niedziela, 23 marca 2014

Zagubiona agentura



Wojciech Czuchnowski, Marcin Kącki.

Tajni agenci tajną kasę traktowali jak kasę zapomogowo-pożyczkową. Brali na życie, mieszkanie, rozwód. Polski wywiad przez lata nie panował nad funduszami na tajne operacje. Czuchnowski i Kącki śledzą aferę w Agencji Wywiadu

1 sierpnia 2012 roku, popołudnie, policjanci zabezpieczają miejsce kradzieży. Rutyna: zdjęcia, odciski palców, bo w kasie pancernej zamiast dolarów leżą pocięte papiery. Ale miejsce przestępstwa jest wyjątkowe, ściśle strzeżone tajemnicą państwową. To Agencja Wywiadu przy ul. Miłobędzkiej 55 w Warszawie. Niewielka (około 1000 pracowników, 150 mln zł rocznego budżetu), a zarazem najbardziej elitarna z polskich służb specjalnych. Podejrzanym o kradzież jest kasjer nadzorujący pieniądze na tajne operacje - starszy chorąży Andrzej M., zwany przez kolegów "Carringtonem".


Prokurator Katarzyna Calów-Jaszewska, która ma kradzież wyjaśnić, będzie przeglądać akta w kancelarii tajnej, bo Agencja Wywiadu nadaje niemal każdemu dokumentowi klauzulę "ściśle tajne". Razem z Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego tłumaczą to "interesem państwa".

Idziemy tropem pociętych papierów. Nie widzimy tu kulis tajnego działania operacyjnego, które mogłoby narazić interes państwa. To po prostu sprzeniewierzanie pieniędzy przez wysokich rangą oficerów wywiadu, które trwało 20 lat.

Kasjer z osiedla

" Carrington" - nazwisko dystyngowanego miliardera z popularnego przed laty serialu "Dynastia" - to ostatni pseudonim, jaki pasuje do chorążego Andrzeja M. Niewysoki, korpulentny 60-latek w znoszonym ubraniu wygląda jak dobrotliwy emeryt, a nie ktoś, kto przez blisko ćwierć wieku pilnował najtajniejszych pieniędzy.

Kilka dni temu, w nocy, czekamy w centrum Warszawy, aż odbierze z pracy żonę - pielęgniarkę w prywatnej klinice. Wsiadają do 11-letniego volkswagena, jadą na szare osiedle. "Carrington" mieszka na parterze z żoną i synem.

- Nie będę rozmawiał - mówi speszony, gdy stajemy mu na drodze na osiedlowym parkingu.

- Przecież sprawa jest już w sądzie.

- Ale to tajemnica państwowa.

- Czego pan się boi?

- Agencji - ucina.

Patrzymy na jego mieszkanie, okratowane z zewnątrz, ze starą lodówką stojącą na balkonie, na samochód... Jeśli tylko w latach 2003-12 wykradł z kasy pancernej wywiadu - jak nie bez problemów obliczy prokuratura - co najmniej 1,5 mln zł w różnych walutach, to mamy do czynienia z naiwniakiem albo spryciarzem. Ale w krótkiej rozmowie sprawia wrażenie po prostu przestraszonego.

Katarzyna Calów-Jaszewska z Prokuratury Okręgowej w Warszawie ma 15 lat stażu, sprawę kradzieży z kasy pancernej wywiadu prowadziła półtora roku. W grudniu 2013 r. oskarżyła "Carringtona" i Dariusza Sz., byłego oficera wywiadu.

Rozmawiając z nami, uśmiecha się tajemniczo. - Każdy dokument, zeznanie, korespondencja, jakie otrzymałam w tej sprawie od Agencji Wywiadu, objęte są tajemnicą państwową. To mój jedyny komentarz.

Ale nie wszystko jest tajne.

Prokurator zakończyła śledztwo i akta przesłała do Sądu Okręgowego w Warszawie. Część jest jawna. To w większości zdjęcia tysięcy pociętych papierków, które kasjer układał równo w bloczki, przykrywał od góry prawdziwymi studolarowymi banknotami i trzymał w kasie na wypadek kontroli. Znajdujemy też strzępy zeznań świadków, część korespondencji z Agencją, nazwiska agentów i numer innej, równie zagadkowej sprawy dotyczącej sprzeniewierzenia kasy wywiadu.

Rozmawiamy z oficerami służb specjalnych, łączymy wszystko w całość.

Operacja "Giełda"

"Carrington", z którym próbowaliśmy rozmawiać na osiedlu, ma średnie wykształcenie techniczne i kursy ekonomiczne. Ma 24 lata, gdy w 1974 r. dostaje pracę w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, w zarządzie łączności obsługującym telefony resortu. W połowie lat 80. zostaje jednym z dwóch kasjerów wydziału finansowego MSW. A w 1990 r., gdy budowane są nowe służby, zostaje kasjerem w Urzędzie Ochrony Państwa - powstałym w miejsce Służby Bezpieczeństwa.

W UOP zajmuje pokój z kilkoma kasami pancernymi, w których przechowuje się dokumenty finansowe i pieniądze na operacje specjalne wywiadu. Przed planowaną akcją dostawał od przełożonych blankiet KW ("kasa wyda"), otwierał szafę pancerną i wydawał gotówkę lub dokonywał przelewu z konta urzędu. Proste.
W 1993 r. wydaje 55 tys. dolarów płk. Zbigniewowi Sz., zastępcy dyrektora Zarządu Wywiadu UOP. Sz. miał je przekazać na tajną operację w Rosji, gdzie polski wywiad założył spółkę pod przykryciem. Ale nie przekazał. Nie zwrócił też do kasy. Rok później, w 1994, choć nie miał do tego uprawnień, Sz. polecił kasjerowi wypłacić z konta UOP 210 tys. dolarów.

Wiemy to z jawnego aktu oskarżenia Zbigniewa Sz. Sprawę tę odkryliśmy w warszawskim sądzie, zbierając informacje o kradzieży pieniędzy przez kasjera wywiadu. Mimo że do przestępstwa doszło w 1993 r., proces nie został zakończony. Poza zarzutami wszystko jest tajne.

Więcej o tej starej historii dopowiada nam były wysoki oficer Zarządu Wywiadu UOP: - Naczelnik Ł., kierujący wydziałem ekonomicznym UOP, miał kontakty w Ministerstwie Finansów i środowisku biznesowym. Przyniósł wiadomość, że pewien biznesmen chce się pozbyć dużego pakietu akcji i że można zarobić. Padł pomysł, by Zarząd Wywiadu kupił akcje w ramach operacji specjalnej, bo przydałyby się pieniądze, mieliśmy zmieniać siedzibę. Nie zgodził się Gromosław Czempiński, wtedy szef UOP.

Czempiński: - Pamiętam tę aferę, ale bez szczegółów. Skąd o niej wiecie?

- Toczy się sprawa przed sądem. Ściśle tajna.

- Niemożliwe, tak długo? Zrobiłem wszystko, by winni ponieśli konsekwencje.

Bo naczelnik Ł. omija zakaz Czempińskiego. Namawia Zbigniewa Sz., który jako zastępca ds. administracyjnych dysponował kasą operacyjną, by zainwestowali pieniądze urzędu i podzielili się prywatnie zyskami (płk. Sz. postawiono zarzut, że defraudując służbowe pieniądze, chciał "osiągnąć korzyść majątkową").

Udział "Carringtona" w tej aferze polega na tym, że nosi gotówkę UOP do banku PKO w hotelu Marriott i wpłaca na różne konta. Pieniądze są dzielone w mieszkaniu operacyjnym przy ul. Marszałkowskiej. Zbigniew Sz. kupił akcje na nazwisko swoje i Wojciecha Cz., późniejszego szefa Agencji Wywiadu za rządów SLD. Krótko potem na giełdzie następuje krach i pieniądze UOP, którymi spekulowano, przepadają.

Wszczęto w tej sprawie tajne postępowanie w UOP pod nadzorem płk. Janusza Wojciechowskiego, wicedyrektora ds. operacyjnych. Czempiński był wściekły, poszedł z wynikami kontroli do szefa MSW Andrzeja Milczanowskiego. - To jest sprawa dla prokuratury. Winnych trzeba wylać, pieniądze odzyskać - mówił Czempiński.

Ale minister ponoć nie chciał ujawnić prokuraturze tajemnic wywiadu, wolał załatwić rzecz po cichu. - Zdecydował: odzyskujemy pieniądze, ale nie wydalamy winnych ze służby - mówi cytowany już oficer. Wojciechowski w proteście podał się do dymisji, ostrzegając przed demoralizacją kadry. Zbigniew Sz. został wysłany na placówkę do Izraela.

Andrzej Milczanowski mówi dziś, że pamięta tę sprawę "jak przez mgłę", bo minęło wiele lat. - Na pewno nie zalecałem niczego, co byłoby niezgodne z prawem - podkreśla.

Czempiński odszedł z UOP w 1996 r., zmieniła się kadra. Szefem wywiadu został Bogdan Libera.

Dzisiaj nie chce rozmawiać, ale - jak twierdzi nasze źródło - "gdy stało się jasne, że UOP nie odzyska pieniędzy, Libera skierował sprawę do prokuratury". Sprawa jest ściśle tajna. Dopiero w 2006 r. przed Sądem Rejonowym Warszawa-Mokotów stanie jedyny oskarżony - Zbigniew Sz. Czeka na wyrok. Dlaczego tak długo? Nie wiemy. Ściśle tajne.

Według dwóch naszych informatorów wywiad stracił na kombinacjach sprzed 20 lat więcej niż 265 tys. dol. (było to wtedy ok. 1,2 mln zł), czyli więcej, niż wziął z kasy płk Sz.

- To było 8,7 mln zł na nowe pieniądze, przed denominacją - 87 mld. Na tę kwotę złożyły się pieniądze nie tylko z kasy operacyjnej, ale i z budżetów poszczególnych wydziałów. Naczelnicy je sobie "pożyczyli" - mówi nasz informator.

- Jak ukryto stratę?

- Jakoś to poupychali. W międzyczasie w wywiadzie znikły materiały z dochodzenia wewnętrznego. Tak to zrobili, że jedyną osobą odpowiedzialną został płk Sz.

Zbigniewa Sz. odnajdujemy w prywatnej spółce handlującej m.in. bronią z Izraelem. Jest dyrektorem marketingu. Prezesem firmy jest były oficer służb. Właściciel większości udziałów to znany lobbysta sektora zbrojeniowego. Sz. nie odpowiedział na naszą prośbę o kontakt.

"Daj na mieszkanie"

Obawy płk. Wojciechowskiego o demoralizację kadry spełniają się. To właśnie po zdefraudowaniu pieniędzy na zakup akcji zaczynają Andrzeja M. nazywać w UOP "Carringtonem". Choć skromny, trzyma rękę na kasie pancernej, w której leżą pliki pieniędzy na operacje specjalne. Otwiera ją coraz częściej. Do jego gabinetu przychodzą szeregowi agenci, pracownicy administracji.

Jeden z nich to Krzysztof Dakowicz (to nazwisko legalizacyjne, używane do pracy w służbach, agenta Krzysztofa Ś.). W 1994 r. prosi o kilkadziesiąt tysięcy dolarów prywatnej pożyczki. "Carrington" wyjmuje plik banknotów, ale chce zabezpieczenia - bierze od agenta pokwitowanie na świstku papieru. Pożycza mu 5, potem 10 tys. dol. Dakowicz oddaje. Ale potem bierze 170 tys. dol. w dwóch ratach. Tego już nie zwraca.

Przychodzi Joanna R., która ma wyjechać za granicę jako szyfrantka. Zostawia kilkoro dzieci w Polsce, więc prosi: - Pożycz z kasy, oddam.

Dostaje kilka tysięcy dolarów.

Przychodzi Ewa K., pracownica administracyjna, całe życie związana z MSW. "Carrington" "pożycza".

Kasa służąca operacjom specjalnym wywiadu zamienia się w kasę zapomogowo-pożyczkową. Joanna R., szyfrantka, zezna po latach przed prokuraturą: - Na korytarzach mówiło się, że Andrzej M. pożycza pieniądze.

Ktoś chce na samochód - idzie do "Carringtona". Komuś do kredytu mieszkaniowego potrzebne 10 proc. wkładu własnego - do "Carringtona".

Kasjer, jak zezna, miał zaufanie do agentów. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że wzięło od niego pieniądze co najmniej 30 pracowników wywiadu. W śledztwie przyznał się, że było ich nie więcej niż pięciu. Twierdzi, że stracił nad tym panowanie. Agenci przestają oddawać pieniądze, najwięcej winien jest Dakowicz.

Co roku jest kontrola komórki finansowej; stan szafy pancernej musi się zgadzać z dokumentami. Przed jedną z kontroli w połowie lat 90. "Carrington" żąda od Dakowicza zwrotu "pożyczek". Bez skutku. Bierze więc z kasy plik studolarowych banknotów, chowa do torby. W warszawskim kantorze rozmienia na jednodolarówki. Wraca do pracy, układa je w kupki, przykrywa od góry studolarówką, zgrzewa folią Narodowego Banku Polskiego, którą dostaje od znajomego z banku. Kontrola otwiera kasę, liczy bankowe kupki, wpisuje, że kasa się zgadza.

Około 2000 r. Dakowicz (przypominamy: nazwisko legalizacyjne) zostaje zwolniony ze służby; dlaczego - nie wiadomo. Pieniędzy kasjerowi nie oddaje.

Za lata pracy w wywiadzie nie dostaje dziś żadnych świadczeń. Prowadzi własne interesy, handluje meblami. Był karany za sprzedawanie fałszywych zezwoleń transportowych na samochody ciężarowe jeżdżące po Rosji. Na rozprawie powiedział, że jest "oficerem wojsk powietrznodesantowych w stanie spoczynku". Z rejestru karnego wynika, że w latach 2004-06 aż trzy razy był karany za jazdę po pijanemu. Nie wiemy, czy ma jakiś majątek. Prosiliśmy go o kontakt. Nie odpowiedział.

Szukała go też prokurator Calów-Jaszewska. Żona Dakowicza na widok policjantów, którzy przyszli sprawdzić, czy mieszka pod tym adresem, spytała: - Znowu będę musiała płacić za jego długi z Agencji Wywiadu?

Gdy w końcu zjawił się w prokuraturze, miał powiedzieć, że brakujące pieniądze rozliczył i czuje się pokrzywdzony przez Agencję. Jego sprawa uległa przedawnieniu.

Kapitan od "Olina" bierze pół miliona dolarów

"Carrington" maskuje jednodolarówkami manko po Dakowiczu, ale w grudniu 2002 r. przychodzi do niego Dariusz Sz. (nazwisko legalizacyjne Izgórski), były zastępca naczelnika wydziału operacyjnego UOP. To czas, gdy na miejsce UOP powstają Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencja Wywiadu. Kasjer pracuje w tej drugiej, przy ul. Miłobędzkiej 55. Zajmuje pokój nr 109B. Ma cztery kasy pancerne z pieniędzmi na operacje specjalne. Nikt nie wie, że leżą tam w plikach jednodolarówki, które udają studolarówki.
Co roku do pokoju kasjera wchodzi kontrola Agencji Wywiadu. Co roku przychodzi NIK. "Carrington" otwiera kasę, kontrolerzy liczą kupki. Zawsze się zgadza

W latach 1997-98 Izgórski był gwiazdą w wywiadzie. Postawny, blisko 2 m wzrostu, wspólnie z superszpiegiem Marianem Zacharskim zbierał haki na premiera Józefa Oleksego w tzw. sprawie Olina. Afera ta wstrząsnęła polską polityką. Oficerowie wywiadu przekonywali przełożonych, że w Polsce działa kret rosyjskiego wywiadu, ps. "Olin". Podejrzenie pada na Oleksego.

Operację zatwierdza solidarnościowy szef MSW Andrzej Milczanowski. Wiąże z nią nadzieje na pognębienie lewicy prezydent Lech Wałęsa, zagrożony przez kandydata SLD Aleksandra Kwaśniewskiego. Izgórski i Zacharski potajemnie nagrywają na Majorce szpiega rosyjskiego Władimira Ałganowa, by wyciągnąć z niego odpowiedzi. Akcja się nie udała - Ałganow kluczył. Po latach afera wydaje się raczej rosyjską prowokacją, w której mniej lub bardziej świadomie wzięły udział polskie służby; dowodów na agenturalną działalność Oleksego nie znaleziono.

Gdy w grudniu 2002 r. Izgórski przychodzi po pieniądze, "Carrington" wie, że Izgórski - choć od kilku lat poza służbą - był wysoko postawiony. Mimo że w kasie brakuje mu już 170 tys. dol. (po Dakowiczu), daje Izgórskiemu kilkanaście razy po kilka, kilkanaście tysięcy dolarów. "Carrington" w śledztwie twierdzi, że nie pytał na co. Wie tylko, że Izgórski rozchodzi się z żoną, kupuje mieszkanie, potrzebuje pieniędzy.

W 2003 r. - jak twierdzi "Washington Post", a potwierdzają inne źródła - Agencja Wywiadu dostaje od CIA 15 mln dol. za udostępnienie w Kiejkutach aresztu dla członków Al-Kaidy. Pieniądze mają iść na walkę z terroryzmem. Z kasy "Carringtona" są stopniowo przekazywane na specjalny rachunek w NBP. Część pozostaje "pod ręką", na tajne operacje. Kasjer wydaje je na żądania szefów. "Pożycza" też Izgórskiemu. Spotykają się poza budynkiem Agencji Wywiadu, kasjer przekazuje mu gotówkę do ręki.

Żeby się zabezpieczyć, "Carrington" każe podpisywać prywatne pokwitowania. Grafolodzy potwierdzają w śledztwie autentyczność podpisów Izgórskiego. Na niektórych nagłówkach pokwitowań kasjer pisze: "rozliczenia z rezydentami". Ale nie ma to nic wspólnego z oficjalnym obiegiem dokumentów w AW.

Z zapisków "Carringtona", które znaleźliśmy w jawnych aktach, wynika, że od 2002 do 2012 r. dał Izgórskiemu z kasy blisko pół miliona dolarów. Najwięcej właśnie w latach 2003-04, gdy Amerykanie wsparli sojuszniczy wywiad w walce z terroryzmem.

Izgórski pieniędzy nie oddaje, kasjer szybko popada w kłopoty. Szefowie każą mu zasilić gotówką konto bankowe Agencji, ale w kasie gotówki brakuje. Wyciąga więc z innej kasy pancernej woreczek z krugerrandami - to złote monety bite w RPA. Leżały tam od czasów PRL. "Carrington" sprzedaje je w kantorze. Z gotówką idzie do banku i wpłaca na konto, tak jak chcieli szefowie. Ratuje się, ale na chwilę.

Gdy zbliża się coroczna kontrola, "Carrington" ma za mało dolarów, by rozmienić je na jednodolarówki i pokazać, że kasa pancerna jest pełna. Dzwoni do Izgórskiego, prosi, by oddał. Ale on mówi, że nie ma. I zapewnia, że odda, gdy kasjer będzie szedł na emeryturę.

- Tak kasjer mówił w śledztwie. Przypuszczam, że spodziewał się, że ostatecznie będzie miał z tego jakąś działkę. Dlatego to robił. Ale tego już nie zeznał - mówi osoba znająca tajne akta sprawy.
Kasjer ma cztery kasy pancerne z pieniędzmi na operacje specjalne. Nikt nie wie, że leżą tam w plikach jednodolarówki, które udają studolarówki

"Carrington" bierze z sekretariatu AW gilotynę do papieru i białe kartki formatu A4, do ksero. Tnie pod wymiar dolarów kilkaset kartek. Układa w kupki, jak wcześniej te jednodolarówki. Każdą kupkę przykrywa banknotem studolarowym, zgrzewa folią NBP, wkłada do kasy. Wygląda jak fura pieniędzy.

"Darek, jest wpadka"

Co roku do pokoju kasjera wchodzi trzyosobowa kontrola finansowa Agencji Wywiadu. Co roku przychodzi Najwyższa Izba Kontroli. "Carrington" otwiera kasę, kontrolerzy liczą kupki. Zawsze się zgadza.

"Carrington" już dawno mógł odejść na emeryturę, ale w kasie brakuje pieniędzy. Czeka, aż zwróci Izgórski, bo na Dakowskiego już nie liczy. Szefowie Agencji mają jednak do niego zaufanie. W 1997 r. dostał nawet Srebrny Krzyż Zasługi od prezydenta RP, jeszcze na wniosek szefa UOP, za wzorową pracę kasjera.

1 sierpnia 2012 r. "Carrington" przychodzi do pracy, by o godzinie 9 przyjąć zwyczajową kontrolę z biura finansów. Trzy kobiety, wśród nich 32-letnia Anna T., liczą pieniądze. Zgadza się. Annę T. dziwi tylko, że dolary leżące w kasie pancernej od tak dawna są dziwnie białe na brzegach. Zagina róg jednej z kupek... Biały, pusty papier. Każe rozpakować: zwykły papier. Ściągają kolejne paczki dolarów, rozrywają: zwykły papier.

"Carrington" jest pewien, że Agencja zatuszuje sprawę, by uniknąć skandalu. Chwyta za telefon, dzwoni do Dariusza Sz. vel Izgórskiego (billingi są dowodem w sprawie): - Darek, jest wpadka, oddawaj kasę. Koniec tego!

- Nie mam - słyszy.

Urzędniczki nie przerywają kontroli. Stwierdzają, że brakuje 117 tys. 697 zł w gotówce. Nie ma też 120 monet o wartości 600 tys. zł. Jest trochę euro, 46 tys. dol., 2 tys. koron norweskich, 3,6 tys. koron szwedzkich, 210 franków szwajcarskich, 3470 funtów brytyjskich, 1000 koron duńskich. Jeszcze 38 monet 20-dolarowych i 4 krugerrandy. Ale największe paczki - spięte banderolami i oklejone folią - udają tylko dolary.

Przeszukują pokój "Carringtona", znajdują dziesiątki banderol po pakietach z gotówką, pocięte pliki kartek o formacie banknotów i biurową gilotynę do cięcia papieru. W teczce kilkadziesiąt odręcznych, nieformalnych pokwitowań odbioru pieniędzy. Najwięcej od Dariusza Sz. i kilku innych pracowników wywiadu; część jeszcze z początku lat 90.

Kontrolerki idą do szefowej, Marioli Szablewskiej, dyrektorki biura finansów Agencji Wywiadu. "Carrington" zostaje wyproszony z pokoju, czeka na korytarzu. Widzi, że przez jego gabinet przewalają się różne ważne osoby, w tym sam szef AW gen. Maciej Hunia. Około godziny 16, blisko osiem godzin po wykryciu kradzieży w kasie, zostaje wezwana policja. Robią zdjęcia drzwi, zamków, kasy pancernej, pociętych papierów.

Brak nadzoru? Skądże

" Carrington" siedzi w areszcie z komendantem policji z Białołęki podejrzanym o morderstwo. Na drugi dzień staje przed prokurator Katarzyną Calów-Jaszewską. Pokornie wyjaśnia:

- od 20 lat wyciągał pieniądze z kasy, dawał agentom;

- braki maskował papierem;

- zaklina się, że nic z tego nie miał, dał się omotać, zaufał, zwłaszcza Izgórskiemu;
- jeśli brał coś z kasy pancernej dla siebie, to po 100, 200 zł na życie, ale zaraz oddawał;

- ma żal do Agencji, bo mogli powiedzieć: masz miesiąc na oddanie, a wtedy dogadałby się z Izgórskim, innymi agentami, by oddali.

Izgórski odmawia prokuratorce składania wyjaśnień.

Gdyby nie współpraca "Carringtona", prokurator Calów-Jaszewska poległaby w śledztwie. Koledzy prokuratorzy przestrzegali na korytarzach: daj spokój, to służby specjalne, niczego się nie dowiesz.

Sąd zgadza się na aresztowanie kasjera pod zarzutem "przekroczenia uprawnień w celu osiągnięcia korzyści majątkowej". Calów-Jaszewska pisze: "Od nieustalonego czasu do 1 sierpnia 2012, działając w krótkich odstępach czasu, w wykonaniu z góry powziętego zamiaru, jako kasjer Agencji Wywiadu przywłaszczył powierzoną mu rzecz ruchomą w postaci pieniędzy w kwocie co najmniej 720 tys. zł, stanowiących mienie znacznej wartości, na szkodę Agencji Wywiadu".

To jednak wstępne wyliczenie straty, na podstawie zapisków "Carringtona". Prokuratorka chce, by fachowcy z NBP sprawdzili, czy znalezione w kasie pancernej pieniądze są autentyczne. Okazuje się, że większość złotych monet jest podrobiona. Reszta znikła. Gdzie? Nie wiemy. Ściśle tajne.

Calów-Jaszewska wiele razy pyta Agencję podczas śledztwa: Ile zginęło wam pieniędzy? AW nie jest w stanie się tego doliczyć.

Agencja nie ułatwia śledztwa. Prawie każdy świstek wysyłany do prokuratury opatruje klauzulą "ściśle tajne". Sprawa jest dla niej niezwykle kłopotliwa, bo dowodzi, że co najmniej od 1994 r. nie miała realnej kontroli nad pieniędzmi.

Gdy w "Gazecie Polskiej" pojawia się informacja o zniknięciu pieniędzy z kasy AW, zaniepokojony jest gen. Krzysztof Bondaryk, szef ABW. Jako odpowiedzialny za obieg tajnych informacji pisze we wrześniu 2012 r. do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta: "ABW sprawująca nadzór nad funkcjonowaniem systemu ochrony informacji niejawnych w sferze cywilnej zwraca się z uprzejmą prośbą o zapewnienie szczególnej ochrony informacjom niejawnym występującym w przedmiotowej sprawie, zwłaszcza informacjom o istotnym znaczeniu dla bezpieczeństwa państwa, których nieuprawnione ujawnienie mogłoby spowodować wyjątkowo poważne szkody dla RP. (...) Informacje gromadzone w sprawie defraudacji funduszu operacyjnego w służbie specjalnej powinny podlegać szczególnemu nadzorowi z zachowaniem najwyższych standardów bezpieczeństwa".

Chodzi o to, by "uszczelnić śledztwo".

W październiku 2012 r., po dwóch miesiącach aresztu, "Carrington" wychodzi na wolność. Dostaje dozór policji i zakaz opuszczania kraju. Jest chory na cukrzycę, a prokurator Calów-Jaszewska uznaje, że współpracował i nie będzie mataczył.

W grudniu ub.r. gotowy jest akt oskarżenia. Kasjer "przekroczył przyznane mu uprawnienia, udzielając pożyczek i sprzeniewierzył powierzoną mu rzecz ruchomą". W sumie: 1,5 mln zł.

Dariusz Sz. vel Izgórski "przywłaszczył rzecz ruchomą w postaci pieniędzy w walucie obcej". Suma: 1,5 mln zł. To te same pieniądze.

Tarnowski: w organizacji służb panuje chaos. Rozmowa Latkowskiego

Prokuratura uznała zatem, że działali we dwóch, nikt im nie pomagał. A co z "pożyczkami" z lat 90., choćby dla Dakowicza? Przedawniło się. A co ze złotymi monetami za 600 tys. zł? Ten wątek jest ściśle tajny.

"Carrington" wystąpił o dobrowolne poddanie się karze. Chce trzech lat z zawieszeniem na siedem lat i 18 tys. zł grzywny. Został wydalony ze służby i pozbawiony praw emerytalnych. Calów-Jaszewska zgadza się, by dostał wyrok w zawieszeniu. Za 1,5 mln zł? To mało. - Agencja Wywiadu, uzyskując wyrok w sprawie karnej, będzie miała podstawę, by zająć kasjerowi majątek - mówi nam prowadząca śledztwo.

Kasjer majątku nie ma. Mieszka w bloku, współwłaścicielem mieszkania jest żona. Ma drugie, wspólnie z bratem, po rodzicach. Jego samochód jest wart ok. 20 tys. zł. Na koncie bankowym, jak wynika z jawnych akt, ma grosze.

W prokuraturze słyszymy, że Agencja Wywiadu forsuje tezę, iż kasjer wyprowadził pieniądze w ciągu miesiąca. W ten sposób upadnie zarzut wieloletniego braku nadzoru. Prokuratura wątek braku nadzoru umorzyła, nie mogąc doszukać się "znamion przestępstwa". Dlaczego? Tajne.

Izgórski jest na agencyjnej emeryturze. Prowadził m.in. sklep w galerii handlowej Panorama. W aktach czytamy, że ma 2 tys. zł dochodu miesięcznie i mieszkanie w apartamentowcu w centrum Warszawy. Ale mieszkanie nie jest jego własnością. Nie ma też kont bankowych na swoje nazwisko, poza tym, na które wpływa emerytura. Nie odpowiedział na prośbę o kontakt.

Oficer Agencji Wywiadu mówi nam: - Kasa operacyjna to nie tylko pieniądze z budżetu, ale i pozyskane w ramach działań. Ze szpiegostwa przemysłowego, z innych operacji, od sojuszników. Od początku lat 90. dostawaliśmy gotówkę od Amerykanów na operacje w Iraku albo od Anglii na akcje kontrolowanego zakupu broni dla IRA.
Były szef UOP dodaje: - Przez nasze ręce przewijały się duże pieniądze. Pamiętam, że na pozyskanie jednego bardzo cennego źródła deklarowałem, że dam nawet milion dolarów. Udało się, chociaż źródło wzięło tylko 20 tys. dol. Wszystko opiera się na zaufaniu do ludzi. Żeby pan miał jasność, w CIA też kradną. Pamiętam historię naszego oficera zwerbowanego przez Amerykanów w czasach PRL. Okazało się, że prowadzący go agent CIA z każdej wypłaty dla niego brał sobie 200 dolarów.

Szef Zarządu Wywiadu z lat 90.: - Ta sprawa jest świadectwem upadku morale w naszej służbie. Powinniśmy się jej wstydzić, tak jak afery "Żelazo" z czasów PRL.

Film dokumentalny o operacji ''Żelazo''

Drugie dno i "zagubiona agentura"

Mimo że oba śledztwa - gra na giełdzie pieniędzmi operacyjnymi i defraudacja w kasie - są zakończone, a winni czekają na wyrok, wiele rzeczy pozostaje niewyjaśnionych.

Zacznijmy od rozmiaru strat. Oficjalnie wynoszą odpowiednio 265 tys. dolarów i 1,5 mln zł. Do tego dochodzą pieniądze, których nie oddał Dakowicz - 170 tys. dol. oraz 600 tys. zł w cennych monetach. I powracająca informacja, że "operacja giełdowa" kosztowała wywiad aż 8 mln 700 tys. zł. Oznaczałoby to, że z kasy wywiadu od początku lat 90. zniknęło nawet 11 mln zł. I że w wywiadzie funkcjonują mechanizmy pozwalające "gdzieś pochować" - jak to określa jeden z naszych rozmówców - poważne niedobory.

W śledztwie badającym defraudację z kasy operacyjnej przyjęto najprostszą wersję, w której przedziwnie naiwny kasjer bez opamiętania wypłaca chętnym setki tysięcy dolarów. Jak jednak zinterpretować fakt, że w ostatnich latach większość z tych pieniędzy dostaje były oficer, który odgrywał kluczową rolę w aferze "Olina"? Czy brał te pieniądze tylko dla siebie? Czy dostałby je tak łatwo, gdyby nie miał znaczącej pozycji w służbie? Dlaczego nie zbadano, na co poszły te pieniądze?

Jedną z możliwych interpretacji podsuwa były wysoki rangą oficer ABW: - Jest coś takiego jak "zagubiona agentura". To współpracownicy i byli agenci, z którymi służbom nie wypada się kontaktować, bo są zamieszani w afery kryminalne lub polityczne. Ale muszą z czegoś żyć, więc służba ich wspiera. Inaczej sprzedaliby nasze tajemnice obcym wywiadom.

Ale inny, również wysoki rangą, rozmówca twierdzi, że "zagubiona agentura" to "miejska legenda" służb i nie ma czegoś takiego. - Gdyby na to szły pieniądze, nikt nie oskarżałby kasjera - mówi. Jego zdaniem, jeśli w sprawie doszukiwać się drugiego dna, to jest nim "układ byłych funkcjonariuszy", którzy od lat czerpali z kasy operacyjnej, wiedząc, że nie ma nad nią porządnej kontroli. Mieli wpływ na kasjera. Czy był przez nich szantażowany? W śledztwie nie chciał o tym mówić.

- Zrobiliśmy, co się dało, chociaż wątpliwości zostały. Takie są jednak służby - słyszymy w prokuraturze.

Wygląda na to, że nikt nie jest zainteresowany dojściem do pełnej prawdy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz