendy. Położona na Czerniakowie restauracja przyciągać miała nie bliskością, ale in­tymnością i bezpieczeństwem. Lokal jest tak zaaranżowany, że główna sala dla go­ści wydaje się tylko przystawką dla czte­rech vip roomów, czyli samodzielnych bytów restauracyjnych, z których dwa są na głębokim zapleczu, a jeden w piw­nicy. Oddzielne wejście, zero kontaktu ze zwykłymi gośćmi restauracji i zaufa­na obsługa miały dawać vipom poczucie pełnego bezpieczeństwa. No i dawały. Co słychać na ujawnionych nagraniach.
W sobotę po południu pierwsi dzien­nikarze już stali pod lokalem. Tego dnia w restauracji odbyły się jeszcze, zaplano­wane wcześniej, 50 urodziny Roberta Oli­wy, męża byłej prezes Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa (PGNiG). Im­preza z tych bardziej zapamiętanych niż udanych. W charakterze niespodzianki pojawili się agenci ABW. W lokalu jeszcze na parę dni pozostał porzucony piękny skuter Vespa, prezent dla jubilata.
W niedzielę już trzeba było zapalać świa­tło na sali, bo okna przesłonięto drewnia­ną aranżacją, żeby klientów nie peszyły kamery. A w poniedziałek prokuratura zatrzymała, a następnie postawiła dwa zarzuty związane z nielegalnymi podsłu­chami Łukaszowi N., który obsługiwał vip roomy u Sowy. Można uznać, że po areszto­waniu menedżera Robert Sowa miał prawo poczuć się oszukany, a nawet ugotowany. - Łukasz zajmował wcześniej podobne sta­nowisko w restauracji Lemongrass. Kiedy Lemongrass zamknięto, zatrudniliśmy go na próbę u znajomych w Ole Tapas Bar. Sprawdził się, więc wziąłem go do siebie -wspomina restaurator. N. był młody, ob­rotny, kontaktowy. Szybko skracał dystans z klientami. Ale potrafił robić to umiejętnie. Ludzie się nie obrażali, choć zdarzało mu się przechodzić na ty. W Ole razem z Łu­kaszem pracował jego brat Dawid, które­go wprowadzał na rynek i do towarzystwa. Z Ole odeszli w podobnym czasie ponad rok temu. Łukasz poszedł pracować do Ro­berta Sowy. A Dawid do restauracji Amber Room w Pałacu Sobańskich. Tak się skła­da, że to właśnie z tych dwóch restauracji pochodzą wszystkie ujawnione dotych­czas podsłuchy.
W restauracji Amber Roompo wymie­nieniu nazwiska N. zapada głucha cisza.
- Dawid już tu nie pracuje, nie ten adres. Łukasz w restauracji Sowa & Przyjaciele też już się nie pojawił. Jego komórka mil­czy. Co zresztą zrozumiałe, bo śledczy mu ją zatrzymali jako ewentualny do­wód w sprawie. Ludzie, którzy chodzili do restauracji Roberta Sowy, dopiero te­raz zaczynają kojarzyć pewne wydarze­nia. - Łukasz po trafił zadzwonić do mnie i spytać, czy coś się stało, bo zdradziłem go na rzecz innego lokalu. Nie dość, że wiedział, gdzie i kiedy byłem, to jeszcze z kim - mówi jeden ze stałych klientów restauracji. Przed aferą nie wzbudzało większych podejrzeń. Po aferze ludzie zastanawiają się, jak mogli być tak głupi, żeby nie kojarzyć faktów.

Kasztany siedzą na sali
Na całą branżę gastronomiczną rów­nież padł blady strach, bo polski klient właściwie całkiem niedawno poczuł się w restauracji w miarę komforto­wo i zaczął bywać w lokalach nie tylko ze służbową kartą kredytową. Zaczął smakować i wymagać, ale jeśli do­stał, czego oczekiwał, to płacił uczci­wie i wracał. I o to wracanie chodzi. Bo branża przeszła naprawdę długą dro­gę, żeby z gastronomicznej awansować do restauracyjnej.
Kiedy żywienie uspołecznione biło się o Złotą Patelnię, prywatni restauratorzy walczyli o przetrwanie. Drogę z przyczep kempingowych do restauracji z białymi obrusami z początku lat 90. pokonali stosunkowo szybko, bo pomógł dopalacz w postaci służbowej karty kredytowej. -Branża wspominaz rozrzewnieniem, jak prezesi licytowali się, który wyda więcej - opowiada Zbigniew Kmieć, dostarcza­jący produkty do wielu warszawskich re­stauracji. - Jak wino, to koniecznie powy­żej tysiąca za butelkę. Wiadomo, że drogie musi być dobre. Bo tanie to biedni piją.
Klientom na dorobku towarzyskim można było wciskać, co tylko się chciało. -Nawet poważne restauracje miały w kar­cie pangę albo schabowego z ananasem. Nie brzydzono się również sałatką z pekiń­skiej kapusty, czyli repertuarem granym dziś na poziomie średniej jakości stołówki pracowniczej - wspomina Kmieć.
Ale klient szybko się uczył, a branża zawsze starała się być krok do przodu, więc postęp następował szybko. Już na początku lat 90. powstała w Warsza­wie pierwsza restauracja sushi - w lo­kalu po dawnej stołówce studenckiej, ale za to z prawdziwym japońskim kucharzem. Krajowi restauratorzy nie dawali jej wielkiej szansy - nie doceni­li potencjału aspiracyjnego elit. Kiedy okazało się, że sushi nie jest tylko sezo­nowym wybrykiem, w kartach polskich restauracji pojawiły się krewetki.
- Wcześniej ludzie nie chcieli tego jeść, bo się brzydzili - mówi Kmieć. Duża grupa najbogatszych klientów z czasem douczyła się kuchni za grani­cą. Znów podnieśli poprzeczkę, choć nie zawsze znając kontekst dla swoich ewentualnych zachcianek i związane z tym ograniczenia. Klient jednej z naj­droższych warszawskich restauracji za­mówił świeże kasztany w połowie grud­nia. Kelner, który poszedł skonsultować to zamówienie z szefem kuchni, usłyszał, że niestety kasztany mają tylko na sali.

Rządzący raczej na tłusto
Politycy w tej kulinarnej pogoni długo pozostawali w ogonie. Co zresztą łatwo można było poznać po menu restaura­cji, czy też raczej stołówki sejmowej. Prowadził ją Roman Maliszewski, były pracownik bufetu w Komitecie Central­nym PZPR. Po lokalu często kręcił się w towarzystwie swoich dwóch jamników szorstkowłosych. Gwarancją dobrej ja­kości poselskiego jedzenia miał być fakt, że Maliszewski karmił psy tym samym co parlamentarzystów.
Z obserwacji politycznej kuchni wy­nikało, że politycy idą raczej na ilość. Na tym tle prawdziwym diamentem był tandem Aleksander Kwaśniewski i Józef Oleksy, którzy wyraźnie konkurowali ze sobą nie tylko na poziomie politycz­nym. - To Olek nauczył lewicę jeść nożem i widelcem. Imponował znajomością win, zastawy i restauracyjnych zasad. Nawet będąc już prezydentem, lubił wyskoczyć znienacka do dobrej restauracji - wspo­mina Józef Oleksy. - Jego ulubioną była wówczas Gioconda.
O samym Oleksym jeden z restaura­torów opowiada, że był jak prawdziwy trendsetter, wyznaczający kierunki: - Odwiedzał nowo powstałe restauracje. Jeśli mu posmakowało, można było ode­tchnąć z ulgą, bo Oleksy wszystkich znał i chętnie polecał dobre lokale.
Z perspektywy restauratorów AWS wy­dawał się dużo mniej ciekawy. Marian Krzaklewski, który ciągle musiał gasić ja­kieś pożary w G7, jak nazywano wówczas kierownictwo klubu, jechał na kanap­kach. Lepiej potrafił ustawić polityczny plankton, który tworzył Akcję. Były mi­nister obrony narodowej, który za cza­sów AWS został wiceprezesem Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, bardzo chętnie gościł swoich kolegów na służ­bowych obiadach. O skali gościnności byłego ministra można było przekonać się z akt sprawy, którą wytyczono mu za pobranie premii kwartalnych o łącz­nej sumie 100 tys. zł. Większość rachun­ków opłacanych ze służbowych pienię­dzy miała trzy i czterocyfrowe kwoty. Jedyny dwucyfrowy rachunek opiewający na 17 zł Jan Parys opisał jako koszty spotkania z dziennikarzami.
Rządów Jarosława Kaczyńskiego re­stauratorzy właściwie nie zauważyli. Honor ratował jego brat, który miał do­bry gust do win i lubił też dobrze zjeść. Za to rząd Jarosława Kaczyńskiego najle­piej opisuje anegdota z jednej z warszaw­skich restauracji, w której Kaczyński miał pojawić się z Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem. Premier zamó­wił dziczyznę i opiekane ziemniaczki. „A przystawki?” - zapytał kelner. „Dla przystawek proszę podać to samo”.
Tym, czym dla lewicy był Kwaśniewski, dla Platformy Obywatelskiej był Janusz Palikot. - On nas nauczył jeść dwoma nożami i widelcami - wspomina jeden z posłów PO. - Janusz miał gest, znał się na lokalach. To za jego sprawą zaczęło się chodzenie po restauracjach. A ponieważ partia nie była taką jednością, za jaką chciała uchodzić, to szybko powstało zapotrzebowanie na pomieszczenia bardziej dyskretne.
Ulubioną restauracją Platformy był Lemongrass, w której rozwinął skrzydła Łukasz N. Lokal był oblegany. Blisko Sej­mu, miał dyskretną salkę i niezłą kuch­nię. Ale dla znających temat konotacje miał słabe. - Wcześniej była tam restau­racja Ambasador', pod niemal oficjalnym nadzorem Służby Bezpieczeństwa. Ta­jemnicą środowiska było, że w drink-barze spotykali się homoseksualiści. A bar­manka była na etacie służb - wspomina krytyk kulinarny Maciej Nowak. Trudno się dziwić, że Ambasador był pod nad­zorem służb, skoro był głównym loka­lem w alei ambasad, czyli odcinku Alei Ujazdowskich od placu Trzech Krzyży do Łazienek. W aferze podsłuchowej Lemongrass też niektórym zaczął ko­jarzyć się ze służbami. I to niekoniecz­nie polskimi. Właścicielem restauracji był Andrzej Kisieliński, który w latach 2000-05 był dyrektorem finansowym polskiego oddziału rosyjskiego giganta energetycznego Lukoil.

Polskie nagrania
Łukasz N. w branży miał ugruntowa­ną opinię. Mówiło się, że jeśli Łukasz kogoś nie zna, to znaczy, że nie warto go było poznawać. Jeszcze z czasów pra­cy w vip roomach w Lemongrass miał w swojej komórce bezpośrednie nume­ry do większości najważniejszych poli­tyków w Polsce. I już samo to powinno zwrócić na niego uwagę służb. No i jakieś służby zwróciły chyba uwagę, bo zda­niem specjalistów jakość nagrań jest za dobra na amatora.
Na bywalców vip rooinów również padł blady strach, bo do mediów wyciekły in­formacje o ewentualnych nagraniach z kolejnych restauracji. Dyktafony mia­ły jeszcze pracować wWinosferze i Thai Thai. Jeśli w tych miejscach również na­grywano, to do dwóch średnio wysmażo­nych ministrów (Bartłomiej Sienkiewicz - Radosław Sikorski) i jednego całkowicie spalonego (Sławomir Nowak) dołączyć może bliżej nieokreślona liczba vipów.
Aktualnie restauracja Roberta Sowy to chyba najlepiej prześwietlony pod względem podsłuchów' lokal na świecie. W ostatnich dniach czyścili go techni­cy zarówno BOR, jak i ABW. Właściciel próbuje nawet grać tym sloganem, żeby przyciągnąć gości. Ale wydaje się, że Sowa skończy jak jego polityczni przyjaciele. Musi się przygotować na nowe otwarcie.

Juliusz Ćwieluch

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz