środa, 2 kwietnia 2014

Ukąszony



Prof. Zdzisław Krasnodębski latami grawitował ku PiS, aż został „jedynką" warszawskiej listy tej partii do Parlamentu Europejskiego - w istocie prestiżowym kandydatem numer jeden tej partii. Czym sobie na to zasłużył?

Idea ulokowania go tak wysoko urodziła się ponad rok temu w rozmowie Krasnodębskiego z Jarosławem Kaczyń­skim i początkowo mało kto o tym wiedział, a później - mało kto wierzył.
- W Warszawie podobno ma kandydo­wać Krasnodębski, ale to byłby taki pre­zent dla Jarosława Gowina i Zbigniewa Ziobry, że wydaje się to nieprawdopodob­ne - mówił mi kilka miesięcy temu były polityk PiS.
Chodziło mu o to, że prof. Krasnodęb­ski, w porównaniu z konkurentami z in­nych, nawet sporo mniejszych partii, jest mniej znany i nie ma żadnego doświad­czenia kampanijnego.
A jednak to Krasnodębski dostał naj­ważniejszy okręg wyborczy. Co więcej, lista została tak skonstruowana, by fawo­rytowi prezesa nie stała się krzywda. Bez­pośrednio za Krasnodębskim jest Hanna Foltyn-Kubicka, rodem z Pomorza, która mimo pierwszego miejsca na liście PiS przegrała tam poprzednie eurowybory. „Trójką” w Warszawie jest szerzej niezna­ny radny miejski Jarosław Krajewski. Do­piero z piątego miejsca kandyduje Marek Jurek. Były marszałek Sejmu przy dobrej indywidualnej kampanii ma szansę prze­ścignąć Krasnodębskiego, ale PiS liczy w Warszawie na dwa mandaty i w partii powszechnie uważa się, że wezmą je Krasnodębski i Jurek.


Skąd takie względy Kaczyńskie­go dla profesora, który nie należy nawet do partii? Można to tłumaczyć kolejną fazą przemiany PiS. Eurowybory to dla szefa partii tylko test przed walką o władzę.
- Jarosław Kaczyński chce przejść do historii. Nie może czekać, wybory w 2015 r. to dla niego ostatnia szansa, by rządzić - twierdzi były współpra­cownik prezesa. - Planuje przebudowę państwa i potrzebuje posłusznego klubu w Sejmie. Bez indywidualności, bez ludzi z pozycją polityczną, bez ludzi o. Rydzy­ka. Idealni są wierni politycy i intelek­tualiści. Eurowybory mają odpowiedzieć na pytanie, czy taka drużyna jest wstanie wygrać z Platformą. Listy eurowyborcze PiS w całej Polsce to eksperyment, który ma to sprawdzić - przekonuje rozmów­ca POLITYKI.
A jeśli wziąć pod uwagę kwalifikacje, których szuka prezes - lojalność, kom­petencje, znajomość języków, mile wi­dziany tytuł naukowy - to Krasnodębski nadaje się na europosła PiS jak mało kto. Socjolog po Uniwersytecie Warszaw­skim, działacz uczelnianej Solidarności, dobry doktorat, udana habilitacja (już w III RP). Aktualnie posada wykładowcy na Uniwersytecie w Bremie na wydzia­le nauk społecznych oraz w krakowskiej Akademii Ignatianum. Wcześniej przez wiele lat pracował na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Autor kilku książek, znający biegle niemiecki i angielski. I coraz bardziej zaangażowa­ny publicysta, ewoluujący od miesięcz­nika „Znak” do kolportującej tezę o zamachu smoleńskim „Gazety Polskiej”.
Krasnodębskiego III RP uwierała niemal od samego początku, z czasem uczucie to narastało. - Wiedziałem, że nie chcę żyć w państwie Leszka Mille­ra -wspomina. Dwóch dzisiejszych an­tagonistów - Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego - poznał, gdy PO i PiS róż­niły się w detalach; niektórym konser­watystom bardziej odpowiadało propo­nowane przez Jana Rokitę „szarpnięcie cuglami”, innym podobały się koncepcje lustracji i walki z korupcją, lansowane przez Kaczyńskiego. Jednym i drugim chodziło o przebudowę państwa. Kon­serwatywni publicyści, jak Rafał Matyja, Paweł Śpiewak czy właśnie Krasnodęb­ski, upowszechnili pojęcie IV RP jako celu politycznego.
- Jarosław Kaczyński zrobił na mnie największe wrażenie spośród polityków, których wówczas poznałem. Jego anali­za historii Polski od 1989 r. była bardzo ciekawa intelektualnie. Ale byłem wtedy tylko wyborcą, sam się nie angażowałem - mówi POLITYCE Krasnodębski.
Po zwycięstwach PiS w 2005 r. Kra­snodębski poznał bliżej Lecha Kaczyńskiego, brał udział w spotkaniach prezydenta z intelektualistami w Lucieniu.
To był kolejny etap zbliżania do PiS, socjologowi nie podobało się, jak głowę państwa traktowały media. - To było niegodne. Jak można tak zachowywać się wobec prezydenta? Jak człowieka oczytanego, inteligenta z Żoliborza moż­na przedstawiać w takim świetle?- obru­sza się profesor. Co nie przeszkadza mu zresztą publikować tekstów w gazecie, która o obecnym prezydencie pisze per „Komoruski”.
Krasnodębski przyznaje, że koalicja PiS z Samoobroną i LPR nie była szczy­towym osiągnięciem rewolucji moralnej PiS. - Me miałem estetycznej satysfakcji. Ale nie było innego wyjścia, PiS było wte­dy partią niedojrzałą, nieprzygotowaną do władzy, bez takiego zaplecza, jak obecnie. Ale i tak rząd miał osiągnięcia: becikowym zwrócił uwagę na problem de­mografii i postawił na walkę z korupcją - przekonuje.
Z tamtych czasów pochodzi historia sugerująca, że Krasnodębskiemu bra­kuje twardej skóry. Krasnodębski pisy­wał w „Europie”, publicystycznym do­datku do „Dziennika”, gdzie zajmował się m.in. wychwalaniem prezydentury Kaczyńskiego. Ale potem „Dziennik” zamieścił felieton Jerzego Pilcha o Krasnodębskim, a w nim frazę: „Idzie mi mianowicie o sprzęgnięcie woli dołoże­nia władzy poprzedniej z ochotą schle­biania władzy obecnej”. Krasnodębski obraził się na redakcję i odszedł z „Eu­ropy". Pilch podsumował: „Jeśli istot­nie sprawiłem tę tragedię, boleję nad nią. A też Bogu dziękuję, że np. Lech Kaczyński i inni bohaterowie moich fe­lietonów nie mają w sobie wrażliwości prof. Krasnodębskiego’.

Krasnodębski czuł się coraz bar­dziej prześladowany - głównie przez mainstreamowe media i sam pisał coraz ostrzej. - Tuż po katastrofie smoleńskiej ogłosił w „Rzeczpospolitej” tekst, w którym opisał medialne męczeństwo własne („Od paru lat spadały na nas wyzwiska - na tych wszystkich, którzy nie chcieli przyłączyć się do chóru wylewających pomyje na głowę Prezydenta”) i prezy­denta („Nie znam innego przypadku współczesnego polityka, którego po­glądy przedstawiane byłyby tak nieade­kwatnie i niesprawiedliwie, w sposób tak zdeformowany”). Janusza Palikota nazwał w tym artykule „przedstawicie­lem polskiego motłochu”, a niedawnym przeciwnikom Lecha Kaczyńskiego od­mówił prawa do żałoby po nim, kończąc tekst słowami „Wyśmiewajcie i drwijcie. Bądźcie sobą. Gardzę wami”.
- Nie wiem, czy do katastrofy doszło w wyniku zamachu, ale nie wykluczam tego - mówi dziś Krasnodębski. Jest natomiast pewien, że właśnie dzień 10 kwietnia zdecydował o jego wejściu w politykę. - Zachowanie rządu było wówczas niegodne - uważa.
Krasnodębski, czołowy adwokat teorii o „przemyśle pogardy”, który miał być wymierzony w zmarłego prezydenta, musiał zdobyć uznanie Jarosława Ka­czyńskiego. Mogło tu też zagrać podzie­lane przez obu panów przekonanie, że są niesprawiedliwie atakowani. A życie w oblężonej twierdzy-lub poczucie ży­cia w oblężonej twierdzy - zbliża.
- Byłem kiedyś na spotkaniu towarzy­skim w Warszawie. Szerokie grono - praw­nicy, architekci, humaniści - wspomina prawicowy intelektualista. - Zaczęliśmy rozmawiać i okazało się, że wszyscy je­steśmy wykluczeni, że w naszych kręgach zawodowych nie bardzo możemy się przy­znać do własnych poglądów, bo zostaliby­śmy uznani niemal za faszystów - prze­konuje mój rozmówca.
Krasnodębski skorzystał ze znanej admiracji prezesa dla akademickich tytułów. W siłę rosła tzw. grupa profe­sorska. Socjologowie i politologowie wspierający PiS - Tomasz Żukowski, Barbara Fedyszak-Radziejowska, An­drzej Zybertowicz, Waldemar Paruch - spotykają się na debatach u wicemar­szałka Marka Kuchcińskiego, ale mają też dostęp do prezesa. Potwierdzeniem ich pozycji była kandydatura prof. Piotra Glińskiego na premiera, dziś przymie­rzanego już do wyborów prezydenckich. „Profesorowie” stali się tak mocni, że zy­skali wrogów w PiS. Zwłaszcza że zaczę­li zajmować czołowe miejsca na listach wyborczych - poza Krasnodębskim kan­dydują Zybertowicz i Paruch, choć obaj z mniejszymi szansami na mandat.
- Jeszcze jeden profesorek i ojczyzna trafi do Tworek - trawestuje Bismarcka polityk PiS, któremu nie leży rosnąca po­zycja grupy profesorskiej. - Eksperyment z wprowadzeniem profesorów do Sejmu nie udał się. Albo są niewidoczni, albo le­piej, żeby byli niewidoczni, jak prof. Kry­styna Pawłowicz - dodaje.
- Powstał kokon wokół prezesa. Zy­bertowicz, Paruch, Żukowski... Grupa profesorska ma bardzo duże wpływy przy zerowej odpowiedzialności. To szko­dzi całemu PiS - twierdzi rozmówca POLITYKI.

Marek Jurek, rywal Krasnodębskiego z listy PiS, ma dla konku­renta tylko słowa uznania: - Wybitny znawca stosunków polsko-niemieckich, świetny analityk. Kiedy byłem marszał­kiem Sejmu, to jego wybrałem na pełno­mocnika ds. dialogu między parlamen­tem polskim a niemieckim.
Pełne wsparcie w kampanii obiecują Krasnodębskiemu warszawskie struk­tury PiS.
- Profesor spytał nas, jak zostanie przyję­ty. Ktoś odpowiedział, że gdyby to były wy­bory samorządowe, to mogłoby być różnie, bo lokalni działacze całą kadencję pracują na dobre miejsce. W przypadku wyborów europejskich rozumiemy, że o czołowych miejscach decyduje góra. Bardzo cenimy pana profesora, pamiętamy jego teksty po katastrofie smoleńskiej - zapewnia jeden z liderów stołecznego PiS, radny Maciej Wąsik. I - tego już nie dodaje, ale tak wynika z rozmów z innymi polityka­mi - PiS będzie musiało wyłożyć sporo funduszy na kampanię Krasnodębskiego. Profesor, w odróżnieniu od zawodowych polityków, nie będzie raczej skłonny in­westować własnych pieniędzy.
A jakim będzie europosłem? Prze­konuje, że PiS jest partią proeuropej­ską, choć nie oznacza to wcale zgody na głębszą integrację. - Oddawanie co­raz więcej kompetencji Unii nic nam nie da. Nie możemy bać się samodzielności - twierdzi Krasnodębski. Broni złotówki, choć dopuszcza myśl, że kiedyś zastąpi ją wspólna waluta.
PiS w Parlamencie Europejskim na­leży do frakcji konserwatywnej, w któ­rej dominują brytyjscy torysi. To jedna z mniejszych frakcji, choć pozostaje w głównym nurcie polityki europejskiej. Czy PiS powinno starać się o przejście do dużo większej frakcji EPP (jest w niej PO i niemiecka CDU)?
- Nikt nie jest partnerem idealnym. Ani ECR, z uwagi na przywiązanie do wolne­go rynku, ani EPP, gdzie nie moglibyśmy mówić własnym głosem. Przynależność do frakcji to sprawa do dyskusji - odpo­wiada Krasnodębski.
Z naszej dłuższej rozmowy wyni­ka, że potrafi się porozumiewać nawet z ludźmi o biegunowo odmiennych po­glądach. - Mam w Niemczech koleżankę uniwersytecką, która jest przewodniczącą partii Zielonych w Brem ie. Organizowała wyjazd na Węgry, by bronić demokracji przed Orbanem;jajej tłumaczę, że w imię demokracji wielu Polaków wybrało się na Węgry, by bronić Orbana. Ale nawet przepastne różnice poglądów nie prze­szkadzają we wspólnej pracy- zaznacza Krasnodębski. Krytykuje profesorów polityków za obniżanie standardów. - Nie lubię stylu prof. Krystyny Pawłowicz. Nie toleruję też stylu Stefana Niesiołowskiego. Przynależność do środowiska akademic­kiego powinna do czegoś zobowiązywać - twierdzi.
Tyle że te akademickie standar­dy jakby się kończą, gdy profesorowi Krasnodębskiemu przychodzi mó­wić o „Gazecie Wyborczej” czy TVN. „»Gazeta Wyborcza« to pisemko propagandowe. Podobnie jest z »Faktami« TVN. Tylko fanatycy obozu rządzącego te gazety czytają i te media oglądają. Ja stanowczo odradzam" - mówił w pra­wicowej TV Republice. Diagnozował, że w Platformie nie ma przyzwoitych ludzi, bo gdyby byli przyzwoici, toby z niej wyszli.

Na co dzień jednak Krasnodębski posługuje się innym narzeczem;
jak wielu uczonych, miewa kłopoty z przestawieniem się z języka profe­sorskiego na ludzki. „Dysfunkcjonalna staje się także demokracja, która jeszcze do niedawna stanowiła aksjomat euro­pejskości” - pisze dla portalu niezale­żna.pl w felietonie pod chwytliwym ty­tułem „Dysfunkcjonalna europejskość”. W podobnym stylu przemawia. Na inau­guracji kampanii PiS wystąpił przed Jarosławem Kaczyńskim i wygłosił nie tyle polityczne przemówienie kandyda­ta na europosła, ile erudycyjny wykład o ideach stojących u podstaw integracji. Oklaski działaczy PiS były raczej grzecz­nościowe niż entuzjastyczne.
Dużo czyta. Klasyków dzisiejszej pra­wicy - Bronisława Wildsteina, Jarosława Rymkiewicza - oraz klasyków: Prousta, Conrada, Austen. Za kinem nie przepa­da („kino jest zawsze rozczarowujące, obiecuje coś, czego nie ma”), choć oglą­da Lyncha i Bertolucciego.
Czasem biega, ale na czasy osiągane przez Donalda Tuska - młodszego tylko o cztery lata - patrzy z zazdrością.
Ale to sportowi, w pewnym sensie, za­wdzięcza wybuch entuzjazmu na swój widok. Otóż swego czasu kibice Werderu Brema po zdobyciu przez klub mistrzo­stwa Niemiec na widok profesora zaczęli skandować „Willi, Willi”. Pomylili go bo­wiem z prezesem Werderu - uderzająco do niego podobnym Wilfredem Lemke.
Teraz ma kilka tygodni, by wyborcy nie pomylili go z kimś innym na karcie do głosowania.

Wojciech Szacki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz