wtorek, 27 maja 2014

Galareta z maską szeryfa



Kiedyś miał wielkie wpływy, myślał, że może być następcą Jarosława Kaczyńskiego. Dziś Zbigniew Ziobro jest na politycznym marginesie i myśli o planie awaryjnym.

Michał Krzymowski

Jednym z ostatnich wyznaw­ców potężnego niegdyś Zbignie­wa Ziobry jest poseł Patryk Jaki. Spotykamy się 34 godziny przed ciszą wy­borczą. Jest źle. Sondaże dają Solidarnej Polsce w porywach trzy procent poparcia.
Poseł Jaki się nie poddaje: - Kariery pre­mierów Kaczyńskiego i Tuska też nie były nieustającym pasmem sukcesów. W pew­nym momencie obaj byli na dnie, poza Sej­mem i życiem publicznym, ale przetrwali i dziś są tak wysoko. Ziobro też to przetrzy­ma. Co go nie zabije, to go wzmocni. Tym bardziej że biologia jest po jego stronie. Przecież szef PiS kiedyś odejdzie i prawica będzie potrzebowała nowego przywódcy.
Zanim Ziobro zostanie nowym Kaczyń­skim, czeka go polityczna kwarantan­na. Plan B jest gotowy od dawna. W razie czego Ziobro pójdzie drogą byłego wi­cepremiera Romana Giertycha. Wyco­fa się z polityki, poterminuje u któregoś ze znajomych adwokatów - z zawodu jest prokuratorem, przez co nie może z miej­sca założyć kancelarii - i po dwóch latach otworzy własną praktykę.
Z polityki raczej nie zrezygnuje. Jeśli ludzie przy nim zostaną, to w przyszłym roku będzie kandydować w wyborach pre­zydenckich. Jeśli się rozpierzchną, nie wy­startuje. A wygląda na to, że raczej się rozpierzchną. Morale w Solidarnej Pol­sce jest od dawna fatalne. To cud, że klub parlamentarny nie rozpadł się jeszcze przed wyborami.
Mimo rozpaczliwej deklaracji Ziobry wygłoszonej przedostatniego dnia kam­panii, że PiS i Solidarna Polska powinny się pojednać, o powrocie byłego ministra sprawiedliwości na łono partii matki nie ma mowy. Kaczyński nie potrzebuje Zio­bry upadłego. A i sam Ziobro żyjący wspomnieniami o dawnej wielkości nie za­mierza narażać się na kolejne upokorzenia.
Już prędzej się wycofa. W trakcie kil­kunastoletniej politycznej kariery był za wysoko, by teraz wracać na sam dół.


Ziobro polityk narodził się 11,5 roku temu w Piwnicznej, gdzie razem z dwo­ma partyjnymi kolegami - Adamem Bielanem i Michałem Kamińskim - spędzał świąteczną przerwę.
Poranek 27 grudnia 2002 r. Bielan właś­nie wrócił z zakupów. Przyniósł „Gaze­tą Wyborczą”, która na pierwszej stronie opublikowała reportaż Pawła Smoleńskie­go „Ustawa za łapówkę, czyli przychodzi Rywin do Michnika”. Tekst - jak się póź­niej okazało - miał dać początek jednej z największych afer III RP.
Jeszcze tego samego dnia w Piwnicz­nej rodzi się plan: trzeba powołać komisję śledczą i umieścić w niej Ziobrę. Prezes PiS Jarosław Kaczyński początkowo skłania się ku kandydaturze byłego członka Kra­jowej Rady Radiofonii i Telewizji Marka Jurka, ale ostatecznie daje się przekonać, że w konfrontacji z Janem Rokitą, który ma zasiąść w komisji, lepiej się sprawdzi polityczny pistolet.
Podczas prac komisji szybko dają o sobie znać główne słabości Ziobry: brak pewności siebie i podatność na stres. Wspomina były poseł PiS: - Ci, którzy znają Zbyszka, wiedzą, że za maską sze­ryfa kryje się galareta. Dzień przed waż­nym przesłuchaniem wpadał w panikę i po nocach obdzwaniał wszystkich zna­jomych. Zachowywał się tak, jakby walił się świat, i prosił o radę w najdrobniej­szych sprawach. Mimo że miał listę goto­wych pytań, to podczas posiedzeń bardzo się spinał. Z nerwów' dostawał wypieków, czerwieniły mu się uszy, a pod stołem zaczynał szyć nogą.
Na to wszystko nakłada się przemę­czenie. Chcąc połączyć pracę w komisji z bujnym życiem towarzyskim, które wów­czas prowadzi, Ziobro wpada w błędne koło. Po ciężkim dniu idzie na drinka, kła­dzie się późno, a rano musi wstać na ko­lejne przesłuchanie. Mimo to końcowy bilans okazuje się dla niego korzystny. Zio­bro zgłasza daleko idące wnioski - chce na przykład wyglądu w billing! premie­ra - i wierci świadkom dziurę w brzuchu, zadając po kilka razy to samo pytanie. Jest przy tym tak nieznośny, że podczas prze­słuchania szefa rządu Leszka Millera Roki­ta z niecierpliwości zaczyna nucić coś pod nosem, a premier w końcu też traci pano­wanie nad sobą. - Jest pan zerem, panie Ziobro - mówi ku uciesze młodego posła.
Praca w komisji okazuje się dla niego tym większym sukcesem, że Sejm osta­tecznie przegłosowuje jego wersję raportu. Choć jest w tym sporo przypadku, młody poseł nagle staje się partyjnym bohaterem.

Podczas kampanii wyborczej w 2005 r. obok Ziobry nie ma już Bielana i Kamińskiego. Nowy gwiazdor PiS przestał im ufać. Uważa, że spin doktorzy są nielojalni i napuszczają na niego dziennikarzy. Dawa­nego Ziobry też już nie ma. Wystraszonego prawnika, którego trzeba było siłą wypy­chać do komisji śledczej, zastąpił polityk pewny swej pozycji w partii.
Był tak pewny, że już wiosną 2005 r. wiedział, że jeśli PiS wejdzie do rządu, to on stanie się jedną z głównych figur. - Pół roku przed wyborami zaprosił mnie na spotkanie. Oznajmił, że będziemy współ­pracować, bo w przypadku zwycięstwa on będzie ministrem sprawiedliwości, a ja prokuratorem krajowym - wspomina Janusz Kaczmarek, którego do ekipy PiS rekomendował Lech Kaczyński.
W tamtym czasie relacje Ziobry z pre­zesem PiS były bardzo dobre. Być może dlatego, że Jarosław Kaczyński widział w krakowskim pośle młodszą wersję sie­bie: polityka ambitnego, pełnego pasji i - co najważniejsze - ideowego. Ziobro podobnie jak on nie miał rodziny. Był ka­walerem i mógł bez reszty poświęcić się politycznej działalności. Na tle rówieśni­ków odznaczał się też staroświeckim sto­sunkiem do kobiet, nie dbał o pieniądze i miał polityczny dryg. Sprawnie budował partyjne struktury i umiał skupić wokół siebie ludzi. I najważniejsze: choć Ziobro był już dojrzałym mężczyzną, to wciąż łą­czyła go silna więź z matką, o czym chęt­nie wspominał. Z kolei z ojcem, surowym i pedantycznym lekarzem, nigdy nie umiał znaleźć wspólnego języka. W opo­wieściach Ziobry o stosunkach panują­cych w jego rodzinnym domu prezes mógł się przeglądać jak w lustrze. Były działacz PiS, który obserwował re­lacje obu poi i tyków: - Jarosław traktował Ziobrę jak syna. Inna rzecz, że Zbyszek trochę na to grał. Zawsze interesowała go psychologia, czytał Cialdiniego [Robert Cialdini, psycholog, autor głośnej książ­ki „Wywieranie wpływu na ludzi” - przyp. red.] i wiedział, jak podejść Kaczyńskie­go. Chociażby zabiegając o sympatię jego mamy. Odwiedzał ją, dzwonił, prosił o radę.
W książce „Daleko od Wawelu” Michała Majewskiego i Pawła Reszki można prze­czytać, że Ziobrze zdarzało się nawet wpa­dać na Żoliborz i pomagać pani Jadwidze w domowych obowiązkach.
Znacznie gorzej wyglądały relacje z dru­gim z bliźniaków - Lechem. Prezydenta trapił podział ról w partii brata: Jarosław nieustannie zbierał cięgi, a Ziobro spi­jał śmietankę. Lech Kaczyński uważał, że to krzywdzące, bo przecież prawdzi­wym twórcą politycznej koncepcji IV RP był prezes PiS, a młody minister - ża­lił się prezydent w rozmowach ze znajo­mymi - tylko naśladował jego poczynania z czasów AWS. Poza tym Lech Kaczyński wciąż miał przed oczami obraz rozgorącz­kowanego sztubaka, którego pod koniec rządu Jerzego Buzka zaprosił do współ­pracy w Ministerstwie Sprawiedliwości. Janusz Kaczmarek, były prokurator kra­jowy w czasach PiS, wspomina w wywia­dzie rzece „Cena władzy”, że mimo upływu lat to postrzeganie się nie zmieniło: „Lech Kaczyński powtarzał mi (...): Masz za mi­nistra człowieka w wieku lat trzydziestu pięciu, o mentalności dwudziestopięciolatka”. W rozmowie z „Newsweekiem” Kacz­marek dodaje: - W mojej ocenie jako
prokurator generalny rzeczywiście zacho­wywał się niedojrzale. Przeglądając akta śledztw, potrafił rozłożyć na biurku pry­watne zdjęcia ludzi czy wizytówki zna­lezione podczas przeszukań i budować na ich podstawie różne hipotezy.
Popularność Ziobry rosła wraz z jego wpływami w administracji. A te w pew­nym momencie były potężne - minister sprawiedliwości miał swoich ludzi nie tylko w prokuraturze, ale też w policji, służbach specjalnych, MSWiA, resorcie skarbu i państwowych spółkach. Siła Zio­bry w końcu rozdrażniła też i prezesa PiS. Podczas jednej z rozmów Kaczyński zwró­cił mu nawet uwagę na zbyt pewny chód.
Z czasem ta pewność siebie zgubiła Ziobrę. Zaczęło się od zarzutów dla doktora G., o którym minister wypowiedział słynne słowa: „Już nikt nigdy przez tego pana ży­cia pozbawiony nie będzie”. Później doszły sprawy śmierci Barbary Blidy, przecieku w aferze gruntowej i nieudanej ekstradycji Edwarda Mazura. Po przegranych wybo­rach w 2007 r. zmieniły się też relacje z Ka­czyńskim, który zaczął obwiniać Ziobrę za niepowodzenia partii i publicznie go upokarzać. Gdy były ministerw2009 roku. dostał się do europarlamentu, Kaczyński publicznie odesłał go do nauki języków.

Kurski szydzi jawnie
Jesienią 2011 r. w życiu byłego ministra rozpoczął się nowy etap. W poniedziałek Ziobro odebrał ze szpitala żonę Patrycję i nowo narodzonego syna Jasia, a w pią­tek był już poza partią. Decyzją komitetu politycznego PiS został usunięty za nielo­jalność razem z Jackiem Kurskim i Tade­uszem Cymańskim. Pięć miesięcy później powstała Solidarna Polska.
W tym czasie w Ziobrze zaszła kolej­na metamorfoza. Uszło z niego powietrze. Były minister jakby cofnął się w czasie: stracił pewność siebie i znów zaczął ase­kurować się opiniami innych. Pierwszym symptomem zmiany była decyzja dotyczą­ca nazwy partii. Ziobro chciał, by ugrupo­wanie przyjęło nazwę Sprawiedliwa Polska i chodziło o odwołanie do jego wizerunku - ale uległ Jackowi Kurskiemu.
Mówi polityk SP: - To był błąd. Zabrakło mu asertywności.
Inny dodaje: - Ciągle wszystko konsul­tował, organizował telekonferencje. Po za­mordyzmie, którego doświadczyłem wPiS, na początku mi się to podobało, ale szybko zorientowałem się, że Ziobrze po prostu brakuje charyzmy.
Jeszcze inny: - Kłopotem była też żona Zbyszka, Patrycja, która wtrącała się do par­tii. Czasem może i miała rację, ale sytuacja, w której lider przy ludziach spiera się z żoną o polityczną strategię, nie wygląda dobrze.
Przywództwo prezesa Solidarnej Pol­ski szybko zaczęli podważać też inni. Naj­brutalniej z Ziobry szydził Kurski. Robił to zresztą jawnie. - Myślałem, że mam do czynienia z liderem, a okazało się, że to facet, któremu trzeba codziennie zmie­niać pampersa - drwił. Nie przejmował się, że dotrze to do Ziobry. Przeciwnie, czasem zachowywał się tak, jakby na tym mu właśnie zależało. Potrafił na przykład podejść do Patrycji Ziobro i z uznaniem oświadczyć jej, że jest „babą z kutasem”. Ta wulgarność była nie tylko specyficznym dowodem rewerencji dla jej twardego cha­rakteru, ale stanowiła też aluzję, że w mał­żeństwie Ziobrów to kobieta nosi spodnie.
Opowiada europoseł niezwiązany z Soli­darną Polską: - Kilka miesięcy temu lecieli­śmy do Brukseli. Ja siedziałem w pierwszym rzędzie, Ziobro w drugim, a Kurski w trzecim. W pewnym momencie spytałem Jacka, czy nie żałuje rozstania z PiS. „Trochę żałuję, ale cała ta sytuacja ma je­den plus. Przynajmniej wiadomo już, kto nie zostanie nowym przywódcą prawi­cy” - odpowiedział, wskazując na Zbyszka. Reakcji nie było.
Ziobro, którego chciałem spytać o plany na przyszłość i relacje z Kurskim, nie zna­lazł czasu na rozmowę z „Newsweekiem”.

To charyzma, nie ładne oczy
Poseł Jaki: - Nie zgadzam się, że Zbyszkowi brakuje charyzmy. Przez te dwa lata
pokazał charakter. W mediach codziennie ogłaszano nasz po­grzeb, a on się nie poddał. Cały czas walczył z przeciwnościa­mi, brakiem pieniędzy w partii, niskimi sondażami. Utrzymał klub parla­mentarny, nie dopuścił do rozłamu. Jeśli to nie jest objaw charyzmy, to co nią jest?
- Trudno mówić o charyzmie przy­wódcy, z którego jawnie kpi jeden z jego zastępców - zauważam.
- Jacek też ma charakter, ale nie sądzę, żeby robił to na serio. Skoro Zbyszek nie ma charyzmy, to za czym poszedł Jacek? Za ładnymi oczami?
Na więcej pytań nie wystar­czy już czasu, bo poseł Jaki ma w komórce nieodebrane połączenie od Zbigniewa Ziobry i musi jechać: - Przepraszam, że nie możemy dłużej po­rozmawiać, ale zostały nam tylko dwa dni. Do końca kampanii, rzecz jasna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz