Cztery lata po
katastrofie smoleńskiej dla bliskich ofiar przyszedł moment,
gdy próbują przejść
na stronę życia. Czasem to trudniejsze, niż samo przeżywanie żałoby.
KATARZYNA NOWICKA
Nadal
przeżywają śmierć bliskich, ale nie chcą wyłącznie o tej śmierci mówić. Postanowili skupić się na życiu. Matki,
ojca, żony, męża, ale także na swoim. Jest satysfakcja i „coś zbliżonego do
radości”. A to już dużo.
Jakub Płażyński, prawnik, syn
byłego marszałka Sejmu, Macieja Płażyńskiego, już kilka tygodni po katastrofie
smoleńskiej podjął decyzję: będzie kontynuował to, co zaczął jego ojciec. Czyli
prace nad ustawą repatriacyjną umożliwiającą powrót do kraju przesiedlonym
rodakom. - Potrzebowałem chwili, żeby się zastanowić, czy dam radę. Jednak postanowiłem
działać, bo ustawa była dla taty ważna. No i ruszyłem z akcją zbierania
podpisów pod obywatelskim projektem - opowiada.
Potem wspólnie z dziennikarską organizacją
Press Club wpadł na pomysł nagród imienia Macieja Płażyńskiego dla dziennikarzy
zajmujących się sprawami Polaków rozsianych po całym świecie. - Dlaczego ja się
tym wszystkim zająłem? Po prostu miałem potrzebę rzucenia się w wir pracy. Ale
też dzięki temu czułem obecność taty - tłumaczy. - Każdy z nas, bliskich ofiar,
czuje pustkę i próbuje sobie z tym radzić na różne sposoby. Zrozumiałem, że nie
mogę odwrócić czasu ani wpłynąć na sytuację po katastrofie. Chciałem zrobić coś
konstruktywnego. Dla mnie był to sposób na poradzenie sobie z sytuacją -
podkreśla.
Taką drogę obrał nie tylko on. Po
czterech latach od katastrofy, ci, którzy zdecydowali się kontynuować działania
i pasję bliskich, mówią zgodnie: chcemy żeby patrzono na nich przez pryzmat
życia, a nie tego w jak tragicznych okolicznościach zginęli. Tak jest lepiej.
Zdaniem Ewy Chalimoniuk psychoterapeutki
z warszawskiego Laboratorium Psychoedukacji, w procesie przeżywania żałoby po
stracie bliskiej osoby to wręcz kluczowa decyzja i dobry kierunek. - To jest
moment godzenia się ze śmiercią i przejście na stronę życia. Nie tylko rozpamiętywanie
tego, co się stało i analizowanie przyczyn, ale też zaangażowanie się w coś
nowego - podkreśla.
Bo żałoba jest naturalnym stanem
pod warunkiem, że nie trwa wiecznie. Jej znaczące się przedłużanie wymaga
analizy, dlaczego się tak dzieje. Ile powinna trwać? U większości osób powinna
się zakończyć po około roku. Ale nie ma jakiegoś ustalonego czasu jej
przeżywania. W przypadku śmierci nagłych, jak choćby w katastrofie lotniczej,
żałoba trwa zazwyczaj dłużej.
Dla tych, którzy stracili bliskich
pod Smoleńskiem, od początku proces jej przeżywania mógł być zaburzony. Odbywała
się na oczach wszystkich, w świetle kamer. Często nawet gdy rodziny chciały
zapomnieć o obrazach z miejsca tragedii, one nieustająco powracały. I wciąż
zresztą powracają - z telewizora, gazet, z internetu. Do tego przedłużające się
śledztwo, różne
teorie dotyczące wydarzeń z 10
kwietnia. Informacje o kolejnych ekshumacjach i wrażenie, że medialne i
polityczne dyskusje nigdy się nie skończą. Ciężko funkcjonować w takich
warunkach gdy zabliźniająca się rana co jakiś czas znów jest rozdrapywana. Tym
bardziej trudno jest przeżywać żałobę i znaleźć siłę i sposób na życie. Dlatego
dla rodzin ofiar opowiadanie o tym, co się
przeżywa w związku ze stratą bliskiej osoby i wychodzeniem z żałoby, jest
szczególnie trudne.
- Te osoby mają prawo się bać o
tym mówić, obawiać się tego, kto i co zrobi z ich odpowiedzią. Śmierć i żałoba
nie były intymną sprawą tych ludzi. Oni często byli w tym potraktowani dość
instrumentalnie, ich emocje były nadużywane. Nie można tego było przeżywać
indywidualnie, tylko wszystko mogło być skomentowane i ocenione. To ten cały
proces żałoby utrudniało i mogło znacznie zaburzać - podkreśla Ewa Chalimoniuk.
WSPÓLNA PASJA
Paweł Deresz, mąż posłanki Jolanty
Szymanek-Deresz, która zginęła pod Smoleńskiem, tłumaczy, że jemu i jego
rodzinie przynajmniej częściowo udało się odciąć od tego, co się wydarzyło już
po katastrofie. - Od polityki i tej strasznej atmosfery - mówi. Wymyślił
turniej tenisowy Jola Cup odbywający się na cześć jego tragicznie zmarłej
żony. Bo tenis to była ich wspólna pasja numer jeden. - Gra zawsze będzie mi
się kojarzyć z Jolą. Poznaliśmy się w Bułgarii i wszyscy się dziwili, bo
pierwsze kroki skierowaliśmy nie na plażę, a właśnie na kort - wspomina Paweł
Deresz. Ona była trzynastokrotną mistrzynią Polski adwokatek. On czterokrotnie
tryumfował w rozgrywkach dziennikarzy. Razem zdobyli mistrzostwo świata
dziennikarzy w grze mieszanej, gdy przyszła posłanka była jeszcze rzeczniczką
prasową warszawskiej adwokatury. - Więc gdy po tej strasznej tragedii razem z
zięciem i córką zastanawialiśmy się, jak upamiętnić żonę, odpowiedź była jedna:
to musi być coś związanego z tenisem - tłumaczy Deresz. W turnieju rywalizują
ze sobą 32 zawodniczki powyżej 35 roku życia. Nie mogą grać zawodowo. - Bo Jola
była czystej krwi amatorką - podkreśla mąż posłanki. Chętnych do gry pań jest
więcej niż miejsc na turnieju. Przyjeżdżają z całej Polski.
- Dzięki temu w tym całym smutku
pojawiła się pewnego rodzaju radość. Bo ten turniej to radosna impreza. Jedyny
poważny akcent to złożenie wieńca na grobie Joli przez wszystkie zawodniczki. Mam
satysfakcję, bo wiem, że wybrałem najlepszą formę uczczenia mojej żony jako
tenisistki i bardzo pięknej kobiety - zaznacza Deresz.
Zdaniem psychoterapeutki Ewy Chalimoniuk,
czasami mamy potrzebę przejęcia działalności lub pasji osoby zmarłej i jej
kontynuowania. Może być też tak, że tylko kończymy rozpoczęte dzieło. - A
czasem zostajemy z jakąś ideą na długo, bo także nam jest ona bliska. Ale to
wszystko jest po stronie życia. Także naszego życia. I to jest najważniejsze -
tłumaczy. W całej sprawie ważny jest fakt, by uświadomić sobie, że taką
działalność prowadzimy również po to, aby realizować siebie . - To zaangażowanie
swojej energii i uczuć powinno być realizowane ze świadomością, że nie robimy
tego z poświęcenia. Tylko dlatego, że dzięki temu się realizujemy. Że jest nam
z tym, co robimy w imię pamięci po zmarłym, dobrze - dodaje psychoterapeutka.
MAM CO ROBIĆ
Barbara i Władysław Stasiakowie
(były szef Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego także zginął w katastrofie
smoleńskiej) lubili słuchać piosenek Jacka Kaczmarskiego. Po śmierci męża
pani Barbara postanowiła przyznawać specjalną nagrodę imienia Władysława
Stasiaka na festiwalu Piosenki Poetyckiej Nadzieja. Organizuje go Fundacja im.
Jacka Kaczmarskiego. Co roku Barbara Stasiak sama wybiera laureata. - Jakiś
czas po katastrofie zadzwonił do mnie dyrektor artystyczny festiwalu. Opowiedział
mi, że rozmawiał z moim mężem w 2009 r. na koncercie z okazji 70 rocznicy
powstania Polskiego Państwa Podziemnego. Mówił, że przedstawił się wtedy
Władkowi, a on powiedział: „to ja bardzo proszę, żeby fundacja zrobiła mnie
najwyższym ambasadorem twórczości Jacka Kaczmarskiego”. To był taki żart z tym
„najwyższym”. Mąż miał ponad 190
cm wzrostu - wspomina z uśmiechem.
- I już podczas tej telefonicznej
rozmowy stwierdziłam, że tym ambasadorem będę ja. Pomyślałam sobie: będę miała
co robić. I mam co robić. Udało mi się już wyłonić trójkę świetnych laureatów.
Mają nawet pomysł na specjalny recital. Chcą zaśpiewać dla mojego męża -
opowiada. Zaangażowała się też w projekt Najwyższej Izby Kontroli, w której
pracował kiedyś jej mąż. Tam zresztą się poznali. Będzie w kapitule nagrody
przyznawanej osobom działającym na rzecz bezpieczeństwa, które było z kolei
zawodową pasją Władysława Stasiaka.
Czy dzięki temu jest jej łatwiej?
- Każdy inaczej radzi sobie w ciężkich chwilach. Ja mam poczucie, że właśnie to
powinnam robić. Dzięki temu czuję...No właśnie co ja czuję? Satysfakcję? Coś
zbliżonego do radości? Zbliżonego, bo słowa „radość” jakoś nie potrafię użyć.
Cały czas mam w tyle głowy, że to on sam powinien te nagrody ustanawiać. Że to
nie jest tak jak powinno być - mówi Barbara Stasiak.
Podkreśla, że w obie sprawy
zaangażowała się ze względu na męża. Ale zrobiła to też trochę dla siebie . -
Bo niezależnie od tego, co nas spotyka, każdy z nas ma obowiązek także wobec
własnego życia. Żeby ono miało sens, było piękne
i żeby można było zrobić coś dla innych - tłumaczy. Ma nadzieję, że dzięki jej
przedsięwzięciom ludzie będą pamiętać o tym, jak żył jej mąż, a nie tylko w jak
tragicznych okolicznościach zginął. Sama czeka oczywiście na wyniki śledztwa
dotyczącego katastrofy, chciałaby znać dokładne okoliczności, ale podkreśla, że
nie skupia się wyłącznie na tym. - Ktoś mi kiedyś powiedział, że ja nie
uczyniłam sobie z tego sposobu na życie. I chyba to rzeczywiście tak jest -
mówi.
Takim„opowiedzeniem się po stronie
życia” było też między innymi utworzenie Fundacji Izabeli Jarugi Nowackiej -
Mieliśmy taką wewnętrzną potrzebę zrobienia czegoś więcej niż tylko
wspominania we własnym gronie i roztrząsania tego co się stało, jak i dlaczego. Pamięć
ludzka jest ulotna, a my chcieliśmy, żeby zachował się chociaż kawałek tego co
mama zrobiła - mówi córka zmarłej posłanki
Barbara Nowacka. Fundacja powstała w 2011 r. Od tamtej pory co roku przyznaje
Okulary Równości - wyróżnienia, które zainicjowała właśnie Izabela
Jaruga-Nowacka, gdy była pełnomocnikiem rządu do spraw równego statusu kobiet i
mężczyzn. Otrzymują je osoby lub organizacje działające na rzecz
przeciwdziałania dyskryminacji.
KOLEJNY TRUDNY MOMENT
Bliscy ofiar smoleńskich mówią o
satysfakcji i pewnego rodzaju radości. Są dumni, że realizują dokonania i
kontynuują pasje bliskich. Ale tematu dotyczącego uczuć i tego na jakim są
etapie po upływie czterech unikają. Ewy Chalimoniuk wcale to nie dziwi. Bo
żałoba to sprawa bardzo osobista i każdy powinien mieć prawo przeżywać ją tylko
w swój subiektywny sposób. Poza tym często nawet po upływie długiego czasu ludzie
z trudem dopuszczają myśl, że jest im już lżej na duszy. Że już tak bardzo nie
boli, że znowu „ widzą i czują” świat, że potrafią się uśmiechnąć, a nawet się
cieszyć. Myślą wtedy: Jak to? To znaczy, że już jest mi świetnie w życiu?, że
mniej pamiętam? Z jej praktyki terapeutycznej wynika, że często jest to
przeżywane jako swojego rodzaju zdrada. Takie poczucie nielojalności, że już
tak nie przeżywam braku zmarłego jak na początku, że życie znów mnie wciągnęło.
Wychodzenie z żałoby to kolejny trudny moment. - Gdy staje się tak, że to
wszystko zaczyna się emocjonalnie spłaszczać - cierpienie i rozpacz - to można
odczuwać pustkę i zaczynamy się bać tego rozstania z emocjami i myślami
dotyczącymi żałoby. Najzwyczajniej wracamy do życia, ale to przecież nie
znaczy, że zapominamy, że przestajemy tę osobę kochać - tłumaczy Chalimoniuk.
Barbara Nowacka mówi, że smutek
oczywiście jest i będzie. - Ale mam poczucie, że wykorzystałam potencjał mamy,
że go nie zmarnowałam. To ważne, bo ja nie chcę koncentrować się nie na
dramacie śmierci, ale na pięknie życia - przekonuje Nowacka. Łamie jej się
głos. Gdy na końcu naszej rozmowy przepraszam ją, że przywołałam bolesne
wspomnienia, odpowiada bez wahania: - Ja się po prostu wzruszyłam. Dla mnie
taka rozmowa nie jest bolesna. Bolesne to jest jak ktoś mi pokazuje zdjęcie
wraku samolotu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz