środa, 9 kwietnia 2014

Triumf i schyłek religii smoleńskiej



Wciąż żyjemy w cieniu brzozy. Ale jest on coraz krótszy i bledszy.

Cztery lata temu prawie straciliśmy Polskę. „My” to w tym wypadku lewica, liberałowie, chadecy, konserwatyści, nieraz krytykujący błędy III RP, ale z pozycji lojalnej wobec tego państwa. Akceptujący zachodni kierunek polskiej polityki po 1989 r. W konsekwencji katastrofy smoleń­skiej Polska o mało co nie dostała się w ręce ludzi, którzy całą tę „zapadnicką” agendę postanowili odrzucić. W imię polskiej wersji „demokracji suwerennej ”, mniej poważnej niż wizja ro­syjska, jednak równie mocno rozpalającej wyobraźnię znacznej części polskiej prawicy, a także najbardziej konserwatywnego skrzydła polskiego Kościoła.


Jak katastrofa stała się zamachem
Warto przypomnieć, co w smoleńskiej historii było praw­dą, a co stało się mitem. 10 kwietnia 2010 r. rządowy tupolew rozbił się, podchodząc do lądowania w gęstej mgle zalegającej na lotnisku w Smoleńsku. Nieprzygotowanym do takich wi­zyt, wyposażonym w przestarzały sprzęt, od dawna omijanym przez regularne rosyjskie linie lotnicze. Jednak to lotnisko ma jedną zaletę - jest położone najbliżej Katynia. Dla Lecha Ka­czyńskiego wizyta w Katyniu- gdzie czekali już na niego harce­rze, kombatanci, biskupi, a także kamery wszystkich polskich telewizji - miała też być inauguracją prezydenckiej kampanii. Urzędujący prezydent nie startował do niej jako faworyt. Spóź­nienie się na inaugurację własnej kampanii byłoby w tej sytua­cji ostateczną kompromitacją. Stąd „niemożność’1 udania się prezydenckiego samolotu na lotniska zapasowe w Mińsku czy w Moskwie, mimo że rosyjscy kontrolerzy lotu ze Smoleńska powtarzali polskim pilotom komunikat, że z powodu gęstej mgły: „nie ma warunków do lądowania”. Jednak środowisko polityczne braci Kaczyńskich najpewniej uznałoby formalny zakaz lądowania prezydenckiego samolotu za ingerencję w pol­ską kampanię wyborczą. I stało się.
Katastrofa smoleńska na jakiś czas zmieniła dynamikę procesów nie tylko politycznych, ale wręcz społecznych i kulturo­wych w Polsce. Zacznijmy jednak od polityki. Wiosną 2010 r. Lech Kaczyński przegrywał w sondażach z każdym praktycz­nie kandydatem zgłaszanym przez PO, na plecach czuł nawet sondażowy oddech liderów słabej lewicy. Jego brat bliźniak był osobą powszechnie nielubianą. Jego partia przegrała nie tylko wybory parlamentarne w 2007 r., ale z coraz gorszymi wynika­mi przegrywała kolejne wybory samorządowe i uzupełniające. Jarosława Kaczyńskiego atakowali już za polityczną nieudol­ność inni prawicowi politycy, a nawet media sympatyzujące z jego obozem.
Jeszcze w pierwszych sondażach po katastrofie poparcie Jarosława Kaczyńskiego jako ewentualnego zmiennika tra­gicznie zmarłego prezydenta w nadchodzących wyborach wahało się w okolicach paru procent, w granicach błędu sta­tystycznego. I nawet jego własna partia zastanawiała się, czy to jego wskazać jako kandydata po zmarłym bracie. Kampa­nię prezydencką zakończył jednak z prawie 50-procentowym poparciem. Żałoba po katastrofie stała się dla niego nowym politycznym początkiem.
Aby katastrofa smoleńska zmieniła dynamikę procesów po­litycznych i społecznych w Polsce, nie mogła pozostać jedynie najtragiczniejszym w polskiej historii wypadkiem komunika­cyjnym. Musiała stać się zamachem i zostać włączona w polską tradycję martyrologiczną-obok zbrodni katyńskiej, obok wielu krwawo stłumionych polskich powstań. A ofiary tego wypadku musiały się stać „poległymi” męczennikami.

Dwa wybuchy lub więcej
Kilka miesięcy po katastrofie doszło do ostrego konfliktu pomiędzy oficjalnymi rządowymi komisjami Rosji i Polski, zajmującymi się ustaleniem przyczyn katastrofy. Obie strony
przerzucały się odpowiedzialnością za zaniechania techniczne i nieprzestrzeganie procedur. Jednak ani komisja rosyjska, ani polska komisja rządowa, mimo szczegółowych badań czarnych skrzynek, a także szczątków samolotu i ciał, nie znalazły żad­nych poszlak mogących wskazywać na zamach. Tymczasem partia Jarosława Kaczyńskiego powołała własny Zespół Parla­mentarny ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy. Przewodniczący zespołu Antoni Macierewicz przez wiele miesięcy przedstawiał kolejne hipotezy mówiące m.in. o „celowo błędnym naprowa­dzaniu polskiego samolotu”, a wreszcie o „dwóch lub więcej wybuchach”, które miały nastąpić na pokładzie samolotu jesz­cze przed lądowaniem. Mimo że każdej z tych teorii zaprze­czały wszystkie zgromadzone przez polską i rosyjską komisję dowody, teoria zamachu-propagowana przez prawicowe me­dia- została zaakceptowana w pewnym momencie przez blisko jedną trzecią Polaków.
Genialny okazał się też pomysł pochowania Lecha Ka­czyńskiego na Wawelu. Spin doktorzy Prawa i Sprawiedliwo­ści - wówczas byli to jeszcze Paweł Kowal, Michał Kamiński i Adam Bielan - za wiedzą i zgodą Jarosława Kaczyńskiego „za­proponowali” go kardynałowi Dziwiszowi, który w atmosferze żałoby nie odmówił, bo odmówić nie mógł. Wyszyński potra­fiłby wtedy PiS odmówić, ale polski Kościół nie miał wówczas Wyszyńskiego. W ten sposób od pierwszych dni po katastrofie PiS łączył gorącą mitotwórczą działalność z zimną piarową „technologią władzy”.
Kiedy na polskiej prawicy upowszechniała się teoria za­machu, bez porównania bardziej trzeźwo oceniał polityczne konsekwencje katastrofy smoleńskiej Ludwik Dorn (wcześniej dysydent, po Smoleńsku znowu kandydat do parlamentu z list PiS). On nigdy nie uważał katastrofy za zamach, ale dostrzegł w niej „krwawy akt założycielski, jakiego III RP zabrakło w 1989 r.”. Nawet jeśli nie był to zamach, mógł zadziałać tak, jakby był-to myślenie dużej części polskiej prawicy. Nawet Ja­rosław Kaczyński użył kiedyś sformułowania „prawie zamach”.

Kościół wobec religii smoleńskiej
Wybitny religioznawca prof. Zbigniew Mikołejko bodaj jako pierwszy zdefiniował polityczne działania PiS wokół katastrofy smoleńskiej jako świadomie zaszczepiany w społeczeństwie parareligijny kult. Jego zdaniem: „użyto tu całego archiwum tradycji religijnej, aby realizować pewne cele polityczne. Słu­ży temu symbolika, sposób narracji, proroczy styl Jarosława Kaczyńskiego, powtarzalność rytuałów przed Pałacem Prezydenckim, idea rzekomego męczeństwa ofiar katastrofy. Żeby partia polityczna działała na zasadach religijnych, potrzebna jest bowiem ofiara założycielska".
Aby jednak w kraju takim jak Polska katastrofa smoleńska z tematu propagandy jednej z partii stała się przedmiotem kultu ogarniającego coraz większą część polskiego społeczeń­stwa, potrzebne było przyzwolenie Kościoła. Polski Kościół bardzo szybko się w tej sprawie podzielił. W Warszawie, pod krzyżem upamiętniającym ofiary katastrofy, ustawionym przez harcerzy w pierwszych dniach ogólnonarodowej żałoby na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciw Pałacu Prezydenc­kiego, bardzo szybko zaczęły się odbywać antyrządowe mani­festacje, oskarżające Tuska i Komorowskiego o „wspólnictwo w zbrodni” i „uzurpację władzy”. Kiedy należący do umiarko­wanego skrzydła polskiego Kościoła kardynał Kazimierz Nycz nakazał przeniesienie krzyża do jednej z pobliskich świątyń, doszło do zamieszek, w czasie których lojalni wobec bisku­pa kapłani byli odpędzani od krzyża przez zwolenników PiS oskarżających ich o „zdradę ojczyzny” i „służenie żydowskie­mu lobby”.
Wielu innych, bardziej konserwatywnych biskupów i księ­ży otwarcie poparło jednak smoleński kult. Został on przez konserwatywną część polskiego Kościoła uznany za wygod­ne narzędzie nacisku na osłabione świeckie państwo, a także walki z „sekularyzacją idącą z Brukseli”. W homilii biskupa Jó­zefa Zawitkowskiego można było usłyszeć: „Lecieliśmy po to, aby światu powiedzieć o Katyniu, aby odsłonić światu prawdę o śmiertelnym kłamstwie, i staliśmy się ofiarą, a teraz kaci nas sądzą”. Konserwatywny biskup Wiesław Mering mówił do wier­nych: „To mi przypomina sytuację, którą przeżywaliśmy jako młodzi ludzie w związku z Katyniem. Wtedy nie wolno było swobodnie mówić pełnej prawdy o Katyniu. Teraz jesteśmy wprowadzani w błąd w sprawie Smoleńska”. Znany warszaw­ski ksiądz Stanisław Małkowski deklarował jeszcze bardziej wprost, przy braku jakiejkolwiek reakcji ze strony biskupów: „Katastrofa smoleńska to zbrodnia z zimną krwią, planowa­na przez wiele miesięcy przy współudziale służb rosyjskich i jakichś istotnych czynników na Zachodzie”. Wreszcie jedna z najsilniejszych postaci polskiego Kościoła, kierujący archi­diecezją gdańską abp Leszek Sławoj Głódź, kiedy sam stał się przedmiotem krytyki za nadużycia finansowe i mobbing pod­ległych mu księży, podczas kazania wygłoszonego w klaszto­rze jasnogórskim kontratakował Smoleńskiem: „Ileż szyderstw z »sekty smoleńskiej«, z »religii smoleńskiej«. Ci, którzy pa­miętają o poległych, dążą do prawdy - bez manipulacji i bez zakłamań. Każdego miesiąca idą w Warszawie Krakowskim Przedmieściem w modlitewnym pochodzie pamięci”.
W ten sposób, przy tyleż ideowym, co pragmatycznym po­parciu konserwatywnej części polskiego Kościoła, narodziła się „smoleńska religia”, mit Lecha Kaczyńskiego jako największe­go przywódcy w całej polskiej historii, który „zginął umęczon pod Putinem i Tuskiem”, a jego polityczne zmartwychwstanie nastąpi, kiedy jego brat przejmie władzę w Polsce, aby „zre­alizować testament polskich patriotycznych elit zgładzonych w Smoleńsku”.

Armia w rozsypce
Cztery lata po katastrofie jej ideowy i polityczny potencjał wydaje się jednak wyczerpany. Smoleńska armia jest w rozsypce. Większość jej kapitanów-Bielan, Kamiński, Kowal, Lisicki, Kluzik-Rostkowska, Migalski, Dorn... - opuściła Kaczyńskiego. Przeszła na stronę wroga albo konkurencji. Z dawnej smoleń­skiej armii Jarosławowi Kaczyńskiemu pozostał dziś wyłącznie Antoni Macierewicz, ale nie wiadomo, czy to dla prezesa PiS atut czy obciążenie w walce o władzę.
Wcześnie zdradził publicysta Paweł Lisicki. Mianowany redaktorem naczelnym „Rzeczpospolitej” w czasie „rządów braci”, od pierwszych dni po katastrofie publikował antologię smoleńskich manifestów Krasnodębskiego, Warzechy, Rymkie­wicza, Mazurka, Cejrowskiego, braci Karnowskich... Smoleńska kampania „Rzeczpospolitej” trwała jednak tylko do momentu ogłoszenia wyników drugiej tury wyborów prezydenckich. Już parę dni później Lisicki zaczął się dystansować od „teorii za­machu”, a nawet od pomysłu budowania tożsamości polskiej prawicy na „podziale smoleńskim”. Został za to bardzo ostro skarcony przez Kaczyńskiego, który jednak nie miał już władzy odwoływania czy zatrudniania kogokolwiek w mediach czy państwie. Redagowany dziś przez Lisickiego tygodnik „Do Rze­czy” jest chyba najbardziej zdystansowanym ze wszystkich prawicowych mediów zarówno wobec Kaczyńskiego, jak też wobec hipotezy zamachu.
Teraz od linii smoleńskiej odchodzą też media o. Rydzy­ka. Donosząc, że „wybuchu nic nie potwierdza”, w oparciu o te same dane, które dwa czy trzy lata temu pozwalały im twierdzić, że „zamach jest jedynym prawdopodobnym wyja­śnieniem tego, co zaszło Smoleńsku”. Za tę zmianę komenta­torzy czynią odpowiedzialnym spór Rydzyka z Kaczyńskim o kształt list PiS do Parlamentu Europejskiego. Jednak jest inny powód, ważniejszy. O. Rydzyk, przy całej jego wyrazistości, zawsze był ostrożnym oportunistą w swoim stosunku do epi­skopatu. A polski episkopat zaczyna się dystansować wobec Ka­czyńskiego i PiS. Część biskupów wyciągnęła morał z faktu, że ponad półtora miliona Polaków zagłosowało w 2011 r. na antyklerykalną partię Janusza Palikota - głównie w reakcji na zachowanie polskiego Kościoła po katastrofie smoleńskiej.

Smoleńsk - wersja minimum
Szklanym sufitem „religii smoleńskiej” okazało się 30 proc. To samo, które głosuje na PiS. Jednak w ciągu ostatniego roku wiara w zamach wyraźnie osłabła, „rocznicowy" sondaż opu­blikowany przez „Rzeczpospolitą” oceniają dzisiaj na zaledwie 14 proc. Oświadczenie Naczelnej Prokuratury Wojskowej, że nic nie potwierdziło hipotezy zamachu, ogłoszone w tygodniu po­przedzającym czwartą rocznicę katastrofy, było tylko powtórze­niem prawdy, która dociera wreszcie do większości Polaków.
Argumenty ekspertów komisji Macierewicza nie wytrzymały konfrontacji z ustaleniami ekspertów komisji Millera, kiedy w końcu - być może o dwa lata za późno - zdecydowali się wziąć udział w akcji informacyjnej na dużą skalę, przeciwsta­wiając się wreszcie frontalnie apostołom „religii smoleńskiej”. Podobnie wiarygodność ekspertów komisji Macierewicza nie przeżyła upublicznienia ich faktycznych naukowych biografii.
W tej sytuacji „religia smoleńska”, choć wciąż przydatna do cementowania twardego elektoratu PiS, zaczyna być ka­mieniem młyńskim u szyi, jeśli partia Kaczyńskiego rzeczy­wiście myśli o przebiciu szklanego sufitu i przejęciu władzy. Coraz większa część prawicy to rozumie. Nie przypadkiem drugi film Anity Gargas o katastrofie różni się od pierwsze­go - zaledwie sprzed roku - niemal całkowitym wycofaniem twardych tez o zamachu. Nikogo, oprócz reżysera Antoniego Krauzego, nie rozpala też perspektywa powstania partyjnie za­angażowanego fabularnego filmu o katastrofie, która „na pew­no była zamachem".
Już wyłącznie z zimnej wyborczej kalkulacji, aby zmobili­zować najtwardsze zasoby „wierzących”, Jarosław Kaczyński wrzuca na parę dni przed rocznicą, ad hoc, bez przekonania i bez przygotowania, pomysł „specustawy smoleńskiej”. Adam Hofman musiał później bronić faktu nieistnienia, nawet pro­jektu takiej ustawy, argumentem, że „napewno będzie gotowa, jak PiS przejmie władzę”. Wyciągnięta w programie „Kropka nad i" przez Hofmana plansza z powiększonym wspólnym zdjęciem Tuska i Putina (twórcze wykorzystanie multimedial­nych metod ks. Oko), już nawet dla samego rzecznika PiS nie jest „dowodem na zamach”, a zaledwie ilustracją „politycznej naiwności” polskiego premiera.
W ten sposób nieco bardziej od Macierewicza rozsądne postaci PiS próbują wrócić do wersji minimum politycznego wykorzystania Smoleńska, którą zaraz po katastrofie testował Brudziński. Zamiast wersji heroicznej - zamachu, wersja obcią­żająca „dziadowskie państwo Tuska” całkowitą odpowiedzial­nością za proceduralne i techniczne niedociągnięcia, które doprowadziły do katastrofy. Niedociągnięcia faktycznie kom­promitujące polskie państwo, tylko że obciążające co najmniej obie rządzące nim ostatnio partie, PiS i PO, a także prezydenta, który zginął w Smoleńsku.
Trwająca już od czterech lat polityczna lekcja Smoleńska po­twierdza, że Jarosław Kaczyński, choć w walce o władzę pró­buje wykorzystać wszystko, ostatecznie nie umiał wykorzystać niczego. Kryzys finansowy, Smoleńsk, Ukraina... za każdym razem, kiedy pojawia się poważne polityczne wyzwanie, lider PiS okazuje się słabszy od Tuska, a ludzie, którzy przetrwali jego czystki w PiS, są bardziej nieudolni od tych, którzy prze­trwali czystki Tuska w Platformie. Zrozumieli to dawni kapi­tanowie smoleńskiej armii, rozumie to coraz większa część polskiego Kościoła. Jeśli prawica kiedykolwiek zdoła stworzyć efektywną politycznie alternatywę dla rządów Tuska czy dla III RP, nie będzie to alternatywa smoleńska, która apogeum swojego znaczenia ma już za sobą. I nie przykryją tego żadne rocznicowe uroczystości.

Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz