Wciąż
żyjemy w cieniu brzozy. Ale jest on coraz krótszy i bledszy.
Cztery
lata temu prawie straciliśmy Polskę. „My” to w tym wypadku lewica, liberałowie,
chadecy, konserwatyści, nieraz krytykujący błędy III RP, ale z pozycji lojalnej
wobec tego państwa. Akceptujący zachodni kierunek polskiej polityki po 1989 r.
W konsekwencji katastrofy smoleńskiej Polska o mało co nie dostała się w ręce
ludzi, którzy całą tę „zapadnicką” agendę postanowili odrzucić. W imię polskiej
wersji „demokracji suwerennej ”, mniej poważnej niż wizja rosyjska, jednak
równie mocno rozpalającej wyobraźnię znacznej części polskiej prawicy, a także
najbardziej konserwatywnego skrzydła polskiego Kościoła.
Jak
katastrofa stała się zamachem
Warto przypomnieć, co w
smoleńskiej historii było prawdą, a co stało się mitem. 10 kwietnia 2010 r.
rządowy tupolew rozbił się, podchodząc do lądowania w gęstej mgle zalegającej
na lotnisku w Smoleńsku. Nieprzygotowanym do takich wizyt, wyposażonym w
przestarzały sprzęt, od dawna omijanym przez regularne rosyjskie linie
lotnicze. Jednak to lotnisko ma jedną zaletę - jest położone najbliżej Katynia.
Dla Lecha Kaczyńskiego wizyta w Katyniu- gdzie czekali już na niego harcerze,
kombatanci, biskupi, a także kamery wszystkich polskich telewizji - miała też
być inauguracją prezydenckiej kampanii. Urzędujący prezydent nie startował do
niej jako faworyt. Spóźnienie się na inaugurację własnej kampanii byłoby w tej
sytuacji ostateczną kompromitacją. Stąd „niemożność’1 udania się
prezydenckiego samolotu na lotniska zapasowe w Mińsku czy w Moskwie, mimo że
rosyjscy kontrolerzy lotu ze Smoleńska powtarzali polskim pilotom komunikat, że
z powodu gęstej mgły: „nie ma warunków do lądowania”. Jednak środowisko
polityczne braci Kaczyńskich najpewniej uznałoby formalny zakaz lądowania
prezydenckiego samolotu za ingerencję w polską kampanię wyborczą. I stało się.
Katastrofa smoleńska na jakiś czas
zmieniła dynamikę procesów nie tylko politycznych, ale wręcz społecznych i
kulturowych w Polsce. Zacznijmy jednak od polityki. Wiosną 2010 r. Lech
Kaczyński przegrywał w sondażach z każdym praktycznie kandydatem zgłaszanym
przez PO, na plecach czuł nawet sondażowy oddech liderów słabej lewicy. Jego
brat bliźniak był osobą powszechnie nielubianą. Jego partia przegrała nie tylko
wybory parlamentarne w 2007 r., ale z coraz gorszymi wynikami przegrywała
kolejne wybory samorządowe i uzupełniające. Jarosława Kaczyńskiego atakowali
już za polityczną nieudolność inni prawicowi politycy, a nawet media
sympatyzujące z jego obozem.
Jeszcze w pierwszych sondażach po
katastrofie poparcie Jarosława Kaczyńskiego jako ewentualnego zmiennika tragicznie
zmarłego prezydenta w nadchodzących wyborach wahało się w okolicach paru
procent, w granicach błędu statystycznego. I nawet jego własna partia
zastanawiała się, czy to jego wskazać jako kandydata po zmarłym bracie. Kampanię
prezydencką zakończył jednak z prawie 50-procentowym poparciem. Żałoba po
katastrofie stała się dla niego nowym politycznym początkiem.
Aby katastrofa smoleńska zmieniła
dynamikę procesów politycznych i społecznych w Polsce, nie mogła pozostać
jedynie najtragiczniejszym w polskiej historii wypadkiem komunikacyjnym.
Musiała stać się zamachem i zostać włączona w polską tradycję martyrologiczną-obok
zbrodni katyńskiej, obok wielu krwawo stłumionych polskich powstań. A ofiary
tego wypadku musiały się stać „poległymi” męczennikami.
Dwa wybuchy
lub więcej
Kilka miesięcy po katastrofie
doszło do ostrego konfliktu pomiędzy oficjalnymi rządowymi komisjami Rosji i
Polski, zajmującymi się ustaleniem przyczyn katastrofy. Obie strony
przerzucały się odpowiedzialnością
za zaniechania techniczne i nieprzestrzeganie procedur. Jednak ani komisja
rosyjska, ani polska komisja rządowa, mimo szczegółowych badań czarnych
skrzynek, a także szczątków samolotu i ciał, nie znalazły żadnych poszlak
mogących wskazywać na zamach. Tymczasem partia Jarosława Kaczyńskiego powołała
własny Zespół Parlamentarny ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy. Przewodniczący
zespołu Antoni Macierewicz przez wiele miesięcy przedstawiał kolejne hipotezy
mówiące m.in. o „celowo błędnym naprowadzaniu polskiego samolotu”, a wreszcie
o „dwóch lub więcej wybuchach”, które miały nastąpić na pokładzie samolotu jeszcze
przed lądowaniem. Mimo że każdej z tych teorii zaprzeczały wszystkie
zgromadzone przez polską i rosyjską komisję dowody, teoria zamachu-propagowana
przez prawicowe media- została zaakceptowana w pewnym momencie przez blisko
jedną trzecią Polaków.
Genialny okazał się też pomysł pochowania
Lecha Kaczyńskiego na Wawelu. Spin doktorzy Prawa i Sprawiedliwości - wówczas
byli to jeszcze Paweł Kowal, Michał Kamiński i Adam Bielan - za wiedzą i zgodą
Jarosława Kaczyńskiego „zaproponowali” go kardynałowi Dziwiszowi, który w
atmosferze żałoby nie odmówił, bo odmówić nie mógł. Wyszyński potrafiłby wtedy
PiS odmówić, ale polski Kościół nie miał wówczas Wyszyńskiego. W ten sposób od
pierwszych dni po katastrofie PiS łączył gorącą mitotwórczą działalność z zimną
piarową „technologią władzy”.
Kiedy na polskiej prawicy
upowszechniała się teoria zamachu, bez porównania bardziej trzeźwo oceniał
polityczne konsekwencje katastrofy smoleńskiej Ludwik Dorn (wcześniej dysydent,
po Smoleńsku znowu kandydat do parlamentu z list PiS). On nigdy nie uważał
katastrofy za zamach, ale dostrzegł w niej „krwawy akt założycielski, jakiego
III RP zabrakło w 1989 r.”. Nawet jeśli nie był to zamach, mógł zadziałać tak,
jakby był-to myślenie dużej części polskiej prawicy. Nawet Jarosław Kaczyński
użył kiedyś sformułowania „prawie zamach”.
Kościół wobec religii
smoleńskiej
Wybitny religioznawca prof. Zbigniew Mikołejko bodaj jako pierwszy zdefiniował
polityczne działania PiS wokół katastrofy smoleńskiej jako świadomie
zaszczepiany w społeczeństwie parareligijny kult. Jego zdaniem: „użyto tu
całego archiwum tradycji religijnej, aby realizować pewne cele polityczne. Służy
temu symbolika, sposób narracji, proroczy styl Jarosława Kaczyńskiego,
powtarzalność rytuałów przed Pałacem Prezydenckim, idea rzekomego męczeństwa
ofiar katastrofy. Żeby partia polityczna działała na zasadach religijnych,
potrzebna jest bowiem ofiara założycielska".
Aby jednak w kraju takim jak
Polska katastrofa smoleńska z tematu propagandy jednej z partii stała się
przedmiotem kultu ogarniającego coraz większą część polskiego społeczeństwa,
potrzebne było przyzwolenie Kościoła. Polski Kościół bardzo szybko się w tej
sprawie podzielił. W Warszawie, pod krzyżem upamiętniającym ofiary katastrofy,
ustawionym przez harcerzy w pierwszych dniach ogólnonarodowej żałoby na
Krakowskim Przedmieściu, naprzeciw Pałacu Prezydenckiego, bardzo szybko
zaczęły się odbywać antyrządowe manifestacje, oskarżające Tuska i
Komorowskiego o „wspólnictwo w zbrodni” i „uzurpację władzy”. Kiedy należący do
umiarkowanego skrzydła polskiego Kościoła kardynał Kazimierz Nycz nakazał
przeniesienie krzyża do jednej z pobliskich świątyń, doszło do zamieszek, w
czasie których lojalni wobec biskupa kapłani byli odpędzani od krzyża przez
zwolenników PiS oskarżających ich o „zdradę ojczyzny” i „służenie żydowskiemu
lobby”.
Wielu innych, bardziej
konserwatywnych biskupów i księży otwarcie poparło jednak smoleński kult.
Został on przez konserwatywną część polskiego Kościoła uznany za wygodne
narzędzie nacisku na osłabione świeckie państwo, a także walki z „sekularyzacją idącą z Brukseli”. W homilii biskupa
Józefa Zawitkowskiego można było usłyszeć: „Lecieliśmy po to, aby światu
powiedzieć o Katyniu, aby odsłonić światu prawdę o śmiertelnym kłamstwie, i staliśmy się ofiarą, a teraz kaci
nas sądzą”. Konserwatywny biskup Wiesław Mering mówił do wiernych: „To mi
przypomina sytuację, którą przeżywaliśmy jako młodzi ludzie w związku z
Katyniem. Wtedy nie wolno było swobodnie mówić pełnej prawdy o Katyniu. Teraz
jesteśmy wprowadzani w błąd w sprawie Smoleńska”. Znany warszawski ksiądz
Stanisław Małkowski deklarował jeszcze bardziej wprost, przy braku
jakiejkolwiek reakcji ze strony biskupów: „Katastrofa smoleńska to zbrodnia z
zimną krwią, planowana przez wiele miesięcy przy współudziale służb rosyjskich
i jakichś istotnych czynników na Zachodzie”. Wreszcie
jedna z najsilniejszych postaci polskiego Kościoła, kierujący archidiecezją
gdańską abp Leszek Sławoj Głódź, kiedy sam stał się przedmiotem krytyki za
nadużycia finansowe i mobbing podległych mu księży, podczas
kazania wygłoszonego w klasztorze jasnogórskim kontratakował Smoleńskiem:
„Ileż szyderstw z »sekty smoleńskiej«, z »religii smoleńskiej«. Ci, którzy pamiętają
o poległych, dążą do prawdy - bez manipulacji i bez zakłamań. Każdego miesiąca
idą w Warszawie Krakowskim Przedmieściem w modlitewnym pochodzie pamięci”.
W ten sposób, przy tyleż ideowym,
co pragmatycznym poparciu konserwatywnej części polskiego Kościoła, narodziła
się „smoleńska religia”, mit Lecha Kaczyńskiego jako największego przywódcy w
całej polskiej historii, który „zginął umęczon pod Putinem i Tuskiem”, a jego
polityczne zmartwychwstanie nastąpi, kiedy jego brat przejmie władzę w Polsce,
aby „zrealizować testament polskich patriotycznych elit zgładzonych w
Smoleńsku”.
Armia w rozsypce
Cztery lata po katastrofie jej
ideowy i polityczny potencjał wydaje się jednak wyczerpany. Smoleńska armia
jest w rozsypce. Większość jej kapitanów-Bielan, Kamiński, Kowal, Lisicki,
Kluzik-Rostkowska, Migalski, Dorn... - opuściła Kaczyńskiego. Przeszła na
stronę wroga albo konkurencji. Z dawnej smoleńskiej armii Jarosławowi
Kaczyńskiemu pozostał dziś wyłącznie Antoni Macierewicz, ale nie wiadomo, czy
to dla prezesa PiS atut czy obciążenie w walce o władzę.
Wcześnie zdradził publicysta Paweł
Lisicki. Mianowany redaktorem naczelnym „Rzeczpospolitej” w czasie „rządów
braci”, od pierwszych dni po katastrofie publikował antologię smoleńskich
manifestów Krasnodębskiego, Warzechy, Rymkiewicza, Mazurka, Cejrowskiego,
braci Karnowskich... Smoleńska kampania „Rzeczpospolitej” trwała jednak tylko
do momentu ogłoszenia wyników drugiej tury wyborów prezydenckich. Już parę dni
później Lisicki zaczął się dystansować od „teorii zamachu”, a nawet od pomysłu
budowania tożsamości polskiej prawicy na „podziale smoleńskim”. Został za to
bardzo ostro skarcony przez Kaczyńskiego, który jednak nie miał już władzy
odwoływania czy zatrudniania kogokolwiek w mediach czy państwie. Redagowany
dziś przez Lisickiego tygodnik „Do Rzeczy” jest chyba najbardziej
zdystansowanym ze wszystkich prawicowych mediów zarówno wobec Kaczyńskiego, jak
też wobec hipotezy zamachu.
Teraz od linii smoleńskiej
odchodzą też media o. Rydzyka. Donosząc, że „wybuchu nic nie potwierdza”, w
oparciu o te same dane, które dwa czy trzy lata temu pozwalały im twierdzić, że
„zamach jest jedynym prawdopodobnym wyjaśnieniem tego, co zaszło Smoleńsku”.
Za tę zmianę komentatorzy czynią odpowiedzialnym spór Rydzyka z Kaczyńskim o
kształt list PiS do Parlamentu Europejskiego. Jednak jest inny powód,
ważniejszy. O. Rydzyk, przy całej jego wyrazistości, zawsze był ostrożnym
oportunistą w swoim stosunku do episkopatu. A polski episkopat zaczyna się
dystansować wobec Kaczyńskiego i PiS. Część biskupów wyciągnęła morał z faktu,
że ponad półtora miliona Polaków zagłosowało w 2011 r. na antyklerykalną partię
Janusza Palikota - głównie w reakcji na zachowanie polskiego Kościoła po
katastrofie smoleńskiej.
Smoleńsk - wersja minimum
Szklanym sufitem „religii
smoleńskiej” okazało się 30 proc. To samo, które głosuje na PiS. Jednak w ciągu
ostatniego roku wiara w zamach wyraźnie osłabła, „rocznicowy" sondaż opublikowany
przez „Rzeczpospolitą” oceniają dzisiaj na zaledwie 14 proc. Oświadczenie
Naczelnej Prokuratury Wojskowej, że nic nie potwierdziło hipotezy zamachu,
ogłoszone w tygodniu poprzedzającym czwartą rocznicę katastrofy, było tylko
powtórzeniem prawdy, która dociera wreszcie do większości Polaków.
Argumenty ekspertów komisji
Macierewicza nie wytrzymały konfrontacji z ustaleniami ekspertów komisji
Millera, kiedy w końcu - być może o dwa lata za późno - zdecydowali się wziąć
udział w akcji informacyjnej na dużą skalę, przeciwstawiając się wreszcie
frontalnie apostołom „religii smoleńskiej”. Podobnie wiarygodność ekspertów
komisji Macierewicza nie przeżyła upublicznienia ich faktycznych naukowych
biografii.
W tej sytuacji „religia
smoleńska”, choć wciąż przydatna do cementowania twardego elektoratu PiS,
zaczyna być kamieniem młyńskim u szyi, jeśli partia Kaczyńskiego rzeczywiście
myśli o przebiciu szklanego sufitu i przejęciu władzy. Coraz większa część
prawicy to rozumie. Nie przypadkiem drugi film Anity Gargas o katastrofie różni
się od pierwszego - zaledwie sprzed roku - niemal całkowitym wycofaniem
twardych tez o zamachu. Nikogo, oprócz reżysera Antoniego Krauzego, nie rozpala
też perspektywa powstania partyjnie zaangażowanego fabularnego filmu o
katastrofie, która „na pewno była zamachem".
Już wyłącznie z zimnej wyborczej
kalkulacji, aby zmobilizować najtwardsze zasoby „wierzących”, Jarosław
Kaczyński wrzuca na parę dni przed rocznicą, ad hoc, bez
przekonania i bez przygotowania, pomysł „specustawy smoleńskiej”. Adam Hofman
musiał później bronić faktu nieistnienia, nawet projektu takiej ustawy,
argumentem, że „napewno będzie gotowa, jak PiS przejmie władzę”. Wyciągnięta w
programie „Kropka nad i" przez Hofmana plansza z powiększonym wspólnym
zdjęciem Tuska i Putina
(twórcze wykorzystanie multimedialnych metod
ks. Oko), już nawet dla samego rzecznika PiS nie jest „dowodem na zamach”, a
zaledwie ilustracją „politycznej naiwności” polskiego premiera.
W ten sposób nieco bardziej od
Macierewicza rozsądne postaci PiS próbują wrócić do wersji minimum politycznego
wykorzystania Smoleńska, którą zaraz po katastrofie testował Brudziński.
Zamiast wersji heroicznej - zamachu, wersja obciążająca „dziadowskie państwo
Tuska” całkowitą odpowiedzialnością za proceduralne i techniczne
niedociągnięcia, które doprowadziły do katastrofy. Niedociągnięcia faktycznie
kompromitujące polskie państwo, tylko że obciążające co najmniej obie rządzące
nim ostatnio partie, PiS i PO, a także prezydenta, który zginął w Smoleńsku.
Trwająca już od czterech lat
polityczna lekcja Smoleńska potwierdza, że Jarosław Kaczyński, choć w walce o
władzę próbuje wykorzystać wszystko, ostatecznie nie umiał wykorzystać
niczego. Kryzys finansowy, Smoleńsk, Ukraina... za każdym razem, kiedy pojawia
się poważne polityczne wyzwanie, lider PiS okazuje się słabszy od Tuska, a
ludzie, którzy przetrwali jego czystki w PiS, są bardziej nieudolni od tych,
którzy przetrwali czystki Tuska w Platformie. Zrozumieli to dawni kapitanowie
smoleńskiej armii, rozumie to coraz większa część polskiego Kościoła. Jeśli
prawica kiedykolwiek zdoła stworzyć efektywną politycznie alternatywę dla
rządów Tuska czy dla III RP, nie będzie to alternatywa smoleńska, która apogeum
swojego znaczenia ma już za sobą. I nie przykryją tego żadne rocznicowe
uroczystości.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz