Czy wszystkie
prawicowe drogi prowadziły do Smoleńska? Dzieje „Gazety Polskiej” wskazują, że
tak.
RAFAŁ KALUKIN
Pamiętam go, jak odwiedził zlot
młodej prawicy we Władysławowie. Usiadł na pieńku, pośród młodzieży łaknącej
prawdy o różowym salonie oraz gromkich słów o nadchodzącym
przełomie. Lecz starszy pan nie spełnił oczekiwań. Był zdystansowany i jakby
zrezygnowany. Młodzi wysłuchali z szacunkiem, lecz rozchodzili się zawiedzeni.
Piotr Wierzbicki był przecież naczelnym „Gazety Polskiej”. Ich gazety.
Był rok 1999 Na zlocie mieszały się różne środowiska.
Działacze młodzieżówek AWS, korwinowcy, zadymiarze. Przywódcą tych ostatnich
był Piotr Lisiewicz, znany w środowisku happener. Jego zanarchizowana grupka po
pijaku zakłócała kolejne spotkania z prominentami AWS, aż gospodarz imprezy
Krzysztof Kwiatkowski (obecny prezes NIK) poszedł negocjować warunki rozejmu.
Poza wszystkim Lisiewicz był
dziennikarzem „Gazety Polskiej” i wychowankiem Wierzbickiego.
1
Dekalog dla młodej prawicy Piotra
Lisiewicza („Gazeta Polska”, 1996 r.): Organizować
środowiska. Uświadamiać tych, którym brak ideowego wyrobienia. „Mówić
językiem ostrym, bezkompromisowym”. Ucywilizować skinheadów i polubić
anarchistów.
Precz z dewocją, zero kontaktów z
pseudoprawicowymi mięczakami („bo nas zjedzą albo skorumpują”). Ze starą prawicą
też na dystans („twarda obrona naszego języka i stylu, a jak się nie podoba,
to do widzenia, sami przyjdziecie”).
Prywatnie Lisiewicz bywa
przyjemnym facetem, który za powierzchownością zadymiarza, ki- bola i
podwórkowego lumpa skrywa sporą dozę dystansu do siebie. Ale na łamach nie
bierze zakładników. Pod Wierzbickim nie mógł rozwinąć skrzydeł. Dopiero w
czasach Tomasza Sakiewicza w pełni wcielał swój dekalog - dziś dekalog całej
„Gazety Polskiej”.
Za Piotra Wierzbickiego było
inaczej, choć bynajmniej nie salonowo. Z dawnego świata ów wnuk przemysłowca i
endeckiego działacza wyniósł inteligencki etos - odmienny jednak od etosów
lewicowych elit ukształtowanych po 1956 roku. Wierzbicki eleganckie maniery pielęgnował
tylko w codziennym życiu. A pisał tak, jak pisało się w II RP - walił na odlew,
ale bez chamstwa i obłudy. Ponosił go temperament i pasja polemisty, lecz nie
zrywał mostów z oponentami - miał świadomość wspólnych kodów inteligenckich.
Obezwładniał czytelnika stylem i argumentami. Nie zastygał w jednej pozie. Popadając
od jednego olśnienia w kolejne, rozliczał się z własnych błędów.
Pod koniec lat 70. porzucił
oficjalne łamy, aby zasilić drugi obieg. Na dzień dobry przyłożył w „Traktacie
o gnidach” warszawskim inteligentom, niby krytycznym wobec Polski Ludowej, a
czerpiącym z niej profity. Po stanie wojennym inspirowany Dmowskim odkrył
znaczenie gry politycznej - jego idolem stawał się Wałęsa. Po Okrągłym Stole
skonstatował, że po rząd dusz łapczywie sięgają dawne „gnidy” (teraz zwane
„eleganckim towarzystwem”) i trzeba ten monopol rozbić przy pomocy
przewodniczącego S. Rozczarowanie przyszło szybko, bo Wałęsa wcale nie chciał
oczyszczać Polski z pozostałości po PRL.
Ale Wierzbicki nie złożył broni i
w 1993 roku założył „Gazetę Polską”. We wstępniaku deklarował: „»Gazeta Polska«
jest gazetą wolną. Nie trzymają nas na smyczy pezetpeerowscy dygnitarze zagnieżdżeni
w nomenklaturowych spółkach, ani postsolidarnościowe lewicowe »autorytety«,
zapędzone świeżo do niewdzięcznej misji wybielenia byłych konfidentów bezpieki,
ani smutni belwederscy kamerdynerzy”. Obok wywiady z najbliższymi mu
politykami: Janem Olszewskim, Janem Parysem i przede
wszystkim Jarosławem Kaczyńskim.
Ówczesnego lidera Porozumienia
Centrum poznał jeszcze w latach 80. Wspominał: „Często bywał u mnie w domu,
przychodził głodny na kolację, chętnie pił wino i było sympatycznie. Raz
wybraliśmy się nawet wspólnie na wakacje”. Bliska znajomość przerodziła się w
wieloletnie poparcie.
Choć na innych zasadach niż dziś w
„GP” Sakiewicza.
2
Sakiewicz popiera z pozycji wasala.
Nawet cienia krytyki Kaczyńskiego na lamach. Nie ma wolty wodza, której „GP”
nie potrafiłaby zracjonalizować. Absurdu, którego nie dałoby się wyolbrzymić.
Ani konkurencyjnych sił na prawicy, których stajnia Sakiewicza nie próbowała
zniszczyć kwitami bądź zakulisowymi działaniami. Nic dziwnego, skoro
powiązane z PiS spółki partycypują w „GP”.
Wierzbicki był wolnym człowiekiem.
Potrafił wyśmiać Kaczyńskiego, że „mówi do ludzi takim stylem, jakby cala Polska
składała się wyłącznie z doktorów nauk politycznych”. Albo że w kampanii
wyborczej „nie było sposobu wysiać go do fryzjera”.
A popierał, bo tak chciał. I nie
bez reszty. Gdy Kaczyński rywalizował o prymat na antywałęsowskiej prawicy z
Janem Olszewskim, „GP” poparła obu. I jeszcze Korwin-Mikkego. Drugim rysem
tożsamości naczelnego, obok antykomunizmu, był bowiem reaganowski liberalizm.
Sympatie zespołu ukazywał
wewnątrz- redakcyjny ranking: na czele PC z minimalną przewagą nad UPR. Na
szarym końcu Unia Demokratyczna, którą wyprzedzały nawet SLD i Samoobrona. Partia
„eleganckiego towarzystwa” była złem największym - za inteligenckim pudrem
Wierzbicki postrzegał nicość ideową, pazerność na władzę, upupianie inteligencji,
a przede wszystkim przeszkodę w zrywaniu z PRL.
W rocznicę obalenia rządu
Olszewskiego „GP” wywołała skandal, publikując listę Macierewicza. Dotąd
utajnioną, znaną fragmentarycznie z przecieków i krytykowaną za nierzetelność.
Ale redakcja nie miała wątpliwości. Co więcej - dopisała jeszcze nazwiska,
które Macierewicz miał z braku dowodów w ostatniej chwili usunąć. Te
największe - Geremka i Mazowieckiego.
3
Przy lekturze „Gazety Polskiej”
dorastało nowe pokolenie prawicy. Stworzyła wzorzec pisma tożsamościowego, w
którym przekaz ideologiczny dominuje od komentarza
naczelnego po dobór haseł do krzyżówki: „też ma wąsy, ale nie hałasuje, bo
pływa pod wodą”, „potoczna nazwa partii Geremka” („udecja”), „zwierzę Jarosława
Kaczyńskiego”.
Taka była, bo była jedyna.
Medialny establishment zdominowała w latach 90. opcja lewicowo-liberalna. Miała
- trzeba przyznać - problem z tolerancją dla innych nurtów, przeciwników
traktowała brutalnie. To nakręcało radykalizm młodych prawicowców uwiedzionych
przez Wierzbickiego.
I tu pojawiła się fundamentalna
sprzeczność. Bo Wierzbicki nie zamierzał być głosem pokolenia. Musiałby liczyć
się z emocjami społecznymi, które stymulował, a to nie leżało w jego naturze.
Chadzał własnymi ścieżkami. Czytelnikom nie schlebiał: idziecie za mną albo do
widzenia. Do własnego zespołu podejście miał identyczne. W „Gazecie Wyborczej”
nawet stażysta był z naczelnym na „ty”. W „GP” po latach współpracy awansowany
do kierownictwa Sakiewicz nadal zwracał się do Wierzbickiego „panie
redaktorze”.
W połowie lat 90. SLD zdobył
pełnię władzy, a w prawicowych niszach bulgotała już woda. Nic tylko podkręcać
gaz i czekać na efekty. I nagle - był kwiecień 1996 r.
Wierzbicki publikuje tekst „(idy
radykałowie w piętkę gonią”. Ostrzega: „Wzbiera fala poglądów tak
zdecydowanych, tak bojowych, tak buńczucznych, że właśnie nabrałem ochoty
zostać na chwilę autorem bardziej umiarkowanym i postanowiłem owym świeżo upieczonym
superradykałom utrzeć nosa”.
Z pasją natarł na prawicowe
aberracje, wedle których „Tygodnik Powszechny” był „zamaskowanym stronnikiem
komunistów”, KOR to pseudoopozycja, która podstępnie opanowała Solidarność, a
Okrągły Stół był aktem zdrady. Jest to – dowodził błąd wynikający z nadmiernego przywiązania do logiki. Bo
choć dziś nie podoba nam się otwarty katolicyzm „TP” choć mierzi nas obecny Michnik bratający się z generałami, choć
w okrągłostołowym kompromisie widzimy źródła anomalii III RP, to wcale nie
znaczy, że winni tego stanu rzeczy urodzili się zdrajcami. Takie rozumowanie
prowadzi do obłędu, w którym kiedyś okaże się, że „prawdziwymi bohaterami
powojennej Polski byli członkowie PZPR, funkcjonariusze SB oraz ci, którzy
siedząc przez pięćdziesiąt lat jak mysz pod miotłą i trzęsąc portkami ze
strachu, nie uczynili dla Polski nic”.
Tym zdaniem czołowy piewca
lustracji nagle przyjął koronny argument antylustracyjny. A był to dopiero
początek nowej krucjaty Wierzbickiego. Ledwo co lansował ideę przywrócenia
„instynktu polskości”, co prawda zastrzegając, że to „materia wybuchowa” -
może bowiem doprowadzić do „wyłonienia światłego i kompetentnego przywództwa”
albo erupcji „sil destrukcji i fanatyzmu”. Wzywał: „Polska musi się wyrwać z
duchowej niewoli, ale nie po to, by popaść w szaleństwo”.
I nagle dochodzi do redaktora, że
jego prawica - ta solidarnościowa - popada w szaleństwo. Że jego bohaterowie,
zwłaszcza Macierewicz, zaczynają przemawiać językiem Rydzyka. Wokół bajania
o masońskich spiskach ledwie skrywany antysemityzm,
antyzachodnie fobie sprzyjające interesom rosyjskim. I nikt się tym nie
martwi. „Wpadłem w furię. (...) Piłem to piwo sam. Ale czy przypadkiem nie
było trochę tak, że go w jakimś stopniu, w jakiejś cząstce nawarzyłem?” -
pytał.
Owszem. Zanim nawiedziła go furia,
sam żyrował szaleństwo. Pierwszy wydrukował Łysiaka głoszącego, iż Michnik siedział
w więzieniu dlatego, że „bezpieka dla kamuflażu prześladowała swych współpracowników”.
Publikował teksty o masonerii pełne cytatów z Jędrzeja Giertycha i reklamy wydawnictw specjalizujących się w takich tytułach
jak „Program światowej polityki żydowskiej”. Bagatelizował znaczenie
antysemickich emocji, pisząc: „Nie interesują nas rysy twarzy i brzmienia
nazwisk polityków, ale gdy przynosi nam ktoś artykuł o tym, jak to w pewnym
środowisku dziadkowie działali w KPP, tatusiowie zakładali UB, a dzieci
prowadzą ożywioną kampanię rehabilitującą dzisiejszych komunistów, to nie
wrzucamy tego artykułu do kosza tylko dlatego, że nazwiska owych dziadków i
tatusiów brzmią z żydowska”. To przecież
zapowiedź o lata późniejszych „Resortowych dzieci”!
4
Nie był jedynym Aladynem. Ale
właśnie on padł ofiarą dżinna. Natychmiast
straci! sporo czytelników. Zacisnął zęby i ogłosił doktrynę równego dystansu do
Michnika i Rydzyka, lecz pasję zwracał coraz mocniej przeciw temu drugiemu.
Nakład spadał, a zespół, który zasmakował w radykalizmie, popadał we
frustrację. I tak przez długie dziewięć lat. Tymczasem nadciągała już rewolucja
IV RP i prawica czuła, że nadchodzi jej czas. Co za generał, który studzi
gorączkę bitewną?
Tuż przed dojściem PiS do władzy
po gangsterskiej rozgrywce Sakiewicza generalskie pagony zostały zerwane.
Wierzbicki odszedł. Z redakcji i w ogóle z debaty. Jako publicysta milczy do
dziś. Jeszcze w 2001 r. mówił Barbarze Łopieńskiej o fatalnych skutkach
publicystycznych wojen poprzedniej dekady. Solidarnościowej lewicy zarzucił,
że zainfekowała Polaków mirażem politycznej zgody, co sprawia, że ważne spory odbierane są jako walka o stołki. Prawicy (sobie?), że tak przyczerniała III RP, aż
ludzie uwierzyli, że „odbywa się wręcz holocaust narodu polskiego”.
Dziedzictwo Wierzbickiego zaczęło
żyć własnym życiem. „Instynkt polskości”, zamiast budować myślenie patriotycznych
elit, stanowi podpórkę dla specjalistów od negowania polskości oponentów.
Radykalna krytyka Okrągłego Stołu zaprowadziła do odrzucenia legitymacji
RP. Etos niezależności stał się „nie- pokornością” za
partyjne pieniądze. Zaangażowana publicystyka - pozbawioną treści grafomanią
służącą mobilizowaniu elektoratu. Zasadne ostrzeżenia przed „prorosyjskim
lobby” - prymitywną rusofobią i tropieniem putinowskiej piątej kolumny,
szykującym grunt pod smoleńską teologię zamachu.
Dzieci Wierzbickiego weszły już w
wiek średni. Pomne jego losu, nawet jeśli kiedyś zrównoważą swój ogląd świata,
tak łatwo nie porzucą radykalnej nuty. W cieniu IV RP i Smoleńska dorosło nowe pokolenie, dla którego
czamo-biala Polska nie jest już publicystyczną figurą, lecz realnością.
Jego przedstawiciele kręcą się po
korytarzach „GP”. Są ni to dziennikarzami, ni
to politycznymi aktywistami, ni to zadymiarzami. W piórze niezbyt biegli,
wyżywają się w nawoływaniu i piętnowaniu na portalach społecznościowych bądź
na ulicy.
Za kilka dni dadzą o sobie znać na
Krakowskim Przedmieściu.
5.
Mam z Piotrem Wierzbickim problem.
Chłonę jego teksty, nawet gdy się z nimi nie zgadzam. Widzę zasadność jego krytyk
„eleganckiego towarzystwa”, nawet jeśli czuję się z owym towarzystwem emocjonalnie
i duchowo związany. Podzielam jego intuicje, nawet jeśli prowadzą mnie do
odmiennych wniosków. Upatruję w nim jednego z ostatnich herosów polskiej
inteligencji, nawet jeśli pozostawił po sobie upiorki.
I szkoda, że przegrał swą ostatnią
krucjatę. I dobrze, że nie wygrał tych wcześniejszych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz