Byłych premierów jest
w Polsce 11, kilku wciąż liczy się w grze, ale w tabloidach najgłośniej o tym,
który się nie liczy. Czy Kazimierz Marcinkiewicz szykuje
wielki powrót?
Wojciech Szacki
Marcinkiewicz rzuca Isabel!”, „Marcinkiewicz wraca do żony!”, „Marcinkiewicz na kolacji z
Isabel. Jednak się nie rozstali?”, „Klątwa Marcinkiewicza. To dlatego
zdradził żonę”, „Marcinkiewicz dostał pokutę za seks z Isabel” - to garść tytułów z ostatnich tygodni. „Fakt” pokazał
nawet sekwencję zdjęć, jak były premier potknął się o betonowy słup i upadł.
Wszystkie te dramatyczne historie
można streścić w jednym zdaniu: 54-letni były premier porzucił 32-letnią
blondynkę, bo chce wrócić do byłej żony, którą sześć lat wcześniej porzucił dla
tejże blondynki.
Źli ludzie dodają, że
Marcinkiewicza nie popchnęły do tego wyrzuty sumienia, lecz pragnienie innego
comebacku - politycznego. W kampanii wyborczej lepiej prezentuje się
skruszony grzesznik niż facet, który dla kochanki zostawił żonę i czwórkę dzieci;
zwłaszcza jeśli sprawa dotyczy polityka chrześcijańskiej prawicy. Wszystkie
łzawe opowieści w brukowcach byłyby w istocie nieobcą Marcinkiewiczowi operacją
wizerunkową. Ekspremier nigdy nie słynął z niedostępności dla takich mediów.
Marcinkiewicz ma także żywot równoległy.
Chodzi do programów w TVN24 czy Radiu Zet, zupełnie jakby był
liczącym się politykiem. Omawia sytuację na Ukrainie, atakuje PiS; a to rzuci o
Antonim Macierewiczu, że zachowuje się, jakby był rosyjskim agentem, a to
nazwie kandydatów PiS na europosłów „przydupasami Kaczyńskiego”. Mocne słowa
jak na kogoś, kto został premierem tylko z łaski prezesa PiS.
„Gdy byliśmy w Alpach Francuskich,
wjechaliśmy na tak wysoką górę, że Marcinkiewicz zasłabł i trzeba go było
zwieźć toboganem na dół” - wspomina byłego premiera Michał Kamiński w wywiadzie
rzece „Koniec PiS”.
Podobnie było w polityce.
Marcinkiewicz, wciągnięty na sam szczyt, zaczął zdradzać objawy choroby
wysokościowej i wtedy został odtransportowany na dół.
W 2005 r. był ważnym, ale jednak
drugoligowym, politykiem PiS. Z przeszłością w ZChN i Przymierzu Prawicy,
środowiskach mniejszościowych w PiS, w którym dominowało dawne Porozumienie
Centrum. Gdy PiS pokonał Platformę i miał wystawić kandydata na premiera,
Marcinkiewicza wymyślili spin doktorzy - Adam Bielan i Michał Kamiński.
Kandydatura Jarosława Kaczyńskiego mogłaby ich zdaniem zaszkodzić Lechowi
Kaczyńskiemu w pojedynku z Donaldem Tuskiem o Pałac Prezydencki. Doszło wtedy
do jednego z nielicznych konfliktów między bliźniakami - Lech uważał, że to
jego brat, lider zwycięskiej partii, powinien zostać premierem. Marcinkiewicza
nazywał „premierem z kapelusza" czy „atrakcyjnym Kazimierzem”.
„Marcinkiewicz jest człowiekiem od tańczenia na balach maturalnych czy od
lepienia bałwanów. Jako premier był leniwy” - mówił Lech Kaczyński w książce
„Ostatni wywiad”.
Komentowano, że wybór Marcinkiewicza
na premiera wynikał z tego, iż nie stała za nim żadna zwarta frakcja, która
mogłaby w przyszłości zagrozić prezesowi PiS. A poza tym osoba Marcinkiewicza
miała być zostawioną uchyloną furtką do koalicji z PO. Kaczyński dawał do zrozumienia,
że rozmawiał o tej kandydaturze z „niektórymi osobami w PO”, a sam
Marcinkiewicz widział jako wicepremiera Jana Rokitę. Nic z tego nie wyszło.
Za szybko milioner
Marcinkiewicz jako premier
teoretycznie dysponował większą władzą niż prezydent czy szef największej
partii, w praktyce ruchy miał skrępowane, o czym bez ogródek opowiadał Lech
Kaczyński. „Tłumaczyłem Marcinkiewiczowi, z
jakich powodów znalazł się na stanowisku premiera, ale to nie dawało
rezultatu. W kwestii likwidacji WSI naciskałem go delikatnie, ale w końcu mu tę
sprawę zabrałem” - wspominał.
Skalę niezależności premiera
pokazuje historia pierwszego ministra skarbu Andrzeja Mikosza. Gdański znajomy
spytał Lecha Kaczyńskiego, wówczas prezydenta elekta, czy uważa Andrzeja
Mikosza za człowieka IV RP. Prezydent poszedł z tym do brata. „Jarek zaczął coś
sprawdzać i powiedział Marcinkiewiczowi, że Mikosz ma odejść. I to odchodzenie
trwało trzy miesiące. Wtedy zrozumiałem, że
jest już po zawodach. Sytuacja co do Marcinkiewicza była jasna” - wspominał
prezydent, niezupełnie zgodnie z faktami, bo Mikosz był w rządzie tylko dwa
miesiące. Podał się do dymisji 3 stycznia 2006 r., po niekorzystnym dla siebie
artykule w „Rzeczpospolitej”, który spadł braciom Kaczyńskim jak z nieba i z
pewnością przypadkowo.
Marcinkiewicz w fotelu premiera
przetrwał do lipca 2006 r., czyli w sumie osiem i pół miesiąca. W tym czasie
Jarosław Kaczyński przemeblował mu rząd, zawierając koalicję z Samoobroną i
LPR. Gdy prezes PiS robił politykę, Marcinkiewicz brylował w mediach.
Wykrzyczał słynne „yes, yes, yes” po szczycie budżetowym Unii, tańczył na
studniówce w liceum w swoim rodzinnym Gorzowie, gabinet cieni PO nazwał
cieniasami. Polakom się spodobał. Przez osiem miesięcy z rzędu był na szczycie
rankingu zaufania do polityków, a notowania jego rządu pod koniec działalności
były lepsze niż oceny pierwszego rządu Donalda Tuska w porównywalnym okresie.
Wizerunkowe sukcesy Marcinkiewicza
przeszkadzały braciom Kaczyńskim. „Amerykański pucybut musi przejść pewną
drogę, zanim zostanie milionerem. A jeżeli jest w czwartek pucybutem, a w pi
ątek milionerem, to mu odbija. Marcinkiewicz okazał się ofiarą tego zjawiska” -
wspominał Lech Kaczyński. A prezes PiS uważał, że na niego spada cała krytyka,
a premier tylko „spija miód’’.
Los Marcinkiewicza był przypieczętowany,
z czego on sam kompletnie nie zdawał sobie sprawy. Żył w przekonaniu, że
chronią go dobre sondaże, wierzył też, że w razie czego w jego obronie staną Roman
Giertych i Andrzej Lepper. Odwołanie było jednak błyskawiczne, na posiedzeniu
komitetu politycznego PiS nikt premiera nie bronił. Formalnie premier podał się
do dymisji, a na otarcie łez dostał propozycję startu w wyborach na prezydenta
Warszawy jesienią 2006 r., w pierwszej turze pokonał Hannę Gronkiewicz-Waltz,
ale drugą nieznacznie przegrał.
W ten sposób znalazł się na aucie,
bo wcześniej, gdy został komisarzem rządzącym Warszawą do czasu wyborów prezydenta,
musiał złożyć mandat poselski. Potem mówiło się, że cała Polska szuka posady
dla Marcinkiewicza.
Droga ze szczytu
A byli premierzy, w odróżnieniu od
byłych prezydentów, nie dostają dożywotniej pensji ani pieniędzy na biuro. Czy
mają pokusę powalczyć o powrót do Kancelarii? Miller i Kaczyński na pewno, a
Tusk wcale nie chce zostać ekspremierem, ale można usłyszeć także inne głosy. -
Nie chciałbym tam wracać, bo ta praca poważnie traktowana jest po prostu
katorgą. Nie mam już ochoty pracować po 16-17 godzin dziennie. A czy miewam
wrażenie, że zrobiłbym coś lepiej od kolejnych, aktualnych premierów? No
jasne, przecież każdy z nas świetnie wie, że jest najlepszy - mówi
POLITYCE Włodzimierz Cimoszewicz.
Różnie ułożyły się losy byłych
szefów rządu. Tadeusz Mazowiecki ostatnie lata życia był doradcą Bronisława
Komorowskiego, wcześniej zdążył zobaczyć zmierzch swój ej partii. Z powodów zdrowotnych
z życia publicznego wycofał się 83-letni Jan Olszewski, choć do dziś pozostaje
idolem dla części prawicy. „Gazeta Polska”, piętnując III RR zawsze wspomina
o dwóch jej jaśniejszych punktach - rządach
Olszewskiego i PiS.
Józefowi Oleksemu choroba nie
pozwoliła wystartować w tegorocznych wyborach europejskich. Ekspremier z SLD
jest nominalnie wiceprzewodniczącym Sojuszu bywa
zapraszany do popularnych programów, ale władzy ma niewiele. Jako były premier
miał jednak barwne losy, a jego kariera była jak jazda kolejką górską. W kadencji
2001-05 był przez pewien czas szefem Sojuszu i marszałkiem Sejmu. Tej drugiej
funkcji zrzekł się po niekorzystnym dla niego wyroku sądu w sprawie
lustracyjnej (potem, po kasacji Oleksego, Sąd Najwyższy umorzył sprawę). Fotel
przewodniczącego partii oddał młodemu Wojciechowi Olejniczakowi, by przed
wyborami 2005 r. odświeżył wizerunek Sojuszu, zrujnowany aferą Rywina. Potem
Oleksy stał się jednym z bohaterów studia nagrań Aleksandra Gudzowatego - w
rozmowie z biznesmenem kpił z kolegów z partii, parodiował Jolantę Kwaśniewską
(sławne porady, jak jeść bezę) i powątpiewał w legalność źródeł majątku
Aleksandra Kwaśniewskiego. Gdy w 2007 r. stenogramy opublikował „Wprost”,
Oleksy na kilka lat pożegnał się z partią, wrócił w 2010 r.
Daleko od bieżącej polityki jest
Hanna Suchocka, jedyna kobieta w gronie byłych premierów. 12 lat spędziła jako
ambasador Polski przy Stolicy Apostolskiej, wróciła w 2013 r. Przez chwilę w
mediach - i tylko mediach - zaistniał pomysł, by wystartowała do
europarlamentu z listy PO. Ostatecznie Suchocka w marcu tego roku została
powołana do papieskiej komisji ds. ochrony nieletnich, która ma zwalczać
pedofilię w Kościele.
Poza partyjną polityką, choć na
bardzo ważnym stanowisku, jest Marek Belka, premier w czasach najgłębszego upadku
SLD po dymisji Leszka Millera; Belka nawet jako premier nie był politykiem
typowym - wspierał opozycyjną Partię Demokratyczną i z jej list próbował dostać
się do Sejmu w 2005 r. Potem robił karierę w międzynarodowych instytucjach
finansowych, by zostać prezesem NBP w 2010 r., po śmierci poprzednika w katastrofie
smoleńskiej.
Politycznym samotnikiem jest
niezależny senator Cimoszewicz, spędzający większość czasu w leśniczówce w
Białowieży. Wywodzi się z SLD, ale bywał wobec tej partii krytyczny. Jest
przeciwnikiem rządu Tuska, ale jeszcze większym - PiS. Przy okazji kryzysu
rosyjsko-ukraińskiego był jednym z ważniejszych uczestników narady u premiera,
a jego ostra reakcja na agresję Putina zebrała pochwały nawet od prawicy.
Cimoszewicz zapowiada rezygnację z polityki po tej kadencji, ale zostawia sobie
furtkę powrotu.
Czyszczenie wizerunku
Spośród byłych premierów
największą karierę, w sensie prestiżu zajmowanego stanowiska, zrobił europoseł
Platformy Jerzy Buzek, przez pół kadencji przewodniczący Parlamentu
Europejskiego. Bardziej od niego wpływowy - choćby z racji bliskich relacji z Tuskiem
- jest jednak szef Rady Gospodarczej przy premierze Jan Krzysztof Bielecki,
który jako pierwszy wie wszystko lub prawie wszystko o polityce gospodarczej
rządu i należy do najważniejszych doradców Tuska.
W stricte partyjnej polityce
zostali posłowie i szefowie swoich partii - Kaczyński i Miller oraz do
niedawna Pawlak. Marcinkiewicz zaś poszedł w stronę biznesu. W styczniu 2007
r. został doradcą prezesa PKO BP, po kilku
miesiącach został zatrudniony w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju, skąd
przeszedł do banku inwestycyjnego Goldman Sachs. Wtedy też poznał Isabel i rozwiódł się z żoną. Na jego blogu Isabel publikowała swą twórczość poetycką („Walki z mediami nie ma
co prowadzić, bo tylko na zdrowiu można stracić”), młoda para pokazała się wTVN
i tabloidach.
Równolegle Marcinkiewicz stał się
wielkim krytykiem PiS. Z partii wystąpił w 2007 r. Nie zaangażował się w żadną
formację powstałą po rozłamach w partii Kaczyńskiego, ale ponownie zbliżył się
do Michała Kamińskiego, do którego miał wcześniej pretensje za zachowanie w czasie
dymisji jego rządu. W zeszłym roku wraz z byłym spin doktorem PiS i Romanem
Giertychem założyli think
tank Instytut Myśli Państwowej.
Wszyscy trzej pracowicie czyszczą
swój wizerunek z czasów IV RP. Giertych występuje jako stateczny adwokat,
chodzi na marsze z Bronisławem Komorowskim, odżegnuje się od radykałów z Ruchu Narodowego.
Kamiński podkreśla wielką
ewolucję, jaką przeszedł przez ostatnie lata; jej symbolicznym potwierdzeniem
była propozycja, by startował z listy Platformy w euro- wyborach. Do partii
jednak na razie nie wstąpił, a mandat dla niego jest niepewny. Marcinkiewicz, jak widać na razie, załatwia sprawy
rodzinne. Wszyscy trzej atakują Kaczyńskiego,
podkreślając zarazem, że sami są prawicowymi politykami. Giertych i Kamiński
przyjaźnią się przy tym z Radosławem Sikorskim, najpopularniejszym dziś
politykiem Platformy, a zarazem - partyjnym samotnikiem i wiecznym kandydatem
na ważne stanowisko międzynarodowe. Scenariusze powstania konserwatywnej
partii łączącej powyższych polityków wyglądają nakreślone na kawiarnianej
serwetce; polaryzacja PO-PiS nie zostawia wiele miejsca na nowe byty.
-Nie kusi mnie polityka,
zostaję w biznesie. Co nie znaczy, że nie myślę o Polsce, stąd mój udział w
Instytucie Myśli Państwowej - mówi
POLITYCE Marcinkiewicz. Czy będzie głosował w eurowyborach? - Nie widzę
powodów, by głosować na którąkolwiek z istniejących partii. Jestem zawiedziony
rządami Platformy, wiem też zarazem, że w Europie coś dla Polski mogą zdziałać
tylko doświadczeni europosłowie. Ale nie podjąłem jeszcze decyzji na kogo
zagłosuję.
Co nie znaczy jednak, że
scenariusze nowego rozdania nie chodzą po głowach wielu polityków bez
przydziału. Kamiński powiedział przecież kiedyś, że wciąż wierzy w polityczną
przyszłość Marcinkiewicza. A pytanie, co powinni robić byli premierzy i czy
mogą się do czegoś przydać, jest wciąż aktualne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz