niedziela, 13 kwietnia 2014

Komornika nikt nie tyka



W Sejmie trwa cicha kuluarowa wojna o zmianę ustawy o komornikach. Czas najwyższy. W majestacie prawa komornicy mogą postępować jak rabusie i paserzy.

Wydaje się to proste: ktoś nie spłaca długów, wierzyciel skarży się do sądu, zjawia się komornik i zmusza dłużnika do spła­cania, a przy okazji sam na tym zarabia.
To jest praca ciężka i niewdzięczna, często mówią komornicy. W terenie i niebezpiecz­na. By dobrać się do pieniędzy dłużnika, komornik najczęściej licytuje jego majątek.
Niestety - jak pokazują dowody - bywa, że jedynym zarabiającym jest tu komornik.
Otaczająca komornika aura powagi funkcjonariusza publicznego - zwłaszcza we wsiach i w małych miasteczkach, gdzie istnieje silna sieć powiązań między lokalnymi notablami - powoduje, że ucho­dzi on za człowieka władzy. Wielu myśli nawet, że komornik ma immunitet jak dyplomata. To przekonanie wzrastało, kiedy się widziało, jak bardzo po macoszemu prokuratury i sądy lokalne traktują skargi ofiar komorników- prawie same umorzenia. Wy­dawało się, że nic nie osłabi tej niemal boskiej władzy komornika nad dłużnikiem.

Przypadek Kowboja jako początek
Jednak w październiku 2012 r. jako pierwszy w Polsce poległ przed sądem za fałszerstwo komornik Piotr K. ze Szczytna, zwany w okolicy Kowbojem, i działający z nim biegły sądowy Waldemar S. Była to robota rutynowa: państwo D. z Rozogów nie spłacali rat za auto, a byli właścicielami działki - było więc z czego brać dług. Kowboj zlecił biegłemu S. wycenę działki, a ten zrobił to, zagląda­jąc do ksiąg wieczystych - wartość 50 tys. zł. Ani Kowboj, ani jego biegły wydawali się nie zauważać budynków stojących na działce, więc ich nie wycenili wcale. Państwo D. zostali bez dachu nad głową i bez środków do życia. Ziemię - oficjalnie bez zabudo­wań - kupił rolnik za 50 tys., a później rze­telny biegły wycenił jej wartość na prawie pięć razy więcej. Kowboj ze swoim bie­głym sprzedał także willę nad jeziorem w Szczytnie, należącą do innego właścicie­la, za 200 tys. zł - niedługo potem nabywca wystawił ją na sprzedaż za 1,45 min.
D. skarżyli się do sądu na postępowanie komornika Kowbo­ja. Sąd nie widział jednak podstaw formalnych dla tych skarg. Byłoby jak zwykle-zmowa milczenia w wymiarze sprawiedli­wości - gdyby państwo D. nie trafili do olsztyńskiej kancelarii Lecha Obary. - W małych społecznościach komornik występuje czasem jako dawca dóbr po niskiej cenie - mówi mec. Obara. - Zdarza się, że zaniża wartość nieruchomości albo bada jej wartość przez płot, nawet nie wchodząc na posesję. Dodatkowo wydawało się, że w małych społecznościach może panować swo­isty triumwirat komornika, prokuratury i sądu, w myśl którego nikt nie widział niczyich nieprawidłowości. Tymczasem wygrana sprawa K. pokazała praktykę działania nieuczciwego komornika i otworzyła nam drogę do przyszłych procesów.
Olsztyński sąd skazał Kowboja na 8 miesięcy więzienia w za­wieszeniu na 3 lata, a pracującego z nim biegłego na 6 miesię­cy w zawieszeniu na 2 lata. Był to pierwszy w Polsce przypadek prawomocnego skazania za fałszerstwo w egzekucji komorni­czej. Wcześniej były same umorzenia. Pan D. zmarł przed ogło­szeniem wyroku, jego rodzina wyjechała do Niemiec. Po tym doświadczeniu Lech Obara zabrał się za kolejnych nieuczci­wych komorników.
Przypadek Chruściela jako memento
Wiktor Chruściel miał duży warsztat samochodowy w Ni­dzicy na Mazurach - był na okolicznym rynku potentatem wulkanizacyjnym. Jego przypadek - ciągle w toku - pokazuje, jak bardzo słaby okazuje się dłużnik w zetknięciu z machiną komorniczo-sądowo-prokuratorską małego miasteczka.
Chruściel miał kredyt w Banku Spółdzielczym w Ciechanowie. Kiedy latem 2011 r. przyszedł w biznesie gorszy czas, sam zgłosił się do banku - mówił, że nie ulega dla niego wątpliwości, że dług trzeba spłacać, i że nadrobi niedopłaty w ciągu 2 tygodni - kie­dy tylko zmieni się pora roku, bo jesień to dla wulkanizatorów okres żniw. Bank był jednak błyskawiczny, jak na opieszałość panującą w polskich sądach - w jeden dzień załatwił w sądzie nakaz egzekucyjny, sąd natychmiast wysłał odpowiedni wniosek do komornika i jeszcze w tym samym dniu komornik z Działdowa Sebastian Sz. zjawił się w warsztacie Chruściela.
- Gdyby mój warsztat spłonął albo zabrałaby go powódź, mu­siałbym to zrozumieć i zabrałbym się do odbudowywania - mówi Wiktor Chruściel. - Ale tu władzy w osobie komornika, a potem także sądu i prokuratury, do których od początku składałem skargi na działania komornika, chodziło raczej o odcięcie mi drogi wyjścia z sytuacji. Chcieli mi podciąć pęciny, żeby mnie nie było stać nawet na znaczek sądowy na skargę.
To, co komornik Sz. zrobił w warsztacie Chruściela w majesta­cie prawa, mogłoby - gdyby nie komorniczy urzędowy łańcuch z orłem w koronie - uchodzić za napad rozbójniczy. Już w listo­padzie 2011 r., podczas pierwszych zajęć majątku, Chruściel usłyszał od komornika z Działdowa, że nie powinien rozpaczać nad ruchomościami, bo on, komornik, chce się dobrać do nieru­chomości i to będzie dla Chruściela prawdziwy problem.
To mówiąc, komornik polecał wynajętym przez siebie na koszt dłużnika ludziom ładować jego kilka tysięcy opon i auta stojące na warsztatowym placu. Zwykle jest tak, że zaj­mowane rzeczy zostają pod opieką dłużnika do czasu licytacji, ale gdy się wynajmie firmę przewozową i ludzi do ładowania, można bardzo ładnie wygenerować dodatkowe koszty - w tym wypadku, jak się okazało, prawie 8 tys. zł; to częsty komorniczy patent na podrożenie.
Następnie komornik Sz. sprzedał rzeczy Wiktora Chruście­la z wolnej ręki - czyli tak, jak sprzedawać należy zajęte mięso z uwagi na jego szybkie psucie się. Mógłby być to nawet w Nidzicy ważny dzień dla ewentualnych klientów licytacyjnych, bo ceny były zaskakujące - opony za 45 gr sztuka, opel zafira za nieca­łe 150 zł, czyli za cenę ledwie przekraczającą cenę paliwa, któ­rym był zatankowany, a skuter nawet za darmo - gdyby nie fakt, że większość kupił na pniu od komornika jeden człowiek Piotr M.
Ale to wciąż nie był koniec. Komornik Sebastian Sz. konty­nuował dzieło wyniszczania Chruściela z - jak mówi dłużnik - sadystyczną satysfakcją. Stojące na placu auta, wyceniane jak złom, pakowano na ciężarówki dźwigiem z łychą załadowczą, łapiąc za dachy. Leciało szkło, z silników wylewał się olej. Sa­mochody odjechały na lawecie bez dowodów rejestracyjnych, które nie były komornikowi potrzebne - teraz Chruściel musi płacić ubezpieczenie, mimo że samochodów nie ma. Dodat­kowo komornik Sz. naskarżył na wulkanizatora za niszczenie środowiska naturalnego - odkrył bowiem plamy rozlanego ole­ju na placu warsztatowym; nieważne, że przynajmniej część z nich powstało przy załadunku aut zlecanym przez samego Sz.
- Chodziłem do nidzickiego sądu i prokuratury, pokazywałem palcem przestępstwa komornika widoczne dla rozsądnego czło­wieka gołym okiem - opowiada Chruściel. -Ale czułem się tylko coraz bardziej bezsilny i zagrożony. Bo jeśli organy państwowe pozwalają na okradanie zwykłego obywatela przez funkcjona­riuszy publicznych, to mamy do czynienia z rozpadem państwa.
Sąd nie mógł dopatrzyć się naruszeń w postępowaniu komor­nika wobec Chruściela - było po staremu, sielsko-małomiasteczkowo. Według Chruściela nidzickie organy sprawiedliwo­ści zachowywały się, jakby czekały z działaniem, aż komornik sprzeda wszystkie zajęte rzeczy. A następnie rzeczywiście po­informowały Chruściela, że jego skargi są bezprzedmiotowe, bo sprzedaży komorniczej nie da się przecież cofnąć.
Chruściel stracił więc w majestacie prawa wszystko, co miał. Zgłosił się do kancelarii mec. Obary w stanie depresji. Teraz od­biera swój szwedzki telefon. Wozi ludzi busem do Szwecji. Mówi, że próbuje już tylko nie pójść na dno. W Szwecji nie był wcześniej ani razu, ale czuje się tam bezpieczniej niż w Polsce, niż w Nidzicy.

Teresa Stakun z mężem hodują krowy we własnym gospodar­stwie w Siedliskach koło Giżycka. Ich kłopoty z długami zaczęły się kilka lat temu - to delikatny biznes, narażony na działanie chorób zwierzęcych i skoki rynku - a komornika Sebastiana Sz. z Dział­dowa, tego samego co przy sprawie Wiktora Chruściela z Nidzicy, i jego metody pracy, poznali od złej strony w lutym 2012 r.
Przede wszystkim w dniu, w którym wyznaczona była licy­tacja ich wielofunkcyjnego traktora zetor, Stakunowie prze­straszyli się wyglądu komornika i towarzyszących mu ludzi.
- W drzwiach stanęło kilku mężczyzn obwieszonych łańcuchami, ogolonych na łyso - opowiada pani Stakunowa. - Osiłki w skó­rzanych kurtkach. Ale jednak w imieniu prawa - więc prze­rażona Stakunowa zaproponowała kawę. Już wcześniej znali Stakunowie komornika Sz. z Działdowa, bywał u nich jednak w mniej rzucającym się w oczy stroju - najpierw przyjechał niemal jak życzliwy znajomy, rozejrzał się, walnął dłonią w stół i mówi: przyjechałem po krowy, ale doszedłem do wniosku, że jak wam zabiorę krowy, to leżycie.
Państwo Stakun nigdy nie mieli pretensji do banku o przy­słanie do nich komornika - byli zadłużeni, mieli trudności w spłatach, rozumieli wszystko. A komornik Sebastian Sz. wy­dawał się im życiowym człowiekiem - nawet kiedy przyjechał licytować ciągnik, też mówił, że do żadnej licytacji nie dojdzie. Wychodził na oczach gospodarzy do przychodzących kupców i tłumaczył, żeby szli do domów.
Sytuacja zmieniła się jak w filmie sensacyjnym, kiedy nagle na podwórko Stakunów zajechały z dwóch stron dwa piękne terenowe wozy na mławskich numerach. Kolejni rośli ludzie stanęli w drzwiach mieszkania i mimo protestów właścicieli traktora, którzy wreszcie zrozumieli, co się dzieje, wylicytowali go szybko od komornika Sz. za 13 tys. zł, mimo że wart był pra­wie 100 tys. Pan Stakun odmówił oddania kluczyków do zetora, ale handlarze już połączyli kable w stacyjce i odjechali.
Następnego dnia Stakunowa pojechała do „Gazety Giżyckiej" i do adwokatki. Trafiła na dobrych ludzi - jak mówi - o spra­wie nagle zrobiło się głośno. Na tyle głośno, że komornik Seba­stian Sz., kiedy do niego dzwonili, zdradzał zdenerwowanie: jak mają czelność, on jest na zwolnieniu lekarskim. Sprawą ostatecznie zajął się mec. Lech Obara z Olsztyna. W tym też czasie do Obary zwrócił się Wiktor Chruściel, wulkanizator z Nidzicy - zaczęły się złe czasy dla komornika z Działdowa.
12 lutego 2014 r. Sąd Rejonowy w Giżycku skazał komornika Sebastiana Sz. w związku ze sprawą Stakunów na rok i 4 mie­siące więzienia w zawieszeniu na 3 lata, 30 tys. zł grzywny i 59 tys. zł zadośćuczynienia dla Stakunów. Przekręt okazał się tak prosty, że dziwiło, jak dorosły człowiek, jakim jest Sz., mógł wymyślić taki prymityw - chyba tylko z poczucia bezkarności. W sądzie okazało się bowiem, że komornik Sz. sprzedał traktor Stakunów swojemu znajomemu z Mławy Bogusławowi W. Cena była promocyjna, jak to wśród znajomych. Obaj panowie wy­pierali się co prawda znajomości, ale zdradziły ich telefony ko­mórkowe - między lutym a kwietniem 2012 r., przez niecałe półtora miesiąca, rozmawiali ze sobą 62 razy. W dniu licy­tacji u Stakunów pan W. dzwonił nawet pytać pana Sz. o drogę na licytację.

Posłanka jako kłopotliwa interwentka
Zarówno mecenas Obara, jak i posłanka Lidia Staroń (która przeprowadzała nowelizację ustawy o komornikach sądowych i egzekucjach w 2010 r. dotyczącą zarobków, a teraz stara się przeprowadzić kolejną) wskazują na trudną do zrozumienia dwuznaczność prawną zawodu komornika. Jest to funkcjo­nariusz publiczny, który działa w imieniu państwa polskiego, ma prawo do interweniowania w asyście policji państwowej, ale z drugiej strony jest to właściwie prywatny biznesmen, pracujący na własny rachunek i na akord. Ile zarobi, tyle jego - a wiadomo, że lepiej więcej.
Samorząd komorniczy, jako jedyny prawniczy samorząd kor­poracyjny w Polsce, może prowadzić działalność biznesową - firma Currenda zajmuje się między innymi „nowoczesnymi technologiami dla wymiaru sprawiedliwości”. W marcu 2014 r. o Currendzie zrobio się głośno, gdy CBA doniosło na Minister­stwo Sprawiedliwości do prokuratury- ministerstwo miało za­mówić systemy informatyczne, między innymi w Currendzie, za 100 min zł bez przetargu. Z wolnej ręki.
Natomiast w 2010 r. chodziło właśnie głównie o „miarkowanie opłat” za pracę komorników- żeby wynagrodzenie było adekwat­ne do nakładu pracy, żeby komornicy nie naliczali sobie horren­dalnych pieniędzy za każdą czynność służbową, przerzucając koszty na dłużnika, jak to mieli w zwyczaju. - Bywały przypadki, kiedy komornik naliczał sobie kilkanaście tysięcy złotych wyna­grodzenia za samo wysłanie pisma służbowego - mówi posłanka.
Sądy, które sprawują nadzór nad legalnością poczynań komorników w pracy, nie spełniają właściwie żadnej funkcji nadzorczej. W związku z tym także niewielu adwokatów ma ochotę zajmo­wać się sprawami skarg na komorników sądowych - za mocne powiązania z prokuraturą i sądami powodują szybkie ukręcanie głów takim sprawom, przeciętnemu prawnikowi nie dają szansy na wygraną. Nie mówiąc już o ich ewentualnym narażaniu się na obstrukcję we własnym, lokalnym środowisku małego mia­steczka. Ani o tym, że dłużnik wyniszczany przez komornika to zwykle człowiek w depresji i bez grosza przy duszy.
Jedynym sposobem na lokalne sitwy prawnicze były do tej pory pisma z Ministerstwa Sprawiedliwości spadające na biurko ja­kiegoś małomiasteczkowego sędziego lub prokuratora jak grom z nieba albo jak strach. Ale żeby takie pismo spadło na biurko na prowincji i zaprowadziło porządek, ministerstwo musi naj­pierw się o sprawie dowiedzieć - i właśnie informowaniem mini­stra o komorniczych nadużyciach władzy zajmuje się od lat Lidia Staroń. Opisuje prostym językiem studium przypadku i zadaje pytania, czy to zgodne z prawem?
W odpowiedziach ministerialnych urzędników z Warsza­wy widać czasami tę samą chorobę indolencji co na prowincji - urzędnicy bardzo się wiją, aby nie zająć żadnego stanowi­ska, a rozgrzeszyć komornika. Tylko że dla zwykłego człowie­ka niszczonego przez komornika takie wicie się jest jak przy­pieczętowanie śmierci cywilnej. Dlatego posłanka Staroń jest uparta - np. 14 lutego 2014 r„ reagując na odpowiedź z mini­sterstwa, pisze: „pragnę wskazać, że jest ona dla mnie niesatysfakcjonująca”. W tym konkretnie piśmie chodzi o sprawę państwa Maciejewskich, rodziców czwórki dzieci, hodowców krów z Niechłonina, u których w lutym 2012 r. zjawiła się służ­bowo Teresa K., komorniczka z Mławy, zajmując za długi nawet łóżko małżeńskie, lodówkę i mikser, czyli sprzęty, które jako niezbędne powinny być wyłączone z egzekucji.
Potem komorniczka wracała jeszcze kilka razy, wysyłała także jako upoważnioną swoją córkę, asesorkę komorniczą Martę K. - przy każdej wizycie Maciejewscy tracili kolejne ruchomości,
w końcu nawet traktor niezbędny w gospodarstwie i krowy, któ­re hodowali. Wraz z krowami rolnicy stracili możliwość wyjścia z długów - mówili, że przy ówczesnej cenie mleka spłata długu zajęłaby im 3 lata. Wraz z systematycznym wywożeniem rzeczy z posesji na ich koszt - z decyzji komornika uzasadnionej przez niego samego, choć już nie przez konieczność - Maciejewscy coraz bardziej osuwali się w długi. Ciekawe w tej sprawie było, że komorniczka K. pozostawiała dłużnikom pouczenia urzędowe, informujące o przysługującym im prawie odwołania od jej decyzji - do nieistniejącej powiatowej rady narodowej.
Zeznająca w sprawie komorniczka była zdziwiona, skąd stary druczek urzędowy - z prawodawstwem z 1966 r. - zaplątał się w jej papierach służbowych. Później okazało się jednak, że innych druczków nie miała wcale. Źle informowani dłużnicy nie mogli poskarżyć się na komorniczkę w terminie ustawowych dwóch ty­godni, bo nie mogli ustalić rzeczywistego adresata skargi.

Finał jako nadzieja
W 2010 r., przy zmianie ustawy - jak opowiada Lidia Staroń - ujawniło się w Sejmie potężne lobby komornicze usiłujące prze­konać posłów do głosowania przeciwko nowelizacji. - Ci ludzie do­cierali do posłów nawet poza Sejmem - mówi posłanka. -Zaprasza­li na sute konferencje. Stanowisko rządu było korzystne dla zmian, mieliśmy korzystne opinie prawników. Ale lobbyści przedstawiali opinie tych samych prawników co my, tylko już o przeciwstawnym znaczeniu. Blokowali obrady. Raz nawet zdarzyło się, że z obrad komisji zniknęli wszyscy przedstawiciele resortów.
Wtedy się udało - „miarkowanie opłat” za pracę komorników działa tak, że dłużnik, który jest przekonany, że płaci komorni­kowi za dużo w stosunku do jego pracy, może wystąpić do sądu z wnioskiem o obniżenie. Niestety, mało kto o tym wie - na pewno „miarkowanie” nie leży w interesie komorników. Wtedy komorni­cy trzy razy skarżyli nowelizację do Trybunału i trzy razy przegrali.
Próba nowelizacji z 2014 r. też ma dobre recenzje i też jest pod ostrzałem lobby komorników.
Zwłaszcza że skazanie Sebastiana Sz., komornika z Działdowa, w lutym 2014 r., wywołało w śniętym w sprawach komorników wymiarze sprawiedliwości efekt domina. Oto 6 marca 2014 r. Sąd Rejonowy w Olsztynie stwierdził, że nidzicki prokurator Da­riusz P. zbadał skargę Chruściela i podjął decyzję o umorzeniu „z pogwałceniem logiki”, a także, że jest to „ocena sprzeczna z rzeczywistością i ujawnionymi dowodami”. Prokuratora P. z Nidzicy czeka teraz postępowanie o przekroczenie uprawnień i niedopełnienie obowiązków.
Również Robert D. z Lipna, do niedawna rzecznik Krajowej Rady Komorniczej, ma kłopoty prawne. Chodzi o sprawę mał­żeństwa Strzałkowskich - leśniczego i pomocy przedszkolnej - którzy musieli wyprowadzić się z zajmowanego mieszka­nia. Zrobili to sami 24 marca 2013 r., ale w sprawie już wcze­śniej działał komornik Robert D., który naliczył sobie prawie 13 tys. zł wynagrodzenia za rzekome przeprowadzenie ich eks­misji, której nie przeprowadzał. Dla uwiarygodnienia antyda­tował odpowiednie pisma urzędowe - to datowane na 18 marca wzywało do wyprowadzki Strzałkowskich, choć w momencie jego wysłania już tam nie mieszkali. Dziś na wniosek ministra sprawiedliwości nad D. wisi dyscyplinarne postępowanie w korporacji komorniczej. Oraz - zupełnie osobno - postępowanie prokuratorskie.
Gdyby nowa ustawa weszła w życie, korporacja komornicza nie mogłaby już czerpać zysków z działalności swej firmy Currenda, a komornik Kowboj ze Szczytna, skazany półtora roku temu za fałszerstwa w postępowaniu egzekucyjnym, nie mógłby już prowadzić kancelarii prawnej. Wszak jednym z głównych warunków zostania komornikiem w Polsce jest nieskazitel­ność charakteru.

Marcin Kołodziejczyk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz