sobota, 17 maja 2014

W porę puknęłam się w czoło



Show-biznes mnie troszkę rozczarował. W dupie mam, co o mnie powiedzą, jestem za stara, żeby kokietować – mówi ILONA ŁEPKOWSKA.


Rozmawia IZABELA SMOLIŃSKA

Podobno Ilona Łepkowska porzuca seriale. Znowu. Ile razy można?
Ilona Łepkowska: Odchodzę z posady producenta „Barw szczęścia”. Tym razem definitywnie, choć nie jest to łatwe. Próbowano mnie zatrzymać, bo odejście współproducenta i głównego pomy­słodawcy fabuły to zawsze dla serialu ryzyko.

Dlaczego teraz?
To przyszło z zewnątrz. Szykowałam się do atrakcyjnego urlopu, kiedy nagle się okazało, że przez potworny ból nie mogę się ruszyć. Nawalił kręgosłup. Miesiąc nie wstawałam z łóżka, ale mimo to na sil­nych lekach przeciwbólowych musiałam sprawdzać materiały literackie i zatwier­dzać odcinki serialu przed montażem. Miałam też sen, w którym jakaś serialowa postać pomieszała mi się z prawdziwymi ludźmi. Wtedy powiedziałam sobie: „Łepkowska, zaczyna ci odbijać szajba, czas z tym kończyć!”. Po prostu mam dość. Każdy normalny człowiek ma cza­sem prawo, żeby zachorować, odpocząć.

A pani sobie takiego prawa nie dawała.
Bo zawsze mi się wydawało, że muszę dawać sobie radę ze wszystkim. Trzy lata temu miałam poważną operację barku. Zamiast dochodzić do siebie, nauczyłam się używać myszki lewą ręką i popra­wiałam tak na komputerze odcinki. Po takiej operacji lekarze dają trzy miesiące zwolnienia. Ja wzięłam trzy dni. Tylko na pobyt w szpitalu.

Może trudno się pani pogodzić z tym, że polska branża filmowa się bez pani nie zawali.
Nie zawali się na pewno. Mój tata mawiał, że cmentarze są pełne ludzi niezastąpionych. Ale z drugiej strony to on zaszczepił we mnie to - chwilami nadmierne - poczucie odpowiedzialno­ści. Wie pani, ja nie potrafię się po prostu wyłączyć. Proponowano mi na przykład, żebym jednak nie zostawiała całkowicie „Barw szczęścia”, żebym trochę je nadal doglądała. Tylko że ja tak nie umiem. Nie potrafię przeczytać źle napisanego odcinka i machnąć ręką. Albo coś się robi porządnie...

Albo wcale. Podobno często mówi to pani swoim aktorom.
Tak mówię? Być może. Bywam szczera i apodyktyczna.

Stawia im też pani brutalne ultima­tum: „Albo grasz u mnie, albo wcale”.
Takie podpisujemy z nimi umowy. Od­powiadam za produkcję serialu, za jego poziom, za to, co dostaną widzowie. Na ogół jestem bardzo konkretna, więc sprawiam wrażenie ostrej. Jednak moim zdaniem w głębi duszy jestem aniołem, tylko nikt tego nie widzi.

I anioł właśnie się zmęczył?
Anioł zaczął się uczyć, jak być dobrą dla siebie samej. Od dłuższego czasu, siadając do laptopa, miałam odruch wymiotny. Stwierdziłam, że to bez sensu, i swojej decyzji jestem dziś absolutnie pewna.

Złośliwi mówią, że to pani odchodzenie to tak naprawdę podbijanie stawki...
Bzdura. Pieniądze w pracy to ważny mo­tyw. Ale w tej chwili żadne argumenty, także natury finansowej, nie są w stanie mnie zatrzymać.

Przyzna pani jednak, że serialowa produkcja to komfort finansowy. Za taśmową produkcją idą taśmowe przelewy.
Oczywiście. Tylko komfort przestaje być komfortem, jeżeli człowiek dobrze zara­bia, a nie ma kiedy z przyjemnością wydać tej kasy.

Jakoś trudno mi współczuć...
Żeby było jasne: nie narzekam. Jestem szczęśliwa, że praca, którą wykonuję i w której odniosłam sukces, daje mi do­chody pozwalające spokojnie żyć. Tylko co z tego, że mam pieniądze na to, żeby pojechać na drugi koniec świata, jeżeli nie mam możliwości, żeby urwać się z pracy na dłużej niż tydzień? Tymczasem czas pędzi nieubłaganie. Niedługo kończę sześćdzie­siątkę, mam prawo zwolnić tempo. Powoli dochodzę do wniosku, że nic nie muszę. Że mogę sobie po prostu pójść wieczorem spacerkiem z mężem i psem na lody. Mam też ogródek przy mieszkaniu i wielki ogród przy domu na wsi, w których ciągle jest coś do zrobienia. Mam też nowe projekty.

A więc jednak. Jakieś szczegóły?
Na pewno nie będę już producentem i głównym scenarzystą jakiegoś serialu jednocześnie. Na pewno nie wezmę na siebie żadnego „tasiemca”, bo to obowią­zek, który przez lata nie pozwala odejść. Jeśli będę wymyślać jakiś serial, to nie sama, tylko z kimś, żebym nie miała wszystkiego na głowie. I najwyżej jakieś 13 odcinków w sezonie, raz w tygodniu. Chcę też robić zupełnie nowe rzeczy. Zdecydo­wałam się zainwestować swoje prywatne pieniądze w artystyczny projekt fabularny mojej koleżanki Natalii Korynckiej - Gruz. Z pełną świadomością, że mogę na tym stracić. Ale pomyślałam - dlaczego nie? Zrobiłam w życiu tyle komercji, że może czas zrobić coś dla przyjemności i „ho­noru domu”. Wyszedł dobry film z bardzo dobrą obsadą. Podoba się tym, którzy go już widzieli w wersji roboczej.

Pani ogląda swoje produkcje?
W telewizji? Nie, tylko na montażu. Nie oglądam też swoich dawnych seriali.

A cudze?
Chętnie, najchętniej longiem, na DVD. Ale seriale, nie opery mydlane. Teraz na przykład „Dynastię Tudorów”, już trzeci sezon. Na te, które pokazuje na bieżąco telewizja, nie mam czasu. Nie jestem osobą, która przychodzi do domu o 16.30, bo o 16.10 ma autobus spod biura, a po­tem szybko obiera kartofle, żeby zdążyć z obiadem na „Klan”. Ciężko pracuję, w różnych godzinach, poza tym prowa­dzę dość intensywne życie towarzyskie, staram się bywać w teatrze i w kinie. Więc nie oglądam. Najwyżej przypadkiem zerk­nę na kawałek jakiejś dawnej produkcji.

Na przykład?
„M jak miłość”. Niedawno stwierdziłam, że trzech czwartych postaci w ogóle nie znam. To po co mam oglądać?

I pomyślała pani sobie: „Kurczę, co oni zrobili z takim fajnym serialem”, tak?
Miałam tak. I przy „Na dobre i na złe”, i przy „emce”. Ale na szczęście w porę puknęłam się w głowę. Oddałam, więc to nie jest już moje i nic mi do tego.

Wyobrażam sobie, że pani następczyni nie miała łatwo.
Oj, nie miała. Próbowałam ją na początku nakierowywać, poprawiać. Ona się stra­szyła, ja byłam zła. Wszyscy, którzy pra­cują po mnie, są w trudnej sytuacji. Zresz­tą wiele osób uważa, że nadal robię „Na dobre i na złe” choć przestałam jakieś 12 lat temu, podobnie jest z „M jak miłość”, przy którym też już nie pracuję dobrych kilka lat. To wkurza moich następców, ale czasem też mnie, bo czuję się przez to odpowiedzialna za zjawisko, które nie zawsze mi się podoba.

Czyli?
Kiedy zaczynałam „Klan”, to był pierwszy z tak długich polskich seriali telewizyjnych. Staraliśmy się z Wojtkiem Niżyń­skim robić go najlepiej, jak potrafiliśmy.
Po czym nagle się okazało, że każdy kolejny serial to kura znosząca złote jajka. Więc tych seriali zaczęło być coraz więcej, w tym samym czasie na rynek weszły tabloidy, pojawili się celebryci. Seriale stały się liczniejsze i w większości bardzo powierzchowne, a kryzys sprawił, że w dodatku muszą być coraz tańsze. Coś, co było przed dziesięciu laty przyzwoitą rozrywką z głębszym sensem, staje się coraz częściej papką. Przykre.

Ale dochodowe. Wzięła pani kiedyś jakiś serial, żeby spłacić kredyt?
Nie musiałam, bo nigdy niczego na kredyt nie kupiłam. I nie dlatego, że dostałam mieszkanie od rodziców, odziedziczyłam majątek po babci czy cioci. Po prostu zawsze starałam się żyć na miarę swoich dochodów. Nie wydawałam nawet w my­ślach pieniędzy, których nie miałam na koncie.

Tyle że raczej zawsze pani miała.
Wcale nie. Dziś powodzi mi się dobrze, ale nie zawsze tak było. Kiedyś byłam sa­motną matką, bez alimentów, bo znudziło mi się szarpanie po komornikach z byłym mężem. Utrzymywałam córkę sama i miałam dokładnie tyle, ile zarobiłam. Jedyne, co zawsze miałam w domu, to 100 zł w pudełku na prywatnego lekarza, bo córka często chorowała. Może dlatego do dziś uważam, że kupowanie torebki za 5 tys. zł czy sukienki za 15 tys. jest niemoralne i głupie. Wie pani, jak dzisiaj patrzę na przykład na Piotra Adamczyka, którego zresztą znam i cenię, i widzę go non stop w serialu albo w reklamach, to zastanawiam się, gdzie jest granica. I czy naprawdę tak trzeba.

Pani chyba też ceni komfort.
Bardzo lubię pojechać za granicę, ale nie mam problemu z lataniem tanimi liniami albo mieszkaniem w dwugwiazdkowym hotelu. Trzy to dla mnie maks.

Nie wierzę.
OK, zdarzyło mi się kiedyś nocować w pięciogwiazdkowym, ale nie było to dla mnie żadne przeżycie. Po prostu wiem już, jak to wygląda, i tyle. Nie że jestem kutwą, tylko myślę sobie: po co? Jeśli jadę do Toskanii, to przecież nie po to, żeby mieć łoże z baldachimem czy łazienkę z jacuzzi i w nim siedzieć, tylko żeby chłonąć piękno, które nas tam otacza. Wydawanie kasy na Ritza to dla mnie kompletnie bez sensu. Nie muszę zarabiać coraz więcej i więcej. Byłam jedyną osobą z kierownic­twa „Barw szczęścia”, która protestowała przeciw zwiększeniu liczby odcinków do pięciu razy w tygodniu. Taka taśma produkcyjna mi nie odpowiada. Dla mnie zawsze bardziej będzie się liczyła jakość niż ilość. I to, o czym chcemy widzom opowiadać, a nie ile razy w tygodniu.

W „Barwach szczęścia” pojawił się wątek homoseksualny.
Nie tylko się pojawił, to nadal jest jeden z głównych wątków.

A serial jest emitowany w telewizji publicznej.
Wprowadziliśmy go, kiedy prezesem TVP był Piotr Farfał. No i co?

To, że dzięki pani obyczajowa rewolucja trafiła pod strzechy.
Nie mam takiego poczucia. Chociaż gdyby mi kazano tego geja z filmu usunąć, zagro­ziłabym, że odejdę.

Nie tylko pani nie usunęła, ale jeszcze wprowadziła w ten gejowski wątek dziecko.
Kiedy zaproponowałam to na naradzie scenariuszowej, zapadła na moment cisza. Fakt.

Sporo widzów też miało problem.
No bo ten Władek taki fajny i jeszcze świetny ojciec, tylko, cholera, czemu gej! ? A ja od początku chciałam, żeby to był ktoś, kogo każdy chciałby mieć za syna czy zięcia. Jestem przekonana, że wielu pomogliśmy zrozumieć, że orientacja seksualna nie wiąże się z tym, czy ktoś jest dobry, czy zły.

Myśli pani, że wrócimy jeszcze do mą­drych seriali?
Liczę na to, że doczekam takiego mo­mentu. Może zrobi to telewizja publiczna, która ma przecież misję do spełniania? Podobno polskie HBO przymierza się do serialu o Jagiellonach. Byłoby świetnie, bo jeżeli oglądamy „Dynastię Tudorów” czy „Rodzinę Borgiów”, to dlaczego nie mamy się zająć naszą historią? Nie rozumiem na przykład, dlaczego nie zrobiliśmy jeszcze serialu o Marii Skłodowskiej-Curie. To nie tylko dwa Noble, ale i fascynujące życie osobiste.

Może pani powinna?
Bardzo chętnie, jeżeli tylko pojawi się propozycja. Człowiek ma jakieś obowiązki wobec własnego dziedzictwa. Źle się czuję z tym, że te nasze telewizje tłuką jeden show za drugim.

Widzowie to lubią.
Ja czasami też. Na przykład programy kulinarne. Ale nie może być tak, że kupu­jemy tylko zagraniczne formaty, a własne zarzynamy, jak to się stało z „Szansą na sukces”.

Czasem się jednak nam udaje. „Rodzin­ka” świetnie się przyjęła.
Podobnie jak „Niania”. Tyle że najpierw wkłada się ogromny wysiłek, żeby taki serial przystosować do lokalnego rynku, a potem przez cały czas ma ograniczenia i buli kasę zagranicznym twórcom i producentom. A nasi scenarzyści nie mają możliwości pokazać, na co ich stać. To bez sensu. Nie chodzi mi o to, żebym to ja za­rabiała. Ale niech to robią młodzi. Niech się rozwijają, uczą. Nie bądźmy kolonią, do której się przywozi paciorki.

Kilka oryginalnych produkcji też mieli­śmy. Np. doskonałą „Głęboką wodę”. Serial, który dostał Prix Italia.

I zginął.
Bo był za smutny, za trudny, za ponury, w dodatku dotykał drastycznych proble­mów biedy i wykluczenia społecznego. Tymczasem my, polscy przeciętni widzo­wie, lubimy, żeby było ładnie i kolorowo, żebyśmy mogli podpatrzeć w serialowych dekoracjach jakąś ładną lampę, która właśnie by nam pasowała do salonu. Ja się czuję z tym bardzo źle. Najpierw za­trudniało się aktorów. Potem zaczęło się zatrudniać osoby, które nie są aktorami i które nawet nie mają talentu, ale za to regularnie ustawiają się na ściankach. A dalej ? Dalej jest już tylko „Ekipa z War­szawy”, czy jak to się tam nazywa. Nie chcę w tym uczestniczyć.

Za późno. To pani też stworzyła tego potwora.
Rzeczywiście, mówiono mi, że moja po­pularność napędza serialom koniunkturę, więc też stawałam czasem na ściance. Aż pomyślałam: właściwie po co mam iść na jakąś imprezę, skoro nie mam kompletnie ochoty? Czy mam kupować nową su­kienkę tylko dlatego, żeby na Pudelku nie napisali, że byłam dwa razy w tej samej ? Normalni ludzie chodzą trzy, dziesięć czy nawet trzydzieści razy w tej samej, bo albo mają ulubioną, albo nie stać ich na nową. Nasz światek celebrycki na to nie pozwala. To wszystko jest strasznie śmieszne. Nam się wydaje, że jesteśmy jakąś Kalifornią, sęk w tym, że nie je­steśmy, pod żadnym względem. A nasze panie przyjeżdżają w środku zimy na galę w bucikach z odkrytymi palcami i gołymi nogami, tyle że po wyjściu z limuzyny nie ma czerwonego dywanu, ale błoto pośniegowe. Co najwyżej czerwona wy­kładzina dywanowa namoknięta breją.

Pani te szpilki w brei się znudziły?
Ja się po prostu nie godzę na takie bzdury. Mam kłopoty z nerkami i gówno mnie, za przeproszeniem, interesuje, że ktoś potem napisze komentarz, że przyszłam na premierę w rajstopach i zimowych butach. Albo że za te pieniądze, które za­rabiam, powinnam sobie zrobić operację plastyczną. Otóż mogłabym, ale na pew­no nie powinnam i nie zamierzam,

I nie wytnie pani tego w autoryzacji?
Nie wytnę. Dwa razy zdarzyło mi się odbierać Telekamerę w tej samej sukni, bo mi było szkoda wydawać na nową. Stwierdziłam, że zmienię tylko szal i bę­dzie gites. I było, nikt nie zauważył.

Rozczarowała się pani światem showbiznesu?
Troszkę tak, chociaż ciągle jedną nogą w nim jestem. Widzę jednak, że nasze życie celebryckie to coraz bardziej totalny plastik. W programach śniadaniowych najpierw jest przepis na krupnik, potem materiał o zakonnicy, która gwałciła dzieci, potem ewentualnie coś o no­wym trendzie w malowaniu paznokci i o jakimś nowym zjawisku w kulturze.
A między tymi materiałami jeszcze pani, która przychodzi do studia i opowiada, jak to była wieczorem na bankiecie i za­dawała gwiazdom pytanie, czy pamiętają swoją maturę. O uroczystości rozdania poważnych nagród filmowych pisze się w kontekście tego, jaką sukienkę miała na gali Joanna Kulig.

Pani za to też odpowiada, bo pani te gwiazdy promowała.
OK, biorę część winy na siebie. Myślę, że rzeczywiście, bezwiednie się do tego przyczyniłam.

A pani tym plastikiem nie przesiąkła? Nie było pokusy?
Na szczęście zawsze, kiedy zaczynałam podnosić głowę, moje otoczenie ściągało mnie na ziemię. Jeszcze w PRL, kiedy zrobiłam komedię „Och, Karol”, a przed kasami kin ustawiały się długie kolejki, tata uważał, że zajmuję się czymś niepo­ważnym. Do końca życia miał zresztą takie wrażenie. Był naukowcem, siostra została nauczycielką, brat adwokatem, a ja? Robię w jakiejś mało ambitnej rozrywce. Mama pod koniec życia reagowała niby inaczej, czytała na przykład wywiady ze mną, ale przesadnej ekscytacji moimi dokonaniami też nie przejawiała. Więc rodzina zawsze mnie stawiała do pionu.

A mąż?
W ogóle nie ogląda moich seriali, nie ko­jarzy nawet zbyt dobrze ich tytułów.

Bo jest politykiem, znanym działaczem opozycji demokratycznej w PRL. W do­datku prawicowym.
Kiedyś pisali o mnie, że jestem grubą, wstrętną ropuchą. Po tym jak się związa­łam ze Sławkiem [Czesławem Bieleckim - red.], piszą, że jestem grubą, wstrętną, żydowską i PiS - owską ropuchą.

Czyli czyta pani komentarze w internecie na swój temat.
Był taki okres, kiedy na forach czytałam niesłychanie inteligentne i zabawne wpi­sy. W tej chwili tylko to, że ktoś jest gruby, chudy albo źle ubrany. Po materiale, w którym pokazywane były domy gwiazd, ktoś napisał, że na wieżyczce domu Sław­ka, w którym mieszkam, powinna być fla­ga z gwiazdą Dawida. Wtedy pomyślałam, że przejmowanie się ludźmi, którzy piszą takie rzeczy, jest poniżej mojej godności.

Niektórzy piszą jednak o pani dobrze. Ostatnio nazwisko Łepkowska pojawiło się na liście nominowanych w plebiscy­cie 25-lecia „Ludzie Wolności”.
Jak zobaczyłam swoje zdjęcie i nazwisko w gazecie, poczułam się beznadziejnie. Dlaczego?
Bo to mi się wydaje strasznie na wyrost. Ja odniosłam sukces w dziedzinie kom­pletnie komercyjnej. Owszem, w tym, co robię, jestem dobra, ale też miałam farta. Trafiłam na moment, w którym seriale zaczęły być szalenie popularne. Wie pani, oglądałam gazetową informację o tej nominacji z moim mężem, człowiekiem, który za tę wolność siedział w więzieniu, 11 miesięcy głodował. I pomyślałam: „Boże, świat chyba oszalał”.

A on?
Żartował, że byłam królową seriali, a te­raz jestem nawet cesarzową. Wiem, że powinnam za tę nominację podziękować, więc z grzeczności to robię. Ale dla mnie to sprowadzenie słowa „wolność” do tego pla­stikowego świata. Podobne uczucie miałam przy swoim pierwszym filmie, „Och, Karol”

Który okazał się nieprawdopodobnym hitem.
A ja się poryczałam. To była komedia, którą napisałam w dziesięć wieczorów, a mówiono, że to film, który jest nadzieją podupadającej polskiej kinematografii. Teraz czułam podobnie: reklamując plebiscyt „Ludzie Wolności”, w telewizji pokazują między innymi przemawiające­go w Kongresie USA Wałęsę. Co ja robię w tym towarzystwie, jakaś pani od seria­li? Scenarzystka, która tylko ma w miarę sprawne pióro i żelazny tyłek, żeby siąść na dziesięć godzin i poskładać puzzle wątków w odcinek numer 1245...

Ludzie powiedzą, że pani kokietuje.
Sorry, ale w dupie mam, co o mnie po­wiedzą. Ja mówię o sobie prawdę. Jestem za stara, żeby kokietować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz