niedziela, 15 czerwca 2014

Nie rozczulam się



Teraz sobie pożyję. Tak, pożyję. Bo przecież życie nie sprowadza się do nieustannego zapieprzania - mówi Kora. Wybór jej tekstów właśnie ukazuje się w formie książkowej.

Rozmawia PIOTR BRATKOWSKI


Rozmawiamy z Korą w nieco­dziennej scenerii: w ambulato­ryjnej salce jednego z warszaw­skich szpitali. To ona wybrała to miejsce. Bywa tu raz na trzy tygodnie: po inten­sywnej chemioterapii, związanej z cho­robą nowotworową, musi przyjmować przez kroplówkę lek oczyszczający orga­nizm. - Wymarzona sceneria do rozmo­wy o sztuce, nie? - śmieje się, pokazując na pokój.

NEWSWEEK: Powiedziałaś mi przez telefon, że wracasz do życia. Na czym to polega?
KORA: Na zdrowiu. Tylko i wyłącznie. Zdrowie rzutuje na moje samopoczu­cie psychiczne. Po raz pierwszy od wielu lat nic mnie nie boli. Mój powrót do ży­cia to też jest spokój wewnętrzny. Nie de­nerwuję się, nie myślę o chorobie, nie śni mi się, że stoi nade mną śmierć z kosą. Wprost przeciwnie: mam nieprawdopo­dobną energię, mogłabym pewnie wywo­łać trzecią wojnę. Ciało za tym nie nadąża, ale i tak jest coraz silniejsze. W końcu to się wyrówna i zacznę żyć. Ale na pewno nie na taki fuli gwizdek, jak do tej pory.

Bardziej po emerycku?
- Nie. Teraz sobie pożyję. Tak, pożyję. Bo przecież życie nie sprowadza się do nieustannego zapieprzania między jed­ną przyjemnością a następną. Jest nie­prawdopodobnie cudowna wiosna, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek ją tak przeżywała! Jak cud objawiony w każ­dej sekundzie. Marek [Jackowski, zmar­ły w zeszłym roku lider Maanamu i były mąż Kory - przyp. red.] tego cudu nie do­świadczy, bo Marka już nie ma. A ja wstaję nieprawdopodobnie wcześnie, o czwar­tej, piątej rano - bo jest już jasno i nie je­stem w stanie dalej spać. Ogarniam dom. Żyję w inny sposób, niż żyłam, bo tak też trzeba żyć. I znaleźć na to czas. Owszem, mam obowiązki i je spełniam. Koniec. Nikt nie może mnie popędzać do niczego.

A ktoś cię poganiał?
- Sama się poganiałam! Nie zostałam wy­chowana, a wytresowana. Nawet nie zda­wałam sobie sprawy, jak ogromne ilości leków przeciwbólowych pochłaniałam. Brałam je przez przerost odpowiedzial­ności. Kiedy przychodziło moje pięć mi­nut, czułam, że muszę zarabiać, bo to u artysty przebiega sinusoidalnie i mogę przegapić okazję.

Czy to było tak, że czułaś się coraz gorzej, a jednocześnie odpychałaś od siebie możliwość, że jesteś poważnie chora?
- Dokładnie. Coś musiałam przeczuwać, bo parę razy spytałam masażystę, czy mam raka. A on niezmiennie odpowiadał: „Ależ skąd, pani Koro!”.

I to ci oczywiście wystarczało. Jak wszyscy pracoholicy miałaś alibi, że dbasz o zdrowie?
- Oczywiście.

Choroba spadła na ciebie nieoczekiwanie: trafiłaś do świata, który był ci obcy. Hipisowska zabawa, ty wiecznie młoda, bezwiekowa, niezniszczalna. I nagle wchodzisz między ludzi, dla których cierpienie jest główną treścią życia.
- Traktuję ich tak jak siebie. A siebie trak­tuję bezpardonowo, nie rozczulam się. Uważam, że niosąca perspektywę śmier­ci choroba to pewna przypadłość życiowa. Każdego w jakimś momencie dopadnie. I tak mam wielkie szczęście, że nie uro­dziłam się z rakiem, że nie zachorowałam na raka jako dziecko. Mam też to wielkie szczęście, że dzisiaj się to leczy i to nie w tak drastyczny sposób, jak jeszcze kil­ka lat temu. Żyję już dłużej niż moi rodzi­ce, oboje zmarli w 63. roku życia. Trzeba szukać takich punktów odniesienia. Cho­ciaż z drugiej strony czasami sobie myślę, że gdybym w niezłym zdrowiu fizycznym i przede wszystkim mentalnym mogła do­żyć dziewięćdziesiątki, stworzyłabym nie wiadomo co. Ale najczęściej myślę o życiu z perspektywy chwil, które przychodzą i każda z nich jest interesująca. Bo jest.

Tak jak jest o piątej rano na wiosnę?
- Wtedy jest nie tylko cisza, budzenie się i ogarnianie świata. Aranżuję sobie świtem cały dzień i bardzo, bardzo to lubię. Ale te­raz jest tak, że każda chwila, kiedy nie śpię, jest dla mnie chwilą zdobytą. Wiem, że muszę spać, ale im mniej śpię, tym lepiej. Im rzadziej bywam w szpitalu, też lepiej.

Właśnie ukazuje się twoja książka „Stoję, czuję się świetnie". 33 wiersze -teksty piosenek, wybrane przez Martę Podgórnik. Widziałaś ten wybór?
- Nie, wszystkiego doglądał Kamil [Sipowicz, mąż Kory - przyp. red.]. To pre­zent dla mnie na urodziny, które wypadły 8 czerwca. Ja przez ostatnie miesiące by­łam bardzo z boku. W innym świecie, post factum zresztą bardzo ciekawym. Ale kie­dy to wszystko się działo, postrzegałam go jako ziemię jałową.

Oboje pamiętamy czasy, gdy pisanie piosenek uchodziło za gorszy gatunek twórczości, taką nie do końca sztukę. Nie minęły dwa pokolenia, a Marta Podgórnik, jedna z najciekawszych poetek młodszego pokolenia, robi wybór twoich tekstów. I nawet nie o to chodzi, że pisze o tobie „moja idolka”. Dla niej jest oczywiste, że teksty „szarpidrutów” stanowią ważną część erudycji kulturowej ludzi parających się sztuką wysoką.
- Oczywiście, że istnieje sztuka wysoka, ni­ska, średnia... Ale dziś nadużywa się tych pojęć i podziałów. Szkodząc sztuce wyso­kiej i zarazem deprecjonując tę niską, bo ona już o nic nie musi się starać.

Jest niska, więc nikt od niej niczego nie oczekuje?
- Tak, ona jest takim niziołkiem i pozosta­nie nim, bo tak jest fajnie. A ja wprawdzie jakiej ś wyjątkowo zlej książki nie przeczy­tam, ale czytam bardzo dużo i jest to litera­tura bardzo różnorodna. Przecież kryminał to jest coś genialnego, prawda? Kiedy by­łam już bardzo osłabiona chorobą, Kamil kupował mi tony starych kryminałów.

Nie musisz mnie agitować - właśnie wróciłem z festiwalu powieści kryminalnej, gdzie przyznajemy co roku nagrodę dla najlepszego polskiego kryminału.
- Och, a weźmiecie mnie do tej kapitu­ły czy subkapituły albo pseudokapituły (śmiech)} Byłabym przeszczęśliwa, mogąc dyskutować o polskich kryminałach!

Czyli należymy do tej samej wspólnoty - ludzi, którzy uwielbiają kulturę nie do końca wysoką i nie całkiem niską...
- Jak coś jest bardzo wysokie, to już sięgam tylko z ciekawości, ale bez przyjemności. Dla mnie literatura może być bolesna, ale musi być przyjemna. Natomiast są książki, które się czyta tylko ze względu na ich dziwaczność. Żeby przekonać się, ile jeszcze można wymyślić: w języku, w wyobraźni...

Jakich pisarzy masz na myśli?
- A weź sobie chociażby Joyce’a! „Finneganów tren”. Kamil nad jeziorem czytał mi na głos. To chyba jedyny sposób na tę książkę: ona się wtedy udźwiękawia, trochę też wi­zualizuje i nabiera swoistego sensu. Inaczej - chyba nie.

Niektóre książki smakują tylko w określo­nym czasie i „okolicznościach przyrody”.
- Ty wiesz, Piotr, ile ja razy podchodziłam do „Czarodziejskiej góry”, której nie prze­czytałam jako dziecko? Nie mogę przebrnąć - dla mnie to już jest tak anachroniczna atmosfera.

Do takich rzeczy wstyd się przyznawać, ale miałem podobnie przy ostatniej próbie powrotu do Dostojewskiego, którego kiedyś czytałem w kółko. Zwłaszcza gdy jego bohaterowie rozpoczynają dyskursy filozoficzne...
- Albo te ich wszystkie miłości - kurewsko tragiczne, przeszywające, wariackie. Jak się
jest młodym, to takie rzeczy robią wraże­nie, nie? Czy postać Myszkina z „Idioty”... Też przez to przechodziłam, ale nie wra­cam. Za bardzo kocham Dostojewskiego.

Kogoś jeszcze?
- Mam taką koncepcję, którą niniejszym poddaję pod poważną rozwagę rządowi i hierarchii kościelnej (śmiech). Żeby w każ­dym hotelu obok Biblii obowiązkowo leżały „Podróże Guliwera” Swifta. W nieokrojonej wersji. Bo to książka, która więcej nam mówi o człowieku niż Biblia.

Dlaczego?
- Przede wszystkim jest współczesna. Dowcipna, napisana genialnym języ­kiem. Analizuje człowieka w podobny spo­sób, w jaki ja próbuję to robić, tyle że po prostu nie mam talentu Swifta. Kocham go, kocham, zresztą tak samo, jak Marka Twaina. „Tajemniczy przybysz” też więcej mówi o człowieku niż te wszystkie wielkie bujdy religijne razem wzięte!

W naszej rozmowie cały czas przewija się literatura. Ale to chyba nie przypadek: w końcu twój pierwszy hit - „Boskie Buenos” - był przerobionym fragmentem powieści. Niewiele piosenkarek zdobyło stawę w taki sposób.
- Wszyscyśmy wtedy wałkowali literaturę iberoamerykańską.

Ale mało kto aż tak, żeby ją śpiewać. Co ci przyszło do głowy, żeby przerobić na piosenkę scenkę z powieści Eduarda Gudińa Kieffera „Żeby cię lepiej zjeść”?
- La Torullo, Gladys, Semiramis, Bue­nos Aires - to była zwykła zbitka słów. Za­fascynowała mnie brzmieniowo, bardzo rozbujała mi wyobraźnię. Ale w tej opo­wieści urzekło mnie także to, że Gladys jest tak fantastycznie głupia. Opowiada jakieś banialuki, takie cudownie babskie, kompletnie nieobecne w moim życiu! Przeistoczenie się na chwilę w tę Gladys było wtedy dla mnie jakoś rajcujące.

Nie widzisz paradoksu w tym, że podbiłaś - i radykalnie zmieniłaś - świat polskiej popkultury piosenkową opowieścią, która taki świat okrutnie obśmiewała?
- Ależ ja wcale nie chciałam go zmieniać, bo w ogóle nie czułam się jego częścią. By­łam z innej bajki. Nie chciałam być żad­ną wokalistką. Owszem, robiłam wokalizy, a nawet grałam na flecie prostym w ze­społach, w których grał Marek - w Osjanie i grupie Maanam Elektryczny Prysznic - ale traktowałam to jako czystą zabawę.

Część stylu życia hipisów z ambicjami intelektualnymi?
- Może. Oczywiście, muzyka była w naszym życiu wszechobecna, ale mu­zycy  - niekoniecznie. Kamil studiował fi­lozofię, kumplowaliśmy się ze studentami ASP, z młodymi psychiatrami. Ja robi­łam zapiekanki, oni pieprzyli o filozo­fii, buddyzmie tybetańskim, Chrystusie. Wszystko było rozmodlone, a ja robiłam makramy, które sprzedawałam i dzięki temu jakoś żyliśmy. Ktoś przynosił swoje grafiki, ktoś inny gadał o psychologii... I to się wszystko razem lepiło w taką kulę, która pozwalała się toczyć przez szary PRL.

No ale latem 1980 r. ni stąd, ni zowąd podbiłaś - jak to mówią - serca opolskiej publiczności. Na PRL-owskim festiwalu!
- Piotrek, nawet po tylu latach nie mam żadnej miary, żeby wy­tłumaczyć, co tam wtedy robiłam! Znałam Piwnicę pod Bara­nami z cudowną Ewą Demarczyk, znałam teatr Kantora, Grupę Krakowską, ba - nawet odrobinę znałam Europę. Ale w Opolu, wśród gwiazd polskiej estrady, czułam się jak zrzucona z Marsa w rzeczywistość, której nie znałam. Albo jak jakiś zwierz, nie wia­domo skąd przywieziony - z Antarktydy, może z Mozambiku? Po­deszła do mnie taka miła, nieduża pani, malunia, a jednocześnie jakoś duża, może dzięki fryzurze czy strojowi. I mówi do mnie: „Zdzicha jestem”. Tak poznałam pierwszą gwiazdę polskiej estrady. Nie zapomnę tego do końca życia!

Inny świat?
- Disneyland w wersji PRL-owskiej. A w nim ja, więcej wiedzą­ca o buddyzmie niż o koncertowaniu. Byłam przeszczęśliwa, że się nie potknęłam, wychodząc na scenę, że nie pomylił mi się tekst, że zaśpiewałam wprawdzie beznadziejnie, ale nie ewidentnie kompromitująco. A tutaj nagle - jeden bis, drugi bis, trzeci bis. Szok! No i była tam taka nieszczęsna sytuacja, że po mnie wyszła Maryla Rodowicz. I to był właśnie przeskok pokoleniowy.

Ona jest od ciebie Ledwo pięć Lat starsza!
- Ale po naszym występie ludzie już nie chcieli słuchać o jakiejś Małgośce, która przymierza suknię ślubną. Chcieli czegoś inne­go. Maryla to dobry estradowy towar, niezatapialny jak PiS czy PO. Ale wtedy ludzie w dupie mieli, że Małgośkę olał absztyfikant. Bo w tym, co my zrobiliśmy, był ogień, głos pokolenia.

Dziś znów jesteś w świecie celebrytów, choćby przez występy w jury telewizyjnego show. Wciąż czujesz się tam obco?
- Gladys z „Boskiego Buenos” była celebrytką, ale też cudow­ną wariatką. A dzisiejsi celebryci? Spójrz z góry, jak Guliwer w krainie liliputów, co widzisz na tej podłodze?

Bo ja wiem? Jakieś czarno-białe wzorki...
- Nie widzisz celebrytów? O, tu celebryta, tam celebryta. I wszyscy coś pieprzą o siedmiu zbójach! Tak to dzisiaj wygląda.

Maanamu nie ma i już nie będzie. Marek umarł przed rokiem...
- Strasznie, naprawdę strasznie żałuję, że go już nie ma. No ale po­wiedzmy, że był ode mnie prawie pięć lat starszy. Jeśli pożyję tyle co on, będę zachwycona.

Trochę minimalistyczne oczekiwania.
- Wiesz, przy mojej chorobie nie można mieć innych. Ale to nie jest tak, że myślenie o tym spędza mi sen z powiek. Tyle że abso­lutnie nie mogę tak pracować, jak pracowałam - czyli non stop. Tęsknota za śpiewaniem to jest jedna rzecz, ale wyobrażenie so­bie trudu, który temu towarzyszy... Życie estradowca, które ja­kimś przedziwnym zbiegiem okoliczności przez lata uprawiałam, to dziś dla mnie absurd.

Piszesz teraz coś?
- Pisałam coś pod kątem płyty z tekstami Marty Podgómik i mo­imi. Muzykę do tego zrobił Paweł Mykietyn. Ten pomysł powstał, kiedy w moim życiu wszystko zaczęło się sypać. Więc ostatnio w ogóle nie było na to miejsca w mojej głowie. Muszę jeszcze raz sprawdzić, jaki to ma sens. Sens artystyczny, bo o innym dzisiaj trudno w ogóle mówić w mojej sytuacji. Chciałabym, żeby to było przyjemne i niegłupie. Zresztą zawsze przede wszystkim o to mi chodziło. I kiedy podczas debat religijno-filozoficznych robiłam zapiekanki. I kiedy śpiewałam w Opolu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz