niedziela, 6 kwietnia 2014

Bohaterowie powieści prezesa



Diaboliczny Raskolnikow i idealistyczny Don Kichot. Są jak awers i rewers polskiej prawicy.

Zamiast celebrytów - eksperci. Tak reklamował Jarosław Kaczyński listę wyborczą PiS do Parlamen­tu Europejskiego. Do krakowskiego filozofa Ryszarda Legutki, który już drugi raz stanie do wyborów, dołączą ko­lejne postacie ze wspierającego partię grona intelektualistów. Warszawską listę otwiera Zdzisław Krasnodębski. Z dwójki w Toruniu wystartuje zaś Andrzej Zybertowicz.
Obu debiutantów znacznie więcej jednak dzieli, niż łączy.


Od marksizmu...
Część środowiska socjologicznego ma Zybertowicza za szarla­tana. Niektórzy wręcz widzą w nim szaleńca. Ale to nieprawda. Bo Zybertowicz nie popadł w szaleństwo. On swoje „sza­leństwo” precyzyjnie skonstruował, jak na wyrafinowanego badacza przystało.
Najpierw byl jednak chaos. Pod koniec lat 70. elity intelektualne w Polsce zaczytywały się Kołakowskim, dokonującym ostatecznego rozli­czenia z heglowskim ukąszeniem. Nie bardzo więc wiadomo, dlaczego grono młodych socjologów z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, kry­tycznych wobec realnego socjalizmu, postanowiło uporządkować chaos schyłku gierkowskiej dekady akurat za pomocą teorii marksistowskiej.
Liderem grupy był Andrzej Zybertowicz. Soli­darność okazała się spełnieniem marzeń jego po­kolenia. Lecz zarazem nie tak łatwo było rozstać się z dogmatem, że to partia wyraża wolę klasy robot­niczej. Kolega z UMK Lech Witkowski akurat or­ganizuje w PZPR tak zwane struktury poziome, buntujące się przeciwko narzucaniu jednomyślności przez Biuro Polityczne. Walczy o oddolną demokra­tyzację partii. Zybertowicz, choć bezpartyjny, wraz z Romanem Backerem, też kolegą z uniwersytetu, publikuje teksty programowe dla „poziomek”. Piszą, że Solidarność jest wartością, ale jej rola powinna sprowadzać się tylko do „korygowania złych rozwią­zań”. Od tworzenia programów jest zaś partia robotnicza. A zatem wymogiem czasu jest odnowa PZPR.
Historia potoczyła się jed­nak inaczej. Z rana 13 grudnia 1981 roku Zybertowicz bieg­nie do siedziby toruńskiej Solidarności. Zomowcy byli tam wcześniej. Wszystko zdewastowane, liderzy in­ternowani. Młody socjolog rzuca się w wir działalno­ści podziemnej. Pół roku później skończy się wpad­ką po donosie agenta, pa­romiesięczną odsiadką i amnestią.
Połowa lat 80. Zyberto­wicz fascynuje się poznań­ską szkołą metodologiczną, reprezentowaną przez pro­fesorów Leszka Nowaka, Jerzego Kmitę i Jerzego Topolskiego. Interpretu­ją marksistowską doktrynę w duchu humanistycznym, sięgają po dorobek myśli zachodniej lewicy. W nie­których demoludach uwa­żani są za rewizjonistów, ale w PRL cieszą się swo­bodą badawczą. Zybertowicz pisze u Topolskiego pracę dok­torską o materializmie historycz­nym. Posługując się hermetycznym marksistowskim językiem, podważa główne założenia ideologiczne systemu. Twierdzi, że „rewolucyjne dążności ludu wcale nie wynikają z jego postępowej natury”, lecz są efektem jego położenia ekonomicznego oraz „treści świadomoś­ciowych”. A te mogą pochodzić z rozma­itych źródeł, choćby narodowości, języka czy religii.
Czy to jeszcze rewizja marksizmu, czy już jego negacja? Tego dziś nie wie nawet sam Zybertowicz. Zapewnia: - Intereso­wało mnie teoretyzowanie, a marksizm był jedynym dostępnym mi stylem myśle­nia. Traktowałem go jednak jak maszynkę intelektualną, a nie pozycję ideologiczną.
I tak rodzi się paradoks. Oto w chylą­cym się ku upadkowi PRL marksizujący socjologowie organizują projekt badaw­czy o genezie kapitalizmu. W przeczuciu, że nadciąga rewolucja, która położy kres marksistowskiemu dogmatowi o nie­uchronności postępu społecznego. Zybertowicz wspólnie z Adamem Czarnotą wątpią w „marksistowski kamień filozo­ficzny, który wystarczy odnaleźć, by stać się posiadaczem prawdy”.
Kilka lat później, gdy wielka zmiana już się dokona i marksizm ostatecznie wylą­duje na śmietniku historii, Zybertowicz rozszerzy problem i postawi pytanie, czy w ogóle istnieje jakakolwiek prawda.

... do IV RP
Ale wcześniej trzeba będzie znaleźć od­powiednią metodę. Inspiracji dostar­czy Zybertowiczowi tzw. teoria wiedzy poza źródłowej, sformułowana wiele lat wcześniej przez jego promotora, marksi­stę Jerzego Topolskiego. Poznański pro­fesor uważał, że w badaniach nad historią twarda wiedza naukowa nie wystarcza. Równie istotna jest wiedza potoczna, czyli zdroworozsądkowe przeświadcze­nia, powszechnie podzielane intuicje. Wszystko to, czym akademicki światek zwyczajowo pogardzał.
4 czerwca 1992 roku do Sejmu trafia li­sta Macierewicza. Gabinet Olszewskiego upada. W jedną noc powstaje mit rządu obalonego w wyniku spisku agentów.
Andrzej Zybertowicz doznaje ilumina­cji. „Nie jest łatwo przyjąć prawdę bar­dzo oddaloną od tego obrazu świata, z którym nasze umysły są oswojone” - to motto jego wydanej rok później książki „W uścisku tajnych służb”.
Współpracownicy z UMK nawet dziś nie chcą komentować tego dziełka, bo nienaukowe, bo nie czytali. Znajdujemy tam zręby opisu nowej metody Zybertowicza: „To próba znalezienia sensowne­go wzoru w chaosie zdarzeń, ułożenia mozaiki z wielu kamyków rozrzuconych w rozmaitych miejscach i dotąd - jak się wydaje - przez nikogo w sposób całościo­wy nie poukładanych. Innymi słowy jest to przedsięwzięcie z zakresu białego wy­wiadu: na podstawie ujawnionych wcześ­niej faktów staram się uchwycić kryjące się za nimi podskórne prądy, niejawne siły, zamysły i sojusze. (...) Kojarzę fakty i wysuwam przypuszczenia”.
I tak oto trafiamy do mrocznego labi­ryntu, w którym nic nie jest takie, jak się wydaje. Oficjalne wersje zdarzeń są tu tylko pozorem. Ich prawdziwy sens mo­żemy jedynie odkryć, wnikając za kuli­sy. „Badacz przed tym wymiarem życia społecznego musi w zasadzie skapitulo­wać. W sposób naukowo uzasadniony nie da się na ten temat wiele powiedzieć” - zaznacza Zybertowicz.
Trzeba więc tradycyjny warsztat bada­cza wzbogacić o elementy nienaukowe. Zawierzyć rozumowi i intuicji, dać się ponieść twórczej swobodzie w kojarzeniu faktów i konstruowaniu domysłów. Tylko tak można wybrnąć z chaosu niepełnych i często sprzecznych danych.
Olśnienie nocy teczek podpowiedzia­ło profesorowi, że polska demokracja jest fasadą, która skrywa tajemniczy świat agentów i ich mocodawców ze służb, lob­bystów oraz mafiosów. Zaś umysł bada­cza wprawiony w budowaniu logicznych ciągów myślowych bez trudu dostarczył uzasadnień.
Metoda, kształtowana jeszcze po oma­cku, znalazła naukowy opis w wydanej w 1995 roku pracy habilitacyjnej Zybertowicza „Przemoc i poznanie”. Pisze w niej: „Przeciwstawiam się stanowisku realistycznemu głoszącemu, że twier­dzenia teorii naukowych są prawdzi­we lub fałszywe na mocy tego, jaki jest świat”. Nie ma bowiem obiektywnego opisu świata, a więc nie ma prawdy jako takiej. To tylko oświeceniowe złudzenie, które jest formą przemocy. W istocie pa­nuje chaos sprzecznych informacji i jedy­ne, co możemy zrobić, to „w tym chaosie wytworzyć własną konstrukcję”.
Jak przebić się z własną konstrukcją do umysłów ludzi? Nie ma wyjścia, sko­ro oświeceniowy fałsz o obiektywnej prawdzie przemocą zawładnął naszą epoką, odpowiedzieć trzeba tak samo - przemocą. „Gotowość do jej użycia we właściwym czasie stanowi warunek nie­zbędny do tego, aby przestrzeń dialogu mogła być zachowana” - dowodzi autor. Wzdychając w finale: „Ale jak uzyskać wyczucie właściwego czasu...”.
Uzyskał dopiero po dekadzie, gdy na fali IV RP do głównego nurtu - nie bez użycia politycznej przemocy - wdarła się PiS-owska wizja wielkiego układu. Teraz już Zybertowiczowska metoda konstruo­wania opisu świata z okruchów rzeczy­wistości, przecieków od tajnych służb, swobodnych dywagacji mogła w pełni za­władnąć prawą stroną sceny politycznej. A sam Zybertowicz stał się jej głównym obok Macierewicza heroldem.
Czyż można się zatem dziwić, że toruń­ski socjolog nie oparł się pokusie aktyw­nego zaangażowania? Nawet jeśli jego przeświadczenie, że świat jest płynny i nieuporządkowany, paradoksalnie słu­ży dziś tym, którzy głoszą konieczność uporządkowania i przywrócenia jednej prawdy.

Z peryferii do PiS
Czyli między innymi Zdzisławowi Krasnodębskiemu, socjologowi i history­kowi idei z uniwersytetu w Bremie, koledze po fachu, niemal rówieśnikowi Zybertowicza.
Pod koniec lat 70., gdy Andrzej Zybertowicz z braku innych atrakcyj­nych ofert zajął się Marksem, przed Krasnodębskim - asystentem na Wydziale Filozofii i Socjologii UW - otwierały się właśnie wielkie możliwości. Pierw­szy wyjazd na zagraniczną konferencję do Dubrownika i od razu poznaje sa­mego Jurgena Habermasa. W kolejnych  latach wywodzący się ze szkoły frankfur­ckiej piewca nowego europejskiego ra­cjonalizmu będzie lascy no wał grono marksizujących socjologów z Torunia. Ale z Krasnodębskim jest inaczej. Poznaje Europę - najpierw studia w Bochum, po­tem współpraca z wiedeńskim Instytutem Nauk o Człowieku - i nabiera wątpliwo­ści, czy ów mityczny z perspektywy PRL Zachód naprawdę jest ziemią obiecaną.
W 1991 roku ukazuje się w Polsce jego praca habilitacyjna o wiele mówiącym tytule „Upadek idei postępu” - przesiąk­nięta sceptycyzmem wobec Zachodu, który po upadku komunizmu zachłysnął się obietnicą końca historii. Oświece­nie zniszczyło religię - pisze Krasnodębski - lecz oferowana w zamian świecka etyka nie zasypała próżni. „Dlatego mu­simy raczej pytać o to, czego Oświece­nie nas pozbawiło, a nie o to, co nam dało”. Dało bowiem niewiele. „Prowi­zoryczną, ironiczną moralność, wiarę z przymrużeniem oka, pogoń za przyjem­nościami”. A tak żyć się nie da, więc Krasnodębski przestrzegał, że doprowadzi to clo „ponurego wariantu alternatywne­go w postaci państwa ideokratycznego, moralistycznego”.
Jak odpowiedzieć na upadek idei po­stępu? Skoro nie mamy nic lepszego, to trzymajmy się „tradycyjnej moralności, obyczajowości i wiary”. Nawet jeśli na­sza tożsamość jest przypadkowa („nie ma żadnych racjonalnych powodów, dla któ­rych urodziliśmy się Polakami”), to nie możemy przecież „do końca wyzbyć się samych siebie”.
To pragnienie powrotu do wspólnoty, na razie bardziej z braku alternatyw niż z wyraźnej potrzeby duchowej, u pro­gu transformacji padło na grunt jało­wy. W polskim mainstreamie, w którym Krasnodębski spokojnie się jeszcze mieś­cił, dominował zachwyt nad europejski­mi wartościami. Książka nie spotkała się z odzewem, którego spodziewał się autor. Do rozczarowania Europą doszło więc pierwsze rozczarowanie nową Polską.
W wydanym pięć lat później zbiorze esejów „Postmodernistyczne rozterki kultury” stężenie goryczy rośnie. Polskie elity nie przyjęły ostrzeżeń Krasnodębskiego i ślepo imitują Zachód. Profesor ciągle ma nadzieję, że zejdą z tej drogi. Przecież wschodnioeuropejska inteligen­cja, nawet zanurzona w nowoczesności, nie może zaakceptować faktu, że „Czar­na Madonna z Częstochowy znajdu­je silną konkurencję z blond Madonną z Ameryki”. Czciła zachodnie wartości, a nie zachodnią szmirę. Tymczasem „za­miast egzystencjalizmu i szkoły frankfur­ckiej dominują teraz lalki Barbie i filmy sensacyjne”.
Może więc jeszcze się opamięta? Może wróci do tego, co swojskie, co lokalne?
Nie posłuchaliście, to macie za swoje. To wasz koniec - zdaje się obwieszczać Krasnodębski w „Demokracji peryferii” z 2003 roku. Teraz już dominuje gniew, przełamany na koniec nutą triumfu. Po złożonej Adamowi Michnikowi wizy­cie Lwa Rywina intelektualny mono­pol liberalnych elit raz na zawsze upadł. Bezkrytycznie naśladowały bowiem Za­chód, koślawiły polską kulturę, starając się zniszczyć wielkie narodowe tradycje - sarmacką, romantyczną i solidarnoś­ciowy. Przeszarżowały, więc za karę tym głębszy czeka je upadek.
Wejście do Unii Europejskiej zmie­ni wszystko. Krasnodębski wieszczył: „Wkrótce rzeczywiste procesy gospo­darcze i polityczne podważą naiwne utopie Europy - utopie absolutnej ot­wartości i powszechnej harmonii. (...) Polacy uświadomią sobie swoje prawdzi­we położenie, peryferyjność Polski, ale można mieć nadzieję, iż ta świadomość wzmocni także dążenie do wyrwania się z peryferii, i to nie przez fałszywie rozu­miane imitacje, lecz przez nowoczesne ugruntowanie politycznej i kulturowej suwerenności”.
Czym była IV Rzeczpospolita? Odzyska­niem suwerenności czy wcieleniem daw­nej przestrogi przed „ponurym wariantem alternatywnym w postaci państwa ideo­kratycznego, moralistycznego”? Zdzi­sław Krasnodębski nie miał wątpliwości. Zwłaszcza że wyobcowanego wśród elit III RP intelektualistę czekało miej­sce w salonie IV RP. Zarzucił więc pisa­nie erudycyjnych książek i ruszył w ogień publicystycznych sporów.
Dziś przyznaje, że to koszt politycznego zaangażowania. Choć zapewnia, że war­to było go ponieść. Kandydowanie do Par­lamentu Europejskiego to zatem logiczny ciąg dalszy.

Dekoracje emblematyczne
„Wyobraźmy sobie - rok temu propono­wał Andrzej Zybertowicz przeprowadza­jącej z nią wywiad Joannie Lichockiej - że jeśli Polska wygra, jeśli polskie państwo się podniesie, to taką rozmowę, jaką tu­taj prowadzimy, kiedyś przeprowadzi Do­nald Tusk na przykład z gen. Markiem Dukaczewskim, byłym szefem WSI. Ma­rek Dukaczewski będzie spisywał i po­rządkował jego wspomnienia. A obaj - tak działa moja wyobraźnia - będą w jednej celi więziennej”.
Krasnodębski - poza emocjonalnym „Gardzę wami!” pod adresem liberalnych elit tuż po Smoleńsku - unika swobodnych popisów retorycznych.
Pierwszy - wyjęty z powieści Dostojew­skiego. Z precyzją naukowca zbudował własny świat, w którym rozum idzie pod rękę z paranoją, wzajemnie się legitymi­zując. Drugi to polski Don Kichot, samot­nik zmagający się z wiatrakami źle pojętej europejskości, który w prezesie Kaczyń­skim odnajduje w końcu swą Dulcyneę.
Nawet jeśli w wyborach odniosą sukces, w realnej polityce wielkich ról raczej nie odegrają. Stanowią tylko intelektualną de­korację na dworze Jarosława Kaczyńskie­go, wypełnionym wiernymi dworakami. Lecz w wymiarze symbolicznym są dla polskiej prawicy emblematyczni. Repre­zentują dwa nurty myślenia - pierwszy tro­pi układ, drugi idealizuje polską wspólnotę - których splot określa charakter PiS i spra­wia, że formacja Kaczyńskiego jeszcze długo nie odda prymatu na prawicy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz