poniedziałek, 10 lutego 2014

Rewolucje tu się nie zdarzają



Michał Olszewski: Spotykamy się niemal dokładnie w 25. rocznicę Okrągłego Stołu.
Ta data ma dla Ciebie znaczenie?
Szczepan Twardoch: Nie bardzo. Miałem wtedy 10 lat, więc zajmowały mnie zupełnie inne historie niż nego­cjacje, podstoliki, układy sił, Wałęsa i Kiszczak. Czułem, owszem, że coś się zmienia. Mój tato był zaangażo­wany w Solidarność, działał później w Komitecie Obywatelskim, nawet nie wiem dokładnie, co robił: po prostu biegał, w domu panowało podnie­cenie, papiery, narady, obcy ludzie. Zapytałem któregoś razu, czy teraz w Polsce kończy się socjalizm, a po nim nastanie kapitalizm. To pytanie go zaskoczyło. Odpowiedział, że nie jest pewien, ale to będzie raczej coś pomiędzy. To mi wystarczyło.

Ale jest w Tobie wściekłość na nową Polskę. Inaczej miało się to ćwierć wieku potoczyć, prawda?
Nie wiem, czy inaczej. Nie wiem, co „miało być”. Nie mam natury działa­cza, nie mam tego żaru, dzięki któremu chciałoby się zmieniać rzeczywistość. Kiedyś miałem zdecydowanie konser­watywne poglądy, teraz już nie mam.

Pamiętam Twoje radykalne teksty z „Gazety Polskiej".
To była inna „GP” niż dziś: czasy PO-PiS-u, Tusk udzielał ciepłych wy­wiadów i tak dalej. Tak czy inaczej, na Hasykach konserwatyzmu, na Burkę u, de Maistrze, Tocquevilleu czy Chateaubriandzie uczyłem się myśleć, i konserwatywna konceptualizacja rzeczywistości, szczególnie z jej antro­pologicznym pesymizmem, pozostaje dla mnie nadal bardzo przydatnym narzędziem do zrozumienia rzeczywi­stości. Tyle że kiedyś po prostu wyjaś­niała mi całość świata: wydawało mi się, że już wszystko wiem, wszystko zrozumiałem i bardzo chciało mi się to przekazać światu, wytłumaczyć lu­dziom, jak jest, więc angażowałem się w niezbyt mądrą, za to żarliwą publicy­stykę. Dzisiaj jestem już od tego daleki. W kwestiach społecznych mam chyba propaństwowo -lewicowe poglądy, bo uważam, że dobro wspólnoty jest waż­niejsze niż wolność jednostki, ale nie przejmuję się tym jakoś szczególnie, bo, jak mówiłem, nie jestem działa­czem, tylko artystą, więc moje poglądy są w zasadzie nieistotne: mógłbym być trockistą albo scjentologiemj ważne, jakie książki piszę.
Jednak kiedy pytasz o wściekłość... Może to nie wściekłość, ale rozczaro­wanie na pewno. Po 25 latach wolności w Polsce zamiast państwa mamy no­wotwór, który rozrasta się tam, gdzie nie jest potrzebny, a znika z miejsc, gdzie jest niezbędny.

Na przykład?
Na przykład urbanistyka. Przestrzeń publiczna. Co za potworny syf panuje w Polsce! Syf 'wynikający z całkowi­tego chaosu, regulowanego wyłącznie przez rynek. Nawet w tych dzielnicach, gdzie istniały dobre tradycje, czyli na terenie zaboru pruskiego, na Śląsku i tzw. Ziemiach Odzyskanych, wszystko to po 1989 r. przykryło się obrzydliwym naciekiem, tą wielką rzygowiną chaotycznie rozrzuconych podmiejskich domków z katalogu, billboardów, płacht reklamowych, płotów z betonu... W PRL -u było pod względem planowania przestrzennego o wiele lepiej, bo było jakoś: Tychy, Nowa Huta, MDM w Warszawie, to przy tym, co dziś powstaje, arcydzieła.

Niezła urbanistyka PRL-owska i przeciętna architektura zmieniły się w brak urbanistyki i, gdzieniegdzie, dobrą architekturę.
Zła architektura dużo mniej szkodzi przestrzeni niż zła urbanistyka. Te osiedla daleko od szosy, poupychane byle jak, byle gdzie, każde inne, okre­ślą kształt kraju na dziesięciolecia. Już określiły. Żyjemy i żyć będziemy w syfie. I to jest właśnie to, czym jest Polska w swej fizycznej postaci. To nie jest wina zaborców, komunizmu, Jałty. To Polska zrobiła sama ze sobą. Nikt inny nie jest temu winien.

Nie wiem, czy dało się tego uniknąć. Inwestycje ruszyły, zaczęliśmy budować się na potęgę, kupować domy na przedmieściach, samochody, ścigać wymarzony styl życia. To było jak lawina.
Co to znaczy, że nie dało się umknąć? To jest właśnie przestrzeń, gdzie pań­stwo i samorząd powinny działać. To jest przestrzeń, która w każdym cy­wilizowanym kraju jest regulowana. W Polsce nawet tam, gdzie są ku temu odpowiednie narzędzia, nikt jakoś nie potrafi ich używać. Morze i góry, owszem, piękne, ale trzeba się odwró­cić, po schodkach iść do kurortu. Nie wiem, czy widziałem coś brzydszego niż te wszystkie nadmorskie nowe kurorty, z willami po pięć pięter, kon­tenerami letniskowymi, reklamami na każdym skrawku przestrzeni... Prze­cież to w oczy szczypie. Zauważyłeś, że w Polsce powstają osiedla łanowe?

Mówisz o osiedlach postawionych na wąskich paskach gruntu?
Fajnie to widać na google maps. Lecą sobie oddzielone miedzami działki rolne, aż tu nagle na jednej rząd do­mków, ściśniętych na mikroskopij­nych działeczkach. Deweloper kupił ziemię, odrolnił, nawciskał domów i leci. Trudno mieć o to pretensje do dewelopera, bo on przecież robi to, żeby zarabiać - to jest jego zadanie. Pretensje mieć należy do tych, którzy mu na to pozwalają.

Tyle że, jak wszystko tutaj, ta klęska ma niejasny charakter: jest efektem niewiarygodnego genu przedsiębiorczości, jaki mają w sobie Polacy. Moim ulubionym przykładem jest Podhale: estetyczne piekło, ale ludzie dają tam sobie radę, szyją kapcie i sprzedają sery bez oglądania się na państwo.
Zgoda, świadczy to znakomicie o przedsiębiorczości Polaków, ale świadczy również o absolutnym braku instynktu państwowego. Ja nie mam o to pretensji do ludzi, którzy to robią, żeby dzieci nakarmić i spłacić kredyt. Problem leży w tym, że nie ma żad­nego mechanizmu, który poddałby te przestrzenne skutki przedsiębiorczo­ści jakiejkolwiek kontroli. Dlaczego wspólnota - czy to na poziomie samorządowym, czy państwowym - nie wydała z siebie żadnych narzędzi kontroli? Nie wiem. W efekcie przecież jak już sobie całe to Podhale zasrają reklamami noclegów i oscypków, to w końcu będzie tam tak brzydko, że
ludzie przestaną do nich przyjeżdżać.

Na razie na to się nie zanosi. Na Podhale zjeżdżają tłumy, dla których ta estetyka jest naturalna i swojska.
No pewnie tak. Głos wołającego na pustyni. Nie wiem, może to się zmieni kiedyś. Może ludzie w końcu zrozumieją, że przestrzeń jest war­tością. Przeglądną się np. w „Wannie z kolumnadą” Filipa Springera, może praca mojej żony, która jest urbanistą, w końcu jakoś ich ruszy... Nie wiem.

A jeszcze inne przyczyny wściekłości?
Wydaje mi się, że 111 Rzeczpospolita zawiodła znakomitą większość swoich obywateli. Większość Polaków została przez Polskę wyruchana. I z jakimś wstydem to mówię, bo mnie to nie dotyczy ja sobie daję radę, robię to, co lubię, i mnie akurat w Polsce dobrze,
nikt mnie, żeby sprawę ująć po marksistowsku, nie alienuje od wyników mojej pracy. Ale ja oczywiście jestem w wyjątkowej sytuacji. Nie wyzyskuję nikogo ani nie daj ę się nikomu wyzy­skiwać. Nie jestem właścicielem firmy ani w tej firmie nie pracuję. Czuję się raczej jak jakiś rzemieślnik, ktoś zupeł­nie na zewnątrz tego kieratu.

Pytanie, czy oczekiwania nie były zbyt wygórowane. I czy Polacy nie brną w hipokryzję, mówiąc, że tu jest strasznie, nie da się żyć i zostali oszukani.
Ci wkurwieni goście, co z Radomia jeżdżą do roboty w Warszawie starymi passatami, bo im kochana ojczyzna zwinęła przez minione ćwierć wieku transport publiczny, oszukują samych siebie? Upadek kolei nie jest faktem? Słynna mapka, pokazująca, jak w ciągu minionych 25 lat kurczyła się sieć linii kolejowych, została sfałszowana?

Inaczej: ci wąsacze, których mijasz między Warszawą a Radomiem, są wściekli i mają poczucie, że państwo ich oszukało, ale jednocześnie nieźle dają sobie radę, trzaskają fuchy na czarno, w ostateczności jadą za granicę i stamtąd przywożą pieniądze.
Nieźle sobie dają radę? I to ma być ten sukces? Fuchy na czarno i emigracja? Przypomnij mi, ilu Polaków wyjechało po 2004 r.?

Ponad dwa miliony.
Mocniejszego dowodu na porażkę III RP nie znajdziesz. Dwa miliony Po - laków wolało zaryzykować wszystkie niedogodności związane z emigracją, wolało zgodzić się na immanentnie z nią związane upokorzenia, niż zostać w ojczyźnie. Dlaczego? Dlatego, że ojczyzna ich wyruchała. W ojczyźnie życie było zmaganiem się z rzeczy­wistością. A kiedy pracują na etacie w Wielkiej Brytanii, wykonując naj­prostsze prace, zmagać się nie muszą, po prostu żyją.

O Zachodniej Europie, która nie potrafi sobie poradzić z emigrantami, napisałeś kiedyś, że wojny toczy się w niej za pomocą kołysek. U nas raczej za pomocą ich braku.
W Anglii czy Szwecji Polki jakoś chcą rodzić dzieci. Aunas wolnorynkowym debilom z prawicy wydaje się, że Po­laków można zachęcić do posiadania dzieci za pomocą papieskiej encykliki i bredzenia o niedobrej antykoncepcji i dżenderze. Jakby to w ogóle nie było powiązane z warunkami materialnymi.

Może jest jeszcze inna przyczyna, dla której wyjechali? Jakaś część klepała biedę w Polsce - teraz klepie ją gdzie indziej.
Jasne, że nie zostali tam krezusami. Ale żyją. A w Polsce - starali się przeżyć. To różnica. Wydaje mi się, że Polski w Polsce wszyscy nienawidzą, i na dodatek mają rację. Zobacz: Polski nienawidzi tzw. obóz patriotyczny, ponieważ żyją w czymś, co wydaje im się nie-Polską albo anty-Polską. Premierem jest Donald Tusk, którego mają za pachołka Niemcowi Moskali, rządzą nami za pośrednictwem swo­ich wasali okupanci. Z kolei dla ludzi o opcji lewicowo-liberalnej prawdziwą Polską byłby kraj z tradycji Kołłątaja, Boya, Słonimskiego, Michnika, a tu mają Polskę, która słucha Rydzyka i chce głosować na PiS, Polskę, która tłumnie obchodzi rocznice smoleńskie i zapieprza do kościoła - zadupie Europy, gdzie przetrwały największe de­mony kontynentu. I też jej nienawidzą.
Biedni nienawidzą Polski, bo są przez nią ruchani. Kocha ją tylko wą­ska grupka - wiem, że to brzmi jak z fatalnej publicystyki, ale lepszego sformułowania nie widzę - benefi­cjentów przemian. Naprawdę wąska grupka. Coś naprawdę musi być nie tak z krajem tak powszechnie zniena­widzonym przez własnych obywateli.

To nienawiść czy tęsknota za ideałem, który się nie ziścił?
To jest właśnie ciekawe. Wszyscy kochają „Polskę” - jako ideę, jedno­cześnie nienawidząc jej ziemskich realizacji. Ludzie o przekonaniach i prawicowych, i lewicowych wierzą w ideę Polski. Takiej lepszej Polski, której jedyną wadą jest to, że jej nie ma. Równocześnie od z górą stu lat owoce, jakie ta idea wydaje, są albo skarlałe, jak teraz, kiedy Polska wygląda na wrogą samej sobie, albo takie jak II Rzeczpospolita, która niosła w sobie gen autodestrukcji. Po śmierci Pił­sudskiego jego następcy przez cztery lata radośnie starali się popełnić państwowe samobójstwo i znakomicie im się udało: zniszczyli wszystko, co było do zniszczenia. A możemy cof­nąć się dalej: I Rzeczpospolita również zapadła się pod własnym ciężarem. Nie przez złych zaborców. Po prostu pojawiła się pustka, była ludność, była gospodarka, nie było państwa. Roz­biory nie wzięły się stąd, że w Prusach, Austrii i Rosji byli źli ludzie.

Należysz do większości, która nienawidzi Polski?
Skąd ?! Mnie ta idea Polski jako obcego w oczywisty sposób fascynuje, właś­nie przez gen samobójstwa, głęboko wypisany w jej istotę. Do realizacji idei, do Rzeczypospolitej Polskiej mam am­biwalentny stosunek. Mówiłem: mnie się tu dobrze żyje, bo mam szczęście, bo mi się udało, piszę literaturę po polsku, a język polski kocham...

Ale innymi, którzy chcą prowadzić takie życie, pogardzasz.
No, nie wiem.

Twój wywiad dla „Wyborczej":
„Te wszystkie wypindrzone dupki podobne do siebie, jakby je w jednej fabryce robili, Warszawa, Kraków czy Poznań, korporacja, mieszkanko na strzeżonym osiedlu, pierdolony kotek i jego kuweta, bo na dzieci jeszcze »się nie zdecydowały*:, wydaje im się, że o wszystkim decydują, takie pewne siebie, samorealizacja, samodoskonalenie i inwestowanie w siebie, a do tego ci ich, kurwa, »partnerzy«, bo to przecież nie chodzi o żaden romans, tylko właśnie »partnerzy«, wykastrowane toto zupełnie, bo się baby własnej boją nawet bardziej niż szefa w robocie - czy oni w ogóle sypiają ze sobą?".
To nie jest pogarda wobec nowej wersji naszej małej stabilizacji, klasy średniej, która w bólach się rodzi?
Pogarda to za mocne słowo. Gene­ralnie nie używam pogardy grupowo. Daj Bóg, żeby tacy ludzie byli twar­dym jądrem społeczeństwa - nie wyrządzają mi krzywdy. Natomiast niechęć jak najbardziej! Gra we mnie infantylna być może niechęć artysty do ludzi, w których życiu występuje element niewolnictwa, ledwie ukry­tego. W pracy na etacie, w kredycie hipotecznym Kupujesz mieszkanie w Warszawie, na strzeżonym osiedlu, za milion, dają ci służbowe auto warte stówkę, zarabiasz dwanaście, wydaje ci się, że jesteś człowiekiem sukcesu, a jednocześnie cala twoja egzystencja jest w rękach kogoś innego. Wystar­czy, że szefowi spodoba się twoja żona albo ty mu się nie spodobasz, mówi ci „spierdalaj” i wszystko idzie w piach. Jeśli byłeś przezorny i to przewidziałeś, odłożyłeś pieniądze na kilka miesięcy, to może dasz radę, może znajdziesz nową pracę, a może nie...
Nie zazdroszczę nikomu takiego ży­cia. Ja bym oszalał. Nie wiem zresztą, na ile ta rzeczywistość małego dobro­bytu jest prawdziwa. To nie jest wielka iluzja? Gdy przyjdzie prawdziwy kry­zys, doczekamy polskiej wersji „Gron gniewu”.

A co zadecydowało, że zwróciłeś się ku śląskości?
Ku niczemu nie musiałem się zwracać. Jestem Ślązakiem, bo urodziłem się Ślązakiem, bo tak mnie wychowano. Ciekawsze jest dla mnie to, dlaczego Polakiem nie zostałem, chociaż prze­cież mogłem, polska kultura, cokol­wiek o niej powiedzieć, zachowuje jakoś swoją żywotność. Polskość z jej wielką historią bez wątpienia jest atrak­cyjniejsza niż mała, ludowa historia małego Śląska. A jednak wolę tę małą, prowincjonalną śląskość od polskości.

Myślałem, że drażni Cię jej kobiecość.
Kiedy tak mówię, to przecież nie dlatego, by drażniła mnie kobiecość w ogóle, to metafora, bo jakoś brakuje mi poręczniejszej aparatury pojęcio­wej. Jeszcze kategorie dziecięctwa by­łyby przydatne - obrażać się, płakać, wybuchać w niespodziewanych aktach wściekłości. Przypomina mi się, jak minister Józef Beck pojechał do Lon­dynu, rozwinęli przed nim dywan, roz­mawiał z nim brytyjski premier. Beck cieszył się, że jesteśmy mocarstwem, mimo że był ordynarnie rozgrywany. Dywan i uścisk dłoni wystarczyły. To jest infantylne właśnie.
Romantyczność polska na arenę stosunków międzynarodowych irra­cjonalnie ekstrapoluje zasady współ­życia społecznego. Honor, zaufanie
i tak dalej. Jeśli tak mówi pan Miecio - pół biedy. Ale jeśli podobnych pojęć używają Beck, Tusk czy Kaczyński, to mamy tragedię.

10 lat temu fascynował Cię Rymkiewicz. Napisałeś nawet recenzję „Wieszania”, utrzymaną w konwencji historii alternatywnej. Jest 4 czerwca 1989 r., wolne wybory, Ty siedzisz z siostrą na tylnym siedzeniu malucha zaparkowanego w centrum Katowic, a niedaleko od was wieszają dygnitarza partyjnego.
To były Gliwice i nie była to recen­zja, tylko raczej próba pójścia śladami Rymkiewicza: wyobrażenia sobie, co stałoby się, gdyby w Polsce udała się jakaś rewolucja. Rymkiewicz pisze o rewolucji nieudanej z końca XVIII w., ja spróbowałem sobie wyobrazić wybuch przemocy w 1989 r. Ale to oczywiście czysta fantastyka. Zasta­nawiać się teraz nad tym, czy Polska byłaby lepsza, gdyby w 1989 r. powie­szono na latarniach w Warszawie stu członków PZPR-u, gdyby rozstrzelano Jaruzelskiego, powieszono Kiszczaka, a tłum rozerwał na strzępy Urbana, to tak, jakby rozważać, czy Polska byłaby lepsza, gdyby Polacy umieli lewitować, bo nie trzeba wtedy instalować wind w blokach. Ale z drugiej strony wy­padki byłyby przy tej lewitacji.
Nie wiem: może byłaby lepsza, może gorsza, ale to się po prostu nie mogło wydarzyć i dlatego nie podzielam lę­ków, które miała lewicowo-liberalna część polskiej elity, przekonana, że po Okrągłym Stole w Polsce wybuchnie wszystko, co trwało w uśpieniu przez 50 lat, że nagle lud ruszy i zacznie mordować komunistów, że biały terror zapanuje. To się nie mogło wydarzyć, bo w Polsce, powtórzę, nie zdarzają się krwawe rewolucje, i „Wieszanie” Rymkiewicza właśnie o tym opowiada. Rymkiewicz nad tym ubolewa, że się nie zdarzają. Ja to po prostu przyjmuję do wiadomości.

Ślady tej fascynacji widzę jednak w Twoich książkach. Droga do dorosłości głównego bohatera „Morfiny" powinna prowadzić przez krew i okrucieństwo, tego przynajmniej chcą otaczające go Mojry. Rymkiewicz w czystej postaci.
To oryginalna interpretacja, w życiu by mi do głowy nie przyszła. Nie widzę tam tego rytuału przejścia, no ale ja niewiele o moich książkach wiem, więc może masz rację. Moja fascy­nacja Rymkiewiczem nie polega na zbieżności poglądów'; wręcz przeciw­nie. Mnie w ogóle bardziej fascynują ludzie, z którymi się jakoś głęboko nie zgadzam, bo ci, z którymi się zgadzam,
szybko mnie nudzą. Rymkiewicz jest wielkim stylistą, to jeden poziom fa­scynacji niewątpliwej; z drugiej strony jest pogańskim kapłanem polskości, którą sam wymyślił, i to jest rzecz niezwykła.

Proponuje pogański rytuał przejścia.
Według Rymkiewicza Polacy nigdy nie stali się dojrzałym europejskim narodem, ponieważ nigdy nie doko­nali założycielskiej przemocy, a każdy naród europejski - Anglicy, Francuzi, Niemcy, Rosjanie - żeby dojrzeć, mu­siał dokonać takiego aktu. To jest oczy­wiście czyste pogaństwo, ale jest w tym jakaś fundamentalna prawda przecież, jakkolwiek oburzająca byłaby moral­nie: nowoczesna Europa wzięła się ze ściętych głów rewolucji francuskiej. I to jest oczywiście moment, w którym Rymkiewicz w najmniejszym stopniu nie jest prawicowy, bo w istocie pożąda rewolucyjnej przemocy i w tym sen­sie należy do tradycji, u źródeł której stoją jakobini, sankiuloci, bolszewicy, prawda? To niezwykłe, że ten starzec nie ma w sobie za grosz starczego konserwatyzmu, ma duszę dwudzie­stolatka, który gotów jest na każde głupstwo i każde barbarzyństwo, byle kopniakiem wywrócić stary porządek.

Pytam Cię o niego, bo to autor najmocniejszej krytyki obecnego porządku. Tu akurat Okrągły Stół nie jest cezurą, tylko przystankiem: Rymkiewicz od lat przekreśla krwawym śladem wszystko, co się tu wydarzyło i co jest, w moim pojęciu, potężnym osiągnięciem - przede wszystkim zdolność wybaczania i umiejętność rozmowy z przeciwnikiem.
Jeśli przyjąć, że od Powstania Warszawskiego Polacy dochodzą do przekonania, iż wojna domowa nie ma sensu, to Rymkiewicz próbuje taki sposób myślenia wysadzić w powietrze.
Nie sądzę, żeby Powstanie Warszaw­skie było tutaj ważną cezurą. Polacy zawsze byli chętni do poświęcania samych siebie w krwawych cało­paleniach, o ile tylko pod stosem ogień rozpala wróg. Wojny domowe, rewolucje nie udawały się w Polsce już wcześniej, mówiliśmy o tym. Wieszano raczej portrety zdrajców, zamiast samych zdrajców. Swoją drogą, w „Kinderszenen” Rymkiewicz mnie zawiódł, bo spodziewałem się pogań­skiej metafizyki krwi, masakry - i od tego się ta książka zaczyna, ale potem autor przestraszył się własnej bio­grafii (a może swoich czytelników?) i umknął na przerobione tysiąc razy opowieści o dobrych Polakach i złych Niemcach, w kontekście Powstania zapewne prawdziwe; cóż z tego, jeśli potwornie nudne.

Zapytam Cię o Smoleńsk. Bez niego nie ma opowieści o minionych 25 latach.
Nie mam nic do powiedzenia o Smo­leńsku. Mówić o Smoleńsku oznacza zapisać się do PO albo do PiS-u. A ja bardzo dziękuję, ale nie.

Nie da się też nie mówić.
No dobrze. Chyba nie ma człowie­ka w Polsce, którego by to nie dotknę­ło. To było doświadczenie zbiorowej traumy, jedyne tego rodza­ju w ostatnich dekadach. Przeżyłem również jakoś, wygrzebując się na chwilę z pancerza mojego cynizmu, pogrzeb prezydenta Kaczyńskiego. W Polsce niezwykle udają się pogrze­by, co mówię bez sarkazmu. Uda­ją się po prostu. I nie dziwiły mnie nawet spory o miejsce pochówku. Nie było jeszcze wielkiego polskiego pogrzebu, przed którym by się mądre głowy o to nie pożarły - stara pol­ska tradycja... Ale to, co się potem działo na Krakowskim Przedmieś­ciu... Tzw. obrońcy krzyża wzbudzali moją litość, natomiast motłoch, któ­ry ich atakował, wzbudzał moją nie­nawiść i odrazę. To było po prostu obrzydliwe na poziomie czysto ludz­kim. I tutaj nie ma znaczenia sprawa, dla której stały tam te starsze panie i starsi panowie o drżących rękach, czy ci zahukani, prawicowi chłopcy z dobrych domów - bo przecież nie było tam byczków, które teraz rozra­biaj ą na marszu niepodległości. To byli słabi, biedni ludzie, przeżywający swoją żałobę, a otaczała ich sfora pod­nieconych bydląt, rozkoszujących się znęcaniem nad słabszymi.

Ciekawe, bo przecież cały ten rytuał był kolejną odsłoną Polski „niemęskiej". Grono płaczek, które wówczas stanęły nad trumnami, tkwi tam do dzisiaj.
No, oczywiście, że tak. To, że tzw. „obóz patriotyczny” uczynił ze Smoleńska centralny punkt swojego programu, wpisuje się idealnie w smutną tradycję winnych klęski wrześniowej, wybuchu Powstania Warszawskiego i innych przejawów polskiego pociągu do autodestrukcji. Jak sobie przypomnę niezwykle utalentowanego przecież poetę Wojciecha Wencla, który po Smoleńsku nagle porzuca swój talent i zamiast tego pogrąża się w jakimś paroksyzmie patriotycznym, spisuje zasady walki cywilnej, ogłasza kolejne bojkoty wyobraża sobie siebie samego jako publikującego w rzekomym „dru­gim obiegu” powstańca... Nie, no, wtedy nie umiem myśleć o polskości w kategoriach innych niż jednostka chorobowa.

Powiedziałeś kiedyś, trawestując Dmowskiego, że nie jesteś Polakiem, ale masz polskie obowiązki. Jakie?
Takie same jak każdy obywatel Rze­czypospolitej. Nie jestem anarchistą. Do wielkiej polskiej tradycji należy funkcjonować wbrew państwu, prze­ciwko państwu, na złość państwu. I czy to jest państwo obce, czy Polska, nie ma tutaj znaczenia.
W Polsce chyba w istocie inaczej się nie da, ale moim marzeniem byłoby żyć z Polską i funkcjonować na rzecz Polski, dla dobra wspólnego. Znowu, że się powtórzę: żyć, a nie starać się przeżyć. Żyjąc w Polsce, żyjesz wbrew Polsce, a nie z Polską. Bardzo bym
chciał, żeby w Polsce dało się żyć z Polską. Czuję też rodzaj wielkiego zobowiązania, nie natury moralnej, tylko emocjonalnej, odruchowej, dlatego wydaje mi się ważniejsze, pierwotniejsze...
Mam też jakieś powinności wobec Śląska i śląskości. Mam nadzieję, że śląskość przetrwa, że wymyśli się od nowa, bo tylko tak może prze­trwać. Że język przetrwa, a może przetrwać tylko przez kodyfikację i wejście do nauczania w szkołach podstawowych. Wszystkie wymie­rające języki europejskie przetrwa­ły właśnie w taki sposób - i to jest też moja nadzieja względem Polski, bo takie działania nie mogą odby­wać się wbrew woli państw. A w tej chwili Polska nie chce być opiekun­ką śląskości, Polska stara się śląskość przyduszać.

Bądźmy uczciwi: jedną ręką przydusza, drugą hojnie obdarowuje. 6 mld zł dopłacanych rocznie przez ZUS do emerytur górniczych, węgiel dwukrotnie droższy niż ten z RPA czy Rosji, a mimo to kupowany przez polskie elektrownie. To niemało. Argentyńskie mięso czy kanadyjskie zboże też są tańsze niż polskie, a jednak jakoś rynek rolny Polska chroni. Przy tym chodzi mi jednak o coś zupełnie innego niż kwestie ekonomiczne: cho­dzi mi o kulturowe, nie biologiczne przetrwanie etnosu, z którym Polska obchodziła się raczej niezbyt fajnie przez ostatnie 90 lat.

W efekcie czego wystawiasz środkowy palec i deklarujesz „Pierdol się, Polsko", jak to uczyniłeś po decyzji Sądu Najwyższego, który odmówił uznania narodowości śląskiej.
To nie jest dziecięce?
No, nie jest to, umówmy się, akt nie­zwykłej mądrości. Wkurwiłem się, napisałem to na prywatnym Facebooku, sprawa się rozniosła. Nie mam zamiaru się wycofywać ani nikogo przepraszać, oczywiście, ale jest to jakoś frustrujące, bardziej w kategoriach funkcjonowania mediów, no ale nie ma się co obu­rzać czy smucić, tak świat wygląda i inaczej nie zamierza.

Dostałeś już pozew? Michał Boruczkowski, prawnik z Poznania, uznał, że kalasz ojczyznę.
Nie dostałem. Skoro uznał, to i do­niósł, widać taki ma pomysł na siebie. Cóż ja mogę na to poradzić.

Ludzi różne rzeczy oburzają: to też jest część normalności, że spotkacie się w sądzie, a nie na ubitym polu.
Bez wątpienia. Nie czuję się prześla­dowany, spokojnie. O swój los też się nie obawiam.

A o los Polski?
Raczej dwóch Polsk, bo są dwie: obie żyją w poczuciu zagrożenia tą drugą, parada równości boi się marszu nie­podległości, a marsz niepodległości parady równości. Może moja troska tym Polskom już naprawdę nie jest potrzebna.

ROZMAWIAŁ MICHAŁ OLSZEWSKI

Szczepan Twardoch (ur.1979) jest pisarzem i publicystą, autorem m.in. znakomitej ”Morfiny” (za którą otrzymał Paszport Polityki i Nagrodę Czytelników Nike 2013) oraz „Wiecznego Grunwaldu” (Nagroda Literacka im. J.Mackiewicza). Przygotowuje powieść „Drah”, której akcja będzie toczyć się na Górnym Śląsku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz