wtorek, 8 kwietnia 2014

Chcemy mówić o życiu



Cztery lata po katastrofie smoleńskiej dla bliskich ofiar przyszedł moment,
gdy próbują przejść na stronę życia. Czasem to trudniejsze, niż samo przeżywanie żałoby.

KATARZYNA NOWICKA

Nadal przeżywają śmierć bli­skich, ale nie chcą wyłącznie o tej śmierci mówić. Postano­wili skupić się na życiu. Matki, ojca, żony, męża, ale także na swoim. Jest satysfakcja i „coś zbliżonego do radości”. A to już dużo.
Jakub Płażyński, prawnik, syn byłego marszałka Sejmu, Macieja Płażyńskiego, już kilka tygodni po katastrofie smoleńskiej podjął decyzję: będzie kontynuował to, co zaczął jego ojciec. Czyli prace nad ustawą repatriacyjną umożliwiającą powrót do kraju przesiedlonym rodakom. - Potrze­bowałem chwili, żeby się zastanowić, czy dam radę. Jednak postanowiłem działać, bo ustawa była dla taty ważna. No i ruszyłem z akcją zbierania podpisów pod obywatel­skim projektem - opowiada.
Potem wspólnie z dziennikarską or­ganizacją Press Club wpadł na pomysł nagród imienia Macieja Płażyńskiego dla dziennikarzy zajmujących się sprawami Polaków rozsianych po całym świecie. - Dlaczego ja się tym wszystkim zająłem? Po prostu miałem potrzebę rzucenia się w wir pracy. Ale też dzięki temu czułem obecność taty - tłumaczy. - Każdy z nas, bliskich ofiar, czuje pustkę i próbuje sobie z tym radzić na różne sposoby. Zrozumiałem, że nie mogę odwrócić czasu ani wpłynąć na sytuację po katastrofie. Chciałem zrobić coś konstruktywnego. Dla mnie był to sposób na poradzenie sobie z sytuacją - podkreśla.
Taką drogę obrał nie tylko on. Po czterech latach od katastrofy, ci, którzy zdecydowali się kontynuować działania i pasję bliskich, mówią zgodnie: chcemy żeby patrzono na nich przez pryzmat życia, a nie tego w jak tragicznych okolicznościach zginęli. Tak jest lepiej.
Zdaniem Ewy Chalimoniuk psychoterapeutki z warszawskiego Laboratorium Psychoedukacji, w procesie przeżywania żałoby po stracie bliskiej osoby to wręcz kluczowa decyzja i dobry kierunek. - To jest moment godzenia się ze śmiercią i przejście na stronę życia. Nie tylko rozpamiętywanie tego, co się stało i analizowanie przyczyn, ale też zaangażowanie się w coś nowego - podkreśla.
Bo żałoba jest naturalnym stanem pod warunkiem, że nie trwa wiecznie. Jej znaczące się przedłużanie wymaga analizy, dlaczego się tak dzieje. Ile powinna trwać? U większości osób powinna się zakończyć po około roku. Ale nie ma jakiegoś ustalonego czasu jej przeżywania. W przypadku śmierci nagłych, jak choćby w katastrofie lotniczej, żałoba trwa zazwyczaj dłużej.
Dla tych, którzy stracili bliskich pod Smoleńskiem, od początku proces jej przeżywania mógł być zaburzony. Odby­wała się na oczach wszystkich, w świetle kamer. Często nawet gdy rodziny chciały zapomnieć o obrazach z miejsca tragedii, one nieustająco powracały. I wciąż zresztą powracają - z telewizora, gazet, z internetu. Do tego przedłużające się śledztwo, różne
teorie dotyczące wydarzeń z 10 kwietnia. Informacje o kolejnych ekshumacjach i wrażenie, że medialne i polityczne dyskusje nigdy się nie skończą. Ciężko funkcjonować w takich warunkach gdy zabliźniająca się rana co jakiś czas znów jest rozdrapywana. Tym bardziej trudno jest przeżywać żałobę i znaleźć siłę i sposób na życie. Dlatego dla rodzin ofiar opowiadanie o tym, co się przeżywa w związku ze stratą bliskiej osoby i wychodzeniem z żałoby, jest szczególnie trudne.
- Te osoby mają prawo się bać o tym mówić, obawiać się tego, kto i co zrobi z ich odpowiedzią. Śmierć i żałoba nie były intymną sprawą tych ludzi. Oni często byli w tym potraktowani dość instrumentalnie, ich emocje były nadużywane. Nie można tego było przeżywać indywidualnie, tylko wszystko mogło być skomentowane i oce­nione. To ten cały proces żałoby utrudniało i mogło znacznie zaburzać - podkreśla Ewa Chalimoniuk.

WSPÓLNA PASJA
Paweł Deresz, mąż posłanki Jolanty Szymanek-Deresz, która zginęła pod Smoleńskiem, tłumaczy, że jemu i jego rodzinie przynajmniej częściowo udało się odciąć od tego, co się wydarzyło już po katastrofie. - Od polityki i tej strasznej atmosfery - mówi. Wymyślił turniej te­nisowy Jola Cup odbywający się na cześć jego tragicznie zmarłej żony. Bo tenis to była ich wspólna pasja numer jeden. - Gra zawsze będzie mi się kojarzyć z Jolą. Poznaliśmy się w Bułgarii i wszyscy się dziwili, bo pierwsze kroki skierowaliśmy nie na plażę, a właśnie na kort - wspomina Paweł Deresz. Ona była trzynastokrotną mistrzynią Polski adwokatek. On czte­rokrotnie tryumfował w rozgrywkach dziennikarzy. Razem zdobyli mistrzostwo świata dziennikarzy w grze mieszanej, gdy przyszła posłanka była jeszcze rzeczniczką prasową warszawskiej adwokatury. - Więc gdy po tej strasznej tragedii razem z zięciem i córką zastanawialiśmy się, jak upamiętnić żonę, odpowiedź była jedna: to musi być coś związanego z tenisem - tłumaczy Deresz. W turnieju rywalizują ze sobą 32 zawodniczki powyżej 35 roku życia. Nie mogą grać zawodowo. - Bo Jola była czystej krwi amatorką - podkreśla mąż posłanki. Chętnych do gry pań jest więcej niż miejsc na turnieju. Przyjeżdżają z całej Polski.
- Dzięki temu w tym całym smutku pojawiła się pewnego rodzaju radość. Bo ten turniej to radosna impreza. Jedyny poważny akcent to złożenie wieńca na grobie Joli przez wszystkie zawodniczki. Mam satys­fakcję, bo wiem, że wybrałem najlepszą formę uczczenia mojej żony jako tenisistki i bardzo pięknej kobiety - zaznacza Deresz.
Zdaniem psychoterapeutki Ewy Chalimoniuk, czasami mamy potrzebę przejęcia działalności lub pasji osoby zmarłej i jej kontynuowania. Może być też tak, że tylko kończymy rozpoczęte dzieło. - A czasem zostajemy z jakąś ideą na długo, bo także nam jest ona bliska. Ale to wszystko jest po stronie życia. Także naszego życia. I to jest najważniejsze - tłumaczy. W całej sprawie ważny jest fakt, by uświadomić sobie, że taką działalność prowadzimy również po to, aby realizować siebie . - To zaangażo­wanie swojej energii i uczuć powinno być realizowane ze świadomością, że nie robimy tego z poświęcenia. Tylko dlatego, że dzięki temu się realizujemy. Że jest nam z tym, co robimy w imię pamięci po zmarłym, dobrze - dodaje psychoterapeutka.

MAM CO ROBIĆ
Barbara i Władysław Stasiakowie (były szef Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyń­skiego także zginął w katastrofie smoleń­skiej) lubili słuchać piosenek Jacka Kacz­marskiego. Po śmierci męża pani Barbara postanowiła przyznawać specjalną nagrodę imienia Władysława Stasiaka na festiwalu Piosenki Poetyckiej Nadzieja. Organizuje go Fundacja im. Jacka Kaczmarskiego. Co roku Barbara Stasiak sama wybiera laure­ata. - Jakiś czas po katastrofie zadzwonił do mnie dyrektor artystyczny festiwalu. Opowiedział mi, że rozmawiał z moim mężem w 2009 r. na koncercie z okazji 70 rocznicy powstania Polskiego Państwa Podziemnego. Mówił, że przedstawił się wtedy Władkowi, a on powiedział: „to ja bardzo proszę, żeby fundacja zrobiła mnie najwyższym ambasadorem twórczości Jacka Kaczmarskiego”. To był taki żart z tym „najwyższym”. Mąż miał ponad 190 cm wzrostu - wspomina z uśmiechem.
- I już podczas tej telefonicznej rozmo­wy stwierdziłam, że tym ambasadorem będę ja. Pomyślałam sobie: będę miała co robić. I mam co robić. Udało mi się już wyłonić trójkę świetnych laureatów. Mają nawet pomysł na specjalny recital. Chcą zaśpiewać dla mojego męża - opowiada. Zaangażowała się też w projekt Najwyższej Izby Kontroli, w której pracował kiedyś jej mąż. Tam zresztą się poznali. Będzie w kapitule nagrody przyznawanej osobom działającym na rzecz bezpieczeństwa, które było z kolei zawodową pasją Władysława Stasiaka.
Czy dzięki temu jest jej łatwiej? - Każdy inaczej radzi sobie w ciężkich chwilach. Ja mam poczucie, że właśnie to powinnam robić. Dzięki temu czuję...No właśnie co ja czuję? Satysfakcję? Coś zbliżonego do radości? Zbliżonego, bo słowa „radość” jakoś nie potrafię użyć. Cały czas mam w tyle głowy, że to on sam powinien te nagrody ustanawiać. Że to nie jest tak jak powinno być - mówi Barbara Stasiak.
Podkreśla, że w obie sprawy zaangażo­wała się ze względu na męża. Ale zrobiła to też trochę dla siebie . - Bo niezależnie od tego, co nas spotyka, każdy z nas ma obo­wiązek także wobec własnego życia. Żeby ono miało sens, było piękne i żeby można było zrobić coś dla innych - tłumaczy. Ma nadzieję, że dzięki jej przedsięwzięciom ludzie będą pamiętać o tym, jak żył jej mąż, a nie tylko w jak tragicznych okoliczno­ściach zginął. Sama czeka oczywiście na wyniki śledztwa dotyczącego katastrofy, chciałaby znać dokładne okoliczności, ale podkreśla, że nie skupia się wyłącznie na tym. - Ktoś mi kiedyś powiedział, że ja nie uczyniłam sobie z tego sposobu na życie. I chyba to rzeczywiście tak jest - mówi.
Takim„opowiedzeniem się po stronie życia” było też między innymi utworzenie Fundacji Izabeli Jarugi Nowackiej - Mie­liśmy taką wewnętrzną potrzebę zrobienia czegoś więcej niż tylko wspominania we własnym gronie i roztrząsania tego co się stało, jak i dlaczego. Pamięć ludzka jest ulotna, a my chcieliśmy, żeby zachował się chociaż kawałek tego co mama zrobiła - mówi córka zmarłej posłanki Barbara Nowacka. Fundacja powstała w 2011 r. Od tamtej pory co roku przyznaje Okulary Równości - wyróżnienia, które zainicjowała właśnie Izabela Jaruga-Nowacka, gdy była pełnomocnikiem rządu do spraw równego statusu kobiet i mężczyzn. Otrzymują je osoby lub organizacje działające na rzecz przeciwdziałania dyskryminacji.

KOLEJNY TRUDNY MOMENT
Bliscy ofiar smoleńskich mówią o satys­fakcji i pewnego rodzaju radości. Są dumni, że realizują dokonania i kontynuują pasje bliskich. Ale tematu dotyczącego uczuć i tego na jakim są etapie po upływie czte­rech unikają. Ewy Chalimoniuk wcale to nie dziwi. Bo żałoba to sprawa bardzo osobista i każdy powinien mieć prawo przeżywać ją tylko w swój subiektywny sposób. Poza tym często nawet po upływie długiego czasu lu­dzie z trudem dopuszczają myśl, że jest im już lżej na duszy. Że już tak bardzo nie boli, że znowu „ widzą i czują” świat, że potrafią się uśmiechnąć, a nawet się cieszyć. Myślą wtedy: Jak to? To znaczy, że już jest mi świetnie w życiu?, że mniej pamiętam? Z jej praktyki terapeutycznej wynika, że często jest to przeżywane jako swojego rodzaju zdrada. Takie poczucie nielojalności, że już tak nie przeżywam braku zmarłego jak na początku, że życie znów mnie wciągnęło. Wychodzenie z żałoby to kolejny trudny moment. - Gdy staje się tak, że to wszystko zaczyna się emocjonalnie spłaszczać - cierpienie i rozpacz - to można odczuwać pustkę i zaczynamy się bać tego rozstania z emocjami i myślami dotyczącymi żałoby. Najzwyczajniej wracamy do życia, ale to przecież nie znaczy, że zapominamy, że przestajemy tę osobę kochać - tłumaczy Chalimoniuk.
Barbara Nowacka mówi, że smutek oczywiście jest i będzie. - Ale mam po­czucie, że wykorzystałam potencjał mamy, że go nie zmarnowałam. To ważne, bo ja nie chcę koncentrować się nie na dramacie śmierci, ale na pięknie życia - przekonuje Nowacka. Łamie jej się głos. Gdy na końcu naszej rozmowy przepraszam ją, że przywołałam bolesne wspomnienia, odpowiada bez wahania: - Ja się po prostu wzruszyłam. Dla mnie taka rozmowa nie jest bolesna. Bolesne to jest jak ktoś mi pokazuje zdjęcie wraku samolotu...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz