piątek, 30 maja 2014

Podduszaj mnie mocno, kochanie



Kochanek twierdzi, że Marta K. zmarła w wyniku nieszczęśliwego wypadku podczas sadomasochistycznego stosunku. Sąd skazał go jednak za zabójstwo.

Anna Winczakiewicz

Mam w mieszkaniu martwą kobietę - usłyszał tuż przed godziną drugą w nocy z 1 na 2 stycznia 2010 r. dyspozytor numeru alarmowego 112 w Białymstoku. Wysłał karetkę pogotowia i zawiadomił policję. Okazało się, że Ma­ciej T., który telefonował, miał blisko dwa promile alkoholu we krwi, a na twarzy i ciele liczne zadrapania. W salonie leżała kobieta. Mimo akcji reanimacyjnej nie udało się jej uratować. Mężczyzna został zatrzymany, po wytrzeźwieniu usłyszał zarzut zabójstwa. Do dziś się nie przyznał.
Według jego wersji z Martą K. łączyła go relacja seksualna z elementami sadomasochizmu. Kobieta lubiła brutalny seks, bicie i szarpanie, a w celu zintensyfikowania wrażeń - podduszanie. Tej nocy dwukrot­nie odbywali stosunek, za każdym razem z uwzględnieniem jej próśb o uciskanie szyi, zakrycie dłonią ust i nosa. Przy drugim zbliżeniu mężczyzna zauważył, że kobieta zsiniała i przestała się ruszać. Próbował ją ratować poprzez masaż serca i sztuczne oddychanie, wreszcie zadzwonił po pomoc.
- To był nieszczęśliwy wypadek i niezamie­rzona śmierć - przekonywał sąd.

OSTATNI WIECZÓR
Zielonooka blondynka, 31-letnia Marta K. uśmiecha się na każdym zdjęciu. Wybrała karierę prawnika i podczas aplikacji jej losy splotły się z kancelarią należącą do Macieja T. Zamożny, pewny siebie, lubiący dobrą zabawę, zawrócił jej w głowie. Rodzice przeczuwali, że nie jest to właściwy wybranek dla ich córki, ale zakochana dziewczyna nie chciała ich słuchać. Starszy o cztery lata, miał za sobą rozwód i był zaangażowany w związek z konkubiną. Na tym tle dochodziło do nieporozumień, a Marta miała dosyć bycia tą drugą. Gdy wspominała, że go zostawi i odejdzie z pracy, padały szantaże i groźby, że to będzie koniec jej zawodowej kariery.
Sylwestra spędzali osobno, ale już w Nowy Rok złożyli wizytę rodzicom dziewczyny. Ze strony prawnika padła propozycja oświadczyn, matka była jednak sceptyczna wobec takich deklaracji. Na pożegnanie Mar­ta czule przytuliła się do mamy i zapewniła, że ją kocha. Czy przeczuwała, że stanie się coś złego? Ten obraz ukochanej córki chcą zapamiętać rodzice. Bo kolejny to już zdjęcia z zakładu pogrzebowego.
Ostatni wieczór aplikantka spędziła z ko­chankiem w swoim mieszkaniu. Czy pokłócili się, bo konkubina mężczyzny chciała, by do niej wrócił? Czy też on nie uwierzył, że Marta spędziła noc sylwestrową z rodzicami, i podejrzewał, że wróciła do poprzedniego partnera? Co wydarzyło się za drzwiami mieszkania, wie teraz tylko Maciej.
Ojciec ofiary, gdy rano zjawił się w miesz­kaniu córki, zastał - jak później relacjonował - pobojowisko: poprzesuwane meble, wy­wrócony fotel, połamana kanapa, doniczka na podłodze. I wszędzie krew, również na drzwiach, co mogło świadczyć o próbie ucieczki. Z łazienki zniknęły ręczniki, bra­kowało też ubrania, które kobieta miała na sobie. W odtworzeniu przebiegu zdarzenia pomógł protokół z sekcji zwłok. Opis obra­żeń zajmuje kilka stron: siniaki i zadrapania na całym ciele, złamanie kości gnykowej, podbiegnięcia krwawe w okolicy żuchwy i szyi, pęknięta nerka, uszkodzona wątroba i trzustka, zajmujący pół twarzy siniak pod okiem, krwiaki na nadgarstkach. „Do śmierci doprowadziło uduszenie w przebiegu dła­wienia i zamykania otworów oddechowych” - stwierdzili lekarze. Obrażenia na ciele miał również partner - ślady po paznokciach, si­niaki, rany na twarzy, szyi i klatce piersiowej. Typowe rany, jakie może zadać broniąca się osoba swojemu agresorowi. Prokuratura nie miała wątpliwości, że doszło do zamierzonego zabójstwa.

NIEBEZPIECZNE ZABAWY
W zupełnie innym świetle przedstawiała zdarzenie obrona. Oskarżony do dziś utrzy­muje, że śmierć dziewczyny była skutkiem nieszczęśliwego wypadku podczas stosunku seksualnego.
Był to pierwszy proces w Polsce, w którym zaistniała konieczność zgłębienia zagadnie­nia podduszania partnerów seksualnych. Biegli mówili o asfiksjofilii, czyli swoistym zaburzeniu preferencji seksualnych, w którym podniecenie następuje w wyniku od­cinania dostępu tlenu do organizmu. Dzięki temu komórki mózgowe zaczynają umierać, a w tkankach uwalniają się beta- endorfiny, hormony o działaniu wielokrotnie silniejszym od morfiny, odpowiedzialne za euforię, produkcję adrenaliny, poczucie odprężenia. Osiąga się stan zbliżony do halucynacji czy odurzenia narkotykowego, a poczucie zagrożenia i strachu schodzi na drugi plan.
W XVI w. podduszanie zalecano jako remedium na impotencję i problemy ze wzwodem. Były to czasy, gdy zainteresowaniem gawiedzi cieszyły się publiczne eg­zekucje na szubienicach. U wieszanych osób obserwowano czasem erekcję z ejakulacją, co jest uzasadnione z medycznego punktu widzenia, ale dla widzów była to oczywista oznaka przyjemności. Obecnie uważa się, że po tego rodzaju praktyki sięgają osoby mające skłonność do podejmowania w życiu ryzyka bądź pragnące połączyć doświad­czenia niedotlenienia z masochistycznymi fantazjami o poniżaniu i torturach.
Podduszanie może się wiązać z zagro­żeniem życia. Ucisk na szyję wywołuje co prawda ból, ale też daje satysfakcję fizyczną. Do tego dochodzi przyjemność czysto psy­chiczna, mająca podłoże w poczuciu uległości, pozostawaniu zdominowanym. Nierzadko towarzyszą temu chłosta, bicie, wyzwiska i poniżanie, a granica między pożądanym cierpieniem a realnym zagrożeniem życia jest cienka. Inną sprawą jest niemożliwość wypowiedzenia hasła bezpieczeństwa, jakie powszechnie stosuje się w relacji sadomasochistycznej. Z uwagi na zatkane usta i unieruchomioną szyję trzeba w inny sposób informować o przekraczanej granicy bólu.
Dodatkowe niebezpieczeństwo to nieprzestrzeganie niepisanej zasady o wy­kluczeniu alkoholu i innych odurzających substancji. Niektórzy dla wcielenia w życie swoich fantazji potrzebują wypić kieliszek czy dwa, co ułatwia przełamanie oporów i zwiększa wytrzymałość na ból. Tylko że wtedy jeszcze trudniej o kontrolę nad wła­snym organizmem, a słowo „stop” nie chce przejść przez gardło. Konsekwencje mogą być śmiertelnie niebezpieczne.

INSTRUKCJA REANIMACJI
Z opinii sądowoseksuologicznej wynika, że u Macieja T. rozpoznano skłonność do sadyzmu seksualnego.
- Z uwagi na obowiązującą mnie tajem­nicę nie mogę tego komentować - mówi prof. Zbigniew Lew-Starowicz, który był biegłym w procesie. - Aczkolwiek sadyzm seksualny nie jest częstym zjawiskiem. Na kilkadziesiąt opinii, które przygoto­wuję co roku jako biegły sądowy z zakresu seksuologii, najwyżej jedna dotyczy osoby, u której stwierdzono takie zaburzenia. Jeżeli chodzi o podduszających się, rocznie również mam najwyżej jednego pacjenta z takim problemem. Do tej pory wyłącznie mężczyzn - dodaje.
Seksuolog zaznacza jednak, że pary, które z powodzeniem stosują takie techniki i potrafią je kontrolować, nie przychodzą raczej do ga­binetu. Sadyści i masochiści często tworzą spełnione związki, gdyż ich potrzeby wzajem­nie się uzupełniają. Jeżeli jednak ktoś nie ma kompana do wspólnego poszukiwania wrażeń, pozostaje mu spełnienie w samotności. Po poradę sięgnie osoba, która przestraszy się możliwych konsekwencji swojego działania bądź pozna kogoś, z kim chciałaby stworzyć klasyczny związek erotyczny. - Najsilniejszą zachętą, by zwrócić się o pomoc, jest lęk przed brakiem akceptacji - wyjaśnia lekarz.
- Propozycja wspólnego duszenia raczej nie spotka się z aprobatą nowego partnera, chyba że charyzmatyczny kochanek będzie długo przekonywał albo jego wybranka również będzie miała takie upodobania.
Według autorów artykułu „Zgony w prze­biegu asfiksji wywołanej w celu eskalacji doznań seksualnych. Opisy przypadków” zamieszczonego w „Archiwum Medycyny Sądowej i Kryminologii” Marta K. miała tego rodzaju doświadczenia. Na dysku jej komputera znajdowały się materiały por­nograficzne i korespondencja z opisami praktyk seksualnych oraz śladów na szyi. Kobieta pisała, że dwukrotnie zdarzyło jej się stracić przytomność. Zwierzała się z problemów z mężczyznami, którzy nie chcieli zaakceptować jej upodobań. Ponadto na komputerze zapisano instrukcję reani­macji, z którą - jak potwierdzili trzej byli partnerzy - zaznajamiała ich Marta, zanim przystępowali do zbliżenia i podduszania. Maciej T. zapewne wiedziało preferencjach swojej kochanki, nie ma też powodów, by wątpić, że dochodziło między nimi do tego rodzaju aktów seksualnych.

TO NIE BYŁ WYPADEK
O sprawie zrobiło się głośno ze względu na rodzinne powiązania Macieja T. Z ich powodu wszyscy białostoccy sędziowie wyłączyli się ze sprawy, a proces prze­niesiono do Lublina. Prawnikowi nie przedłużono tymczasowego aresztowania i nie zastosowano żadnego innego środka zabezpieczającego. Odpowiadał przed sądem z wolnej stopy. Nawet przez chwilę nie okazał skruchy czy żalu. Mimo że został zawieszony w prawach adwokata, brylował w towarzystwie. Jego obrońcy przedłużali postępowanie, zasypując sąd wnioskami o powoływanie nowych biegłych z zakresu medycyny sądowej, badań genetycznych, psychiatrii czy seksuologii. Z obawy przed manipulacją procesem rodzina K. odważyła się pokazać zdjęcia córki - te z wakacji, na których jest szczęśliwa, i te, na których widać jej skatowaną twarz. Ojciec ofiary, który był oskarżycielem posiłkowym, wycofał się z żą­dania wyłączenia jawności, o co wnioskował na początku procesu. Sąd nie przychylił się jednak do tej prośby i rozprawy toczyły się w dalszym ciągu za zamkniętymi drzwiami.
Gwoździem do trumny okazała się dla oskarżonego opinia biegłych z zakresu medycyny sądowej, którzy wykluczyli, by w ostatnich godzinach przed śmiercią Marty K. doszło do stosunku. Koronny ar­gument obrony - chęć pomocy i wezwanie karetki - stracił moc w momencie ujawnienia billingów telefonicznych, według których numer alarmowy był dopiero piątym, jaki Maciej wybrał. Wcześniej dzwonił między innymi do znajomego prawnika i lekarza. Od chwili zgonu minęła prawie godzina.
Prowadzący sprawę prokurator Józef Murawko w mowie końcowej zażądał najwyż­szego wymiaru kary - dożywocia. Obrońcy oskarżonego konsekwentnie utrzymywali wersję o nieumyślnym spowodowaniu śmierci. Sąd nie miał wątpliwości co do winy oskarżonego. Jego wyjaśnienia uznał za niewiarygodne, wykluczył seksualny motyw zdarzenia i uznał, że do zabójstwa doszło w zamiarze bezpośrednim, co oznacza, że mężczyzna chciał pozbawić życia ofiarę. 2 grudnia 2013 r. Maciej T. został skazany na 25 lat pozbawienia wolności. Był wyraźnie zaskoczony orzeczeniem. Zdumiony wysłu­chał decyzji o natychmiastowym trzymie­sięcznym areszcie, po której wyprowadzono go w asyście policyjnego konwoju.
Zanim jeszcze ucichły komentarze do wyroku, kilkunastu znanych i wpływowych znajomych skazanego złożyło wniosek o zamianę aresztu na poręczenie majątkowe w niebagatelnej wysokości 3,3 min zł. Sąd pozostał nieugięty.
Strony otrzymały w maju pisemne uza­sadnienie wyroku, od którego przysługuje apelacja. Prokuratura będzie się ponownie domagała dożywotniego pozbawienia wol­ności, a obrona - jak najniższego skazania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz