wtorek, 6 maja 2014

Fanatyk



Znajomi mówią, że ma mentalność członka gangu. Jarosław Kaczyński to dla niego zbawca Polski i herszt bandy w jednym. Wielu widzi w Joachimie Brudzińskim delfina.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Powiedzieć, że Joachim Brudziński jest dziś jednym z najważniejszych polityków PiS, to powiedzieć niewiele. Jeśli chodzi o real­ną władzę i wpływy w otoczeniu Jarosławca Kaczyń­skiego, ten wyłysiały 46-latek nie ma dziś sobie równych. Bo jaką ma konkurencję? Tym najwierniej­szym i najbardziej zaufanym zawsze będzie Adam Lipiński, ale to polityk wycofany, typowy książę bez ziemi. Antoni Macierewicz ma silną pozycję wśród wyborców, ale w partii jest ciałem obejm. Mariusz Kamiński to z kolei postać łubiana w aparacie, ale jego wpływy ograniczają się do Warszawy. Jest jesz­cze Mariusz Błaszczak, ale bez żartów... Gdyby był choć trochę samodzielny, prezes nigdy nie powie­rzyłby mu stanowiska szefa klubu parlamentarnego.
Nie ulega kwestii, że pierwszy po prezesie jest dziś Joachim Brudziński. To ktoś w rodzaju sekretarza generalnego, taki Grzegorz Schetyna PiS-u. Kon­troluje struktury, jest zaprawiony w partyjnych wy­cinankach i cieszy się zaufaniem skarbnika, który trzyma kasę. Na dodatek w ciągu kilku lat dorobił się pokaźnej armii. Jego ludzie są dziś wszędzie: w Sej­mie (chociażby posłowie Leszek Dobrzyński i Cze­sław Hoc), w europarlamencie (np. deputowany Marek Gróbarczyk), we władzach partii (wicerzecznik PiS i członek komitetu politycznego Marcin Mastalerek) i w główniej siedzibie ugrupowania (Paweł Szefernaker).
Część polityków PiS widzi w nim delfina, które­mu Jarosław Kaczyński prędzej czy później przekaże kontrolę nad partią, zachowując sobie funkcję hono­rowego prezesa.
W rozmowie z „Newsweekiem” Brudziński pro­si jednak, by nie nazywać go delfinem. Pisać, że jego pozycja w partii rośnie, też nie ma sensu. Bo po co? Tylko by się zawistnicy ucieszyli.
- Jednego polityka wywodzącego się z mojego wy­działu już kiedyś obwołano delfinem i co? Skończył jako leszcz w Zalewie Szczecińskim - mówi Brudziń­ski. Chodzi mu o europosła PO Sławomira Nitrasa, z którym przyjaźni się jeszcze od czasów politologii na Uniwersytecie Szczecińskim.
- Ale to, że pana pozycja w partii znacznie się umocniła, jest prawdą.
- Daję słowo honoru, że do niczego nie aspiruję i nigdzie się nie wybieram. Proszę nie odbierać tego w kategoriach krygowania się, ale przywództwo może sprawować tylko ktoś, kto ma charyzmę, a tu sprawa jest jasna: Jarosław Kaczyński ją ma, a Joachim Bru­dziński - nie.
             

Brudziński może mówić, co chce, ale fakty są takie: strefa jego wpływów w PiS powiększa się systema­tycznie, a i on sam w ciągu ostatnich lat bardzo się zmienił. Zaczęło się od tego, że kilka lat temu prze­szedł ostrą dietę, po której zgubił brzuch i nabrał smu­kłej sylwetki. Potem był czas, że intensywnie uczył się angielskiego: lekcje pobierał porankami w siedzibie PiS przy Nowogrodzkiej, jeszcze zanim prezes poja­wiał się w biurze.
Jeden z posłów PiS: - Proszę spojrzeć, jak Achim wygląda dziś, i porównać to ze zdjęciami sprzed lat. Musiał wymienić całą garderobę. Kupił sobie porząd­ne buty, komplet nowych koszul, lepsze krawaty.
A przecież - ciągnie mój rozmówca - Brudziński to człowiek, który nigdy nie dbał o stroje. Jak w 2005 r. dostał się do Sejmu w jednym zmechaconym gol­fie, tak chodził w nim przez dwie kadencje. A teraz? Nosi okulary w eleganckich oprawkach, do sporto­wych marynarek dobiera modne szaliczki. To gotowe zestawy, nad którymi ktoś musi pracować. Taki niechluj jak Brudziński - przekonuje mnie poseł - sam by tego nie wymyślił.
Zdaniem ludzi z Nowogrodzkiej Brudziński w cią­gu ostatnich kilku lat zaczął także intensywnie się dokształcać. O ile jego modowe stylizacje zapewne uszły uwagi prezesa, o tyle jego metamorfoza inte­lektualna została dostrzeżona. Jakiś czas temu Ka­czyński przyznał w jednej z prywatnych rozmów, że w PiS było dwóch polityków, którzy musieli wyko­nać nad sobą ciężką pracę. Pierwszym był nieżyjący już Aleksander Szczygło, który przebył długą drogę z wielodzietnej rodziny w dalekiej warmińskiej wsi do stanowiska konstytucyjnego ministra. Drugi to Joachim Brudziński. - Pochodzi z prostej robotniczej rodziny, ale ma pęd do wiedzy. Dużo czyta, widać, że chce nad­rabiać kulturowe zaległości - powiedział o nim kiedyś Kaczyński jednemu ze swo­ich doradców.
Podobno jakiś czas temu Brudziński po­prosił nawet prezesa i profesorów z jego otoczenia o listę lektur, z którymi powi­nien się zapoznać każdy szanujący się in­teligent. - Polecono mu humanistyczny kanon. Literatura piękna, filozofia, trochę sztuki. W rozmowach wychodziło później, że on naprawdę to czytał, a znajomością literatury współczesnej błysnął kiedyś na­wet przy mamie prezesa - wspomina mój rozmówca.
Brudziński zapytany o swoją przemia­nę, dotyczącą zarówno wyglądu, jak i lek­tur, odpowiada naokoło: - Rzeczywiście mam naturę abnegata i nie współpracu­ję z żadnymi wizażystami. Jeżeli ktoś dba, żebym schludnie wyglądał, to tylko żona. A jeśli chodzi o wiedzę, to na pewno nie mam kompleksów w porównaniu z inny­mi parlamentarzystami, choć do miana wyrafinowanego intelektualisty nigdy nie aspirowałem.

Szwendaczka
Efekty przemiany Brudzińskiego czasem były komiczne. Siedząc w gronie PiS-owskich profesorów, posługiwał się inteligen­ckim słownictwem i wdawał się w dyskusje o historii. Ale gdy w pokoju meldowali się jego starzy kompani, natychmiast zmieniał płytę i przechodził do swojego pierwotne­go rejestru językowego. Znów mógł się po­czuć jak w świnoujskim technikum. Klął jak szewc i z przyjemnością wracał do cza­sów, w których piło się alpagi i obijało lesz­czom mordy. To dosłowny cytat.
Opowiada jeden z byłych działaczy młodzieżówki PiS: - Wobec ludzi niezna­nych Joachim starał się hamować, ale cza­sem odzywały się w nim dawne odruchy. Koleżanka poprosiła go kiedyś o pomoc w załatwieniu finansowania dla jednej z partyjnych akcji. „A skąd mam ci wy­trzasnąć te pieniądze? Z ptaka?” - odpo­wiedział jej zdziwiony.
Tych starych nawyków Brudziński ma znacznie więcej. Jeszcze w poprzedniej ka­dencji zdarzało mu się umawiać z jednym z byłych posłów pod swoim blokiem na Po­wiślu. Dwaj poważni panowie szli do mo­nopolowego, kupowali połówkę i siadali na ławeczce w pobliskim parku.
Znajomy przyznaje: - Alkohol to zresz­tą odrębny rozdział. Joachim jest jednym z tych polityków, którzy wieczorem piją do końca, a rano leczą się piwem. Jeśli nie ma się mocnej głowy, to nie ma po co siadać z nim do stołu, ponieważ on może przyjąć dowolną ilość. A jak nie lubi się wódki, to lepiej poszukać sobie innego towarzystwa, bo z Joachimem pije się pod ogórka. To są tego typu klimaty. Męskie towarzystwo, kieliszki, golonka.
Inny z polityków PiS twierdzi, że Bru­dziński po alkoholu czasem idzie w las. Co to znaczy? No, właśnie to: wstaje i idzie przed siebie. Jedna z takich historii mia­ła miejsce kilka lat temu, gdy Brudziński wracał ze znajomym politykiem PiS z tere­nu. Droga się dłużyła, samochód był z kie­rowcą, więc nie pozostało nic innego, jak tylko umilić sobie podróż. Mniej więcej w połowie drogi, gdy zapasy się skończyły, limuzyna zatrzymała się na poboczu i pa­sażerowie wyszli za potrzebą. W pewnym momencie Brudziński, już dobrze wsta­wiony, ruszył przed siebie i zniknął w gę­stwinie. Jego kompan i kierowca wpadli w panikę. Wołali go, chodzili po lesie, wy­dzwaniali, ale on jakby się rozpłynął. Wró­cił dopiero po dwóch godzinach. - To szwendaczka. Często mu się włącza, jak sobie popije. Nagle rusza przed siebie i nie ma takiej siły, która mogłaby go zatrzymać - twierdzi znajomy Brudzińskiego.

Klamka
Biografia dzisiejszego numeru dwa w PiS jest równie nieskomplikowana jak jego mi­łość do Jarosława Kaczyńskiego. Zaraz po upadku komuny 22-letni student Joachim Brudziński wstąpił do Porozumienia Cen­trum. Niczym się nie wyróżniał, robił do­kładnie to co inni: kleił plakaty, rozdawał ulotki i z podziwem patrzył na prezesa.
Był już wtedy po ślubie. Z żoną stano­wili całkiem przeciętną parę: on uczył na prywatnej uczelni i próbował dorabiać w pośrednictwie pracy dla marynarzy, ona pracowała jako pedagog z dziećmi słabo- widzącymi. Ich jedynym majątkiem był prezent ślubny, na który złożyło się kilko­ro najbliższych przyjaciół: pokancerowany biały maluch z urwaną klamką. - Biały to on bywał, gdy miałem nim przewieźć żonę. Do nieumytego Arietta by nigdy nie wsiad­ła. A brak klamki wziął się stąd, że studen­ci, którzy wracali z nocnych imprez, lubili  wymierzać mu kopy. Jednego z takich po­wrotów klamka nie przetrwała - wspomi­na Brudziński.
W polityce szło mu marnie. Z PC w cią­gu dziesięciu lat wykruszyli się prawie wszyscy, wojewódzkie struktury stop­niały do ledwie 14 członków. Wśród nich został Brudziński ze swą niesłabnącą wiarą w braci Kaczyńskich. Gdy w 2001 r. z Warszawy przyszedł sygnał do powo­łania nowych struktur, jego lojalność zo­stała nagrodzona: prezes namaścił go na szefa PiS w Zachodniopomorskiem. - Jo­achim w tamtym czasie prezentował po­stawę skromnego i sumiennego członka partii. Nie zabiegał o żadne stanowiska, apanaże czy miejsca na listach wybor­czych, za to wszystkie regulaminy i zarzą­dzenia centrali stosował tak skrupulatnie jak nikt inny - wspomina poseł Jaro­sław Jagiełło, który w pierwszych latach PiS pracował w biurze organizacyjnym ugrupowania.
Przełom nastąpił w 2005 r. To wtedy Brudziński trafił do dużej polityki. Tuż przed podwójnymi wyborami wybrał się do Warszawy po błogosławieństwo pre­zesa dla ułożonej przez siebie listy kan­dydatów do Sejmu. Lista była ułożona po PiS-owsku: na pierwszym miejscu Jacek Sauk, stary pecetowiec i wieloletni pro­tektor Brudzińskiego, a za nim - koszulki, czyli kandydaci, których głównym zada­niem było nie przeszkodzić jedynce w zdo­byciu mandatu.
Kaczyński zapoznał się z listą, ale nie był zadowolony. Wezwał do siebie Brudziń­skiego i nakazał: - Sauk zostanie przesu­nięty do Senatu. Pierwsze miejsce na liście do Sejmu dostanie pan. Jest pan szefem województwa, więc proszę nie wydziwiać.
Brudziński przyznaje: - Jestem nauczo­ny, że z kapitanem się nie dyskutuje. Tro­chę się bałem, bo byłem pusty jak bęben, ale wystartowałem. Na kampanię wysupła­łem całe 12 tys. zł. Siedem tysięcy stanowiły nasze małżeńskie oszczędności, a pozosta­łe pięć pożyczyłem od rodziny.
Polityk z ówczesnego kierownictwa PiS: - Początkowo prezes nie mógł się przeko­nać do Brudzińskiego, widziałem, że nie czuje się komfortowo w jego towarzystwie. Była między nimi kulturowa bariera. Jaro­sław uważa się za inteligenta z Żoliborza, a Joachim to przecież chuligan z podwór­ka, tylko przebrany w garnitur.
W rozplotkowanym środowisku PiS wiedza o przeszłości szczecińskiego po­sła debiutanta była powszechna i docierała też do Kaczyńskiego. Młodzieńcze kłopoty Brudzińskiego zaczęły się dość niewinnie : od oplucia kolegi z technikum, który zapi­sał się do ZSMP, i posądzeń o zwyzywanie nauczyciela politruka. Niebawem poja­wiły się cięższe oskarżenia. Zdemolowa­nie pociągu i rozbój. Ostatecznie zarzutów nie potwierdzono, ale konsekwencje Bru­dziński poniósł surowe. Przesiedział dwa miesiące w areszcie, oblał poprawkę z ma­tematyki i musiał repetować.
Z czasem Kaczyński przekonał się jed­nak do Brudzińskiego i powierzył mu funkcję sekretarza generalnego partii. Po przegranej w wyborach w 2007 r. stano­wisko niespodziewanie zostało przekazane innemu posłowi PiS Jarosławowi Zieliń­skiemu. Tym sposobem Brudziński stał się jedynym politykiem, który poniósł konse­kwencje za tamtą porażkę.

Kibol
- To był kluczowy moment w życiu Joachi­ma. Było widać, że okrzepł, wyzbył się na­iwności i przestał patrzeć na prezesa jak na obrazek. Zaczął też myśleć o sobie. Na Ja­rosława ręki sam nie podniesie, ale widać, że od pewnego czasu orientuje się na to, co będzie po Kaczyńskim. Poszerzanie wpły­wów, praca nad wizerunkiem to wszystko próba wzmocnienia swojej pozycji przed nowym otwarciem - mówi jeden z jego znajomych.
- A słyszał pan kiedyś, żeby Brudziński skrytykował Kaczyńskiego? Choćby w pry­watnej rozmowie - dopytuję.
- Czasem mówi, że to już nie jest ten Jarosław co kiedyś, że jest zmęczony, że brakuje mu dawnej pary. Albo że po Smoleńsku została z niego tylko poło­wa. Joachim to chłopak z podwórka, ma mentalność członka gangu czy piłkarskie­go fanatyka. Jarosław to dla niego zbawca Polski i herszt bandy. On uważa się za jego żołnierza i będzie przy nim, choćby cała reszta zdradziła. Jest jak kibol. Klub spad­nie do czwartej ligi, a on dalej będzie cho­dził na mecze z deską w ręku.

ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz