piątek, 31 stycznia 2014

Weki, bania i czekoladka z Lufthansy



W ciągu jednej kadencji w Brukseli europoseł może odłożyć od jednego do dwóch milionów złotych Zależy, jak kto żyje. A są tacy, co z Polski wożą słoiki, i tacy, co nie żałują sobie niczego.

Powiedzieć, że enroposłowie sobie nie krzywdują, to jakby nic nie powiedzieć. Sama pen­sja deputowanego wynosi 32 tysiące zło­tych brutto, diety to kolejne 17,5 tysiąca. Do tego dochodzą miesięczne dodat­ki na pensje dla asystentów, wynajem biur i podróże niezwiązane z dojazdami do Brukseli i Strasburga - łącznie około 110 tysięcy.
Dodatkowo każdy poseł korzysta z dar­mowych przelotów z domu do pracy i dostaje zwrot kosztów podróży samochodowych. Deputowani przyznają, że najbardziej opłacalne są te ostatnie. Jak się człowiek zaweźmie, to na samych przejazdach może miesięcznie dorobić nawet do 40 tys, zł. Na czysto, już po odliczeniu kosztów paliwa. Mandat europosła to także egzotyczne po­dróże służbowe po całym świecie, darmo­we kursy językowe na Malcie, refundowana opieka medyczna dla rodziny i godziwe uprawnienia emerytalne.
Porównywanie majątków wszystkich europoslów - zarówno tych, którzy cięż­ko harują, jak i tych, którzy tylko pod­pisują listę i znikają - jest oczywiście trochę niesprawiedliwe, bo za dobrą pra­cę należy się dobra zapłata. Warto jed­nak wiedzieć, na co w Brukseli można liczyć.
A można na sporo. Eurodeputowany, którego pytam o pieniądze, przyzna­je: - Myśmy tu wszyscy odjechali. Jedni tylko finansowo, inni także mentalnie.

Ludzie drogi
Wysłużona skoda Tadeusza Cymańskiego odjeżdża średnio cztery razy w tygo­dniu. Dwa razy spod bloku w rodzinnym Malborku i dwa - z Brukseli, gdzie od pięciu lat pracuje jej właściciel. Kie­dy cztery i pól roku temu Cymański do­stał pierwszą europoselską pensję, mało się nie rozpłakał. - Boże, w życiu nie widziałem takich pieniędzy - przyznał jednemu z kolegów.
Od tamtego dnia poseł ciuła grosz do grosza. W ciągu tygodnia pokonu­je średnio sześć tysięcy kilometrów, a w Brukseli wynajmuje mieszkanie ra­zem z asystentem. Na restauracje nie wydaje, bo wałówkę przywozi sobie z domu. Trochę weków, chleb, dżem.
Czego się jednak nie robi dla rodzi­ny: żony, dwóch córek i trzech synów. Dzięki europejskim zarobkom Cymań­ski sprezentował dzieciom mieszkania, a jednemu z synów pomógł rozkręcić firmę: wyposażył mu warsztat w nowo­czesną spawarkę i pilę do metalu.
Nie korci pana, żeby czasem same­mu zaszaleć? - pytam.
Jakoś nie. W „Uczcie Babette”, ulu­bionym filmie papieża Franciszka, jest takie piękne zdanie: „Zostanie po nas tylko to, co rozdamy”. I ja sta­ram się kierować w życiu właśnie tą zasadą - tłumaczy mi poseł. Rozma­wiamy przez telefon, bo jak zwykle jest w trasie. Właśnie wraca do Polski.
Pod względem przejechanych kilome­trów Cymański jest rekordzistą, co nie oznacza, że nie ma konkurencji. Zaraz za nim znajdują się jego dwaj partyjni koledzy, Jacek Kurski i Zbigniew Ziobro. Żaden z nich nie jest jednak tak asce­tyczny jak Cymański, widać to nawet po samochodach. Kurski, który w sejmo­wych czasach poruszał się siedmiolet­nim mercedesem klasy E, jako europoseł wzbogacił się o kolejne dwa auta: S kla­sę i bmw X5, którym zjeździł już pół Eu­ropy. Głównie na koszt europarlamentu
Znajomy: - Jacek zarzyna te samochody. Jeździ po buspasach, krawężnikach, tara­nuje trawniki. W Pradze urwał kiedyś mis­kę olejową, bo z rozpędu niemal wpadł na śpiącego policjanta. Kiedy indziej rozkra­czył się na środku skrzyżowania. Wezwał pomoc drogową, a okazało się, że skoń­czyło mu się paliwo. Tak się spieszył, że zapomniał zatankować. Jeszcze innym ra­zem dał mi poprowadzić. Pędziłem 200 na godzinę, a on się co chwila pytał, dla­czego jadę bez życia. Wreszcie nie wy­trzymał, kazał mi się przesiąść, zamknąć oczy i nie patrzeć na drogę. O mało nie dostałem zawału.
Najzabawniejszą przygodę Kurski miał jednak w Niemczech. Jechał jak zwykle, czyli szybko i niezgodnie z przepisami. W pewnym momencie na światłach zrów­nał się z nim samochód na śląskich nu­merach. Kierowca opuścił szybę i, śmiejąc się, zaczął pokazywać znajomy gest: walił się dłonią po szyi. Kurski ubrany w czapkę z daszkiem i ciemne okulary nawet na niego nie spojrzał. Mężczyzna musiał być jednak przekonany, że takie szarże możliwe są tylko po pijanemu, bo cały czas krzyczał: - Chopy! Wyście zwariowali czy halbę [po Śląsku to pół litra wódki - przyp. red.] wypili?
W trakcie kadencji samochód zmienił też Ziobro. Przy okazji miał nie lada dy­lemat. Z jednej strony chciał sprowadzić sobie z Niemiec samochód adekwatny do zarobków, a z drugiej - taki, który nie kłuł­by wyborców Solidarnej Polski w oczy. Z początku górę wzięło ego i zamarzyło mu się audi A8. Męską próżność byłego ministra przystopował dopiero znajomy pośrednik, który miał jechać po to auto.
- To nie będzie dobrze wyglądało - oce­nił. - Podjedzie pan taką furą na spotkanie z ludźmi? Wygwiżdżą pana.
- Ma pan rację - zmieszał się Ziobro. - To może skoda będzie lepsza? Tak, proszę mi przywieźć skodę.
- Po co od razu popadać ze skrajności w skrajność? Niech pan weźmie A szóstkę. Będzie w sam raz.
Kilka dni później z Poczdamu przyjecha­ło szare audi A6 quattro po lekkim tuningu: z obniżonym zawieszeniem i sportowym grillem na przedzie. Ziobro był zadowolo­ny - samochód miał bajer, ale nie rzucał się w oczy tak jak A8.

Królowie życia
W europarlamencie są i tacy, którzy podró­żowanie uważają za przyjemność samą w sobie. Jedną z takich osób jest były spin doktor PiS i znany sybaryta Michał Kamiński, któremu raz na jakiś czas zda­rza się wybrać do Brukseli lub Strasburga samochodem. W jego wypadku nie cho­dzi o oszczędności, ale o czysty rytuał. Ka­miński sadza za kierownicą asystenta i każe się wieźć przez Czechy, gdzie zatrzymu­je się na pieczoną kaczkę i piwo. Były spin doktor podróżuje jednak głównie samo­lotem. W egzotyczne podróże wybiera się średnio raz na kilka miesięcy - w ramach tych eskapad był już m.in. w Chinach, Hongkongu, Tajlandii, na Madagaskar ze, w Meksyku i Kolumbii. A że lata głównie na koszt europarlamentu, to w ciągu oś­mioletniego pobytu w Brukseli bez wysił­ku dorobił się niezłego majątku: okazałego domu wartego 1,5 min zł, nowego nissa­na qashqai, trzech zegarków - po 10 tys. zl każdy - i pokaźnej kolekcji spinek do man­kietów. Zdołał też odłożyć pół miliona złotych w gotówce.
Z zamiłowania do wojaży znany jest też jego były kolega z PiS, Ryszard Czarnecki, który jako europoseł nie tylko zwiedził cały świat, lecz także napisał o tym książkę. On w przeciwieństwie do deputowanych Soli­darnej Polski prawie nigdy nie jeździ samo­chodem do Brukseli. Za to mnóstwo czasu spędza w samolotach. Jeśli ma zaprosze­nie do telewizji, zdarza mu się przebyć tra­sę Bruksela - Warszawa nawet trzy razy w ciągu doby. - Ryszard stara się nie afi­szować. Mimo że ma audi 05, to po War­szawie jeździ głównie taksówkami. Ale wystarczy spojrzeć na żonę. Zawsze w ka­ratach, z elegancką torebką Chanel – mówi z lekką zazdrością jedna z europosłanek. Zona Czarneckiego jest wziętymi notariu­szem i zapewne sama też dobrze zarabia, jednak prawdą jest, że deputowany PiS w ciągu 10 lat w europarlamencie też się wzbogacił: zaoszczędził 600 tysięcy zło­tych, kupił mieszkanie w Brukseli i posłał syna do jednej z belgijskich szkół.
Z uroków życia w europarlamencie chęt­nie korzystają także mniej doświadczeni deputowani, jak choćby lider PJN Paweł Kowal (180 tys. oszczędności, 3 mieszka­nia i gospodarstwo rolne) czy deputowany SLD Wojciech Olejniczak (350 tys. zł w go­tówce, 130-metrowe mieszkanie na war­szawskich Kabatach i 3-letnie bmw X5). Ten pierwszy gustuje we wszelkiego rodza­ju saunach. Jeśli akurat jest w Strasburgu, a ma do omówienia jakąś polityczną kwe­stię, to organizuje wypad do pobliskiego kurortu Baden-Baden. Z kolei podczas po­dróży do państw byłego ZSRR, które od­wiedza regularnie, chętnie chodzi do bani. Opowiada jeden z jego znajomych: - By­łem z nim kiedyś w jednym z takich miejsc. Rozumiem, że w tamtym regionie to część pewnej konwencji kulturowej, ale nie po­dobało mi się. Wielka sala wyłożona bia­łymi kafelkami z wyglądu przypominająca masarnię, ludzie smagający się brzozowy- mi witkami, nadzy mężczyźni pływający w jednym basenie... To był mój pierwszy i ostatni raz w bani.
Olejniczak, który w europarlamencie zajmuje się polityką rolną, dla odmiany postawił na sport. Wynajął osobistego tre­nera - tego samego, który pracował z ak­torem Piotrem Adamczykiem - i zaczął się przygotowywać do triatlonu. Kilka miesię­cy temu doznał jednak kontuzji, przestał biegać i przerzucił się na pływanie. Oczy­wiście wszystko pod okiem odpowiedniego specjalisty. Koledzy w partii zaczęli plotko­wać, że tak się zafiksował na swoim punk­cie, iż zaczął nosić soczewki zmieniające kolor oczu i chodzić na zajęcia do jakiegoś fachowca od osobowości, który podsuwa mu odpowiednie lektury i buduje w nim pewność siebie.
- To prawda? - pytam go.
- Książki dobiera mi doradca z euro­parlamentu, a nie żaden trener osobowo­ści. Najpierw'je czytam, a potem wszystko omawiamy w kilkuosobowym gronie. Co to za pozycje? Żadnych Forsythów. Sporo poważnych lektur o cywilizacji, ale też na przykład nieszczęsne „Resortowa dzieci”.
- A kolorowe soczewki pan nosi?
- Wszyscy mnie o to pytają. Nie, ja po prostu mam takie oczy.

Zrzutka na europostankę
Joanna Senyszyn to ścisła czołówka pol­skich euro deputowanych. Jej majątek oszczędności w złotówkach, w euro, fundusz inwestycyjny, kilka nieruchomo­ści w Polsce i mieszkanie w Brukseli - jest wart dziś ok. 4,5 min złotych. Gdy kilka miesięcy temu jeden z tabloidów umieścił ją na pierwszym miejscu listy „upasionych europosłów milionerów”, Senyszyn była oburzona. Nie chodziło jej jednak o samą lustrację majątku czy styl, w jakim ją prze­prowadzono. Przeciwnie. Jak opowiadają działacze Sojuszu, pani poseł pożaliła się na jednym z partyjnych spotkań, że „bru­kowiec chciał z niej zrobić dziadówę”. Kie­dy dziś pytam ją o europarlamentarną pensję, odpowiada bardzo szczerze: - Za­rabiam tyle samo, co wszyscy europarlamentarzyści, ale nie mam dzieci, a mąż prowadzi własną kancelarię. A że dużo pracuję, to nie nadążam z wydawaniem zarabianych pieniędzy.
Inna rzecz, że Senyszyn jest oszczęd­na. W Sojuszu legendą obrosły już aneg­doty na temat jej sknerstwa. Takie choćby jak ta o częstowaniu gości czekoladkami z Lufthansy. Albo ta ojej biurze w Świętokorzyskiem, do którego posłanka przyjęła człowieka na staż finansowany przez urząd pracy, mimo że europarlament daje jej na pensje dla pracowników ponad 70 tys. zł miesięcznie. Warunek był jednak taki, że po zakończeniu stażu Senyszyn zatrud­ni tego pracownika na normalną umowę o pracę. -  Czyli on nadal u pani pracuje? - upewniam się. - Już nie. Po sześciu mie­siącach nie przedłużyłam z nim umowy.
Działacz krakowskiego SLD kręci gło­wą: - Nie znam drugiej równie skąpej oso­by. Kilka tygodni temu podczas jednego ze spotkań pani poseł oświadczyła, że po­dobnie jak Barack Obama chciałaby zor­ganizować wśród partyjnych działaczy i sympatyków zrzutkę na swoją kampanię. Byliśmy w szoku. Kobieta ma kilkumilionowy majątek, sama do niczego się nie do­kłada i jeszcze chce, żeby się na nią zrzucać.
Senyszyn przyznaje, że rzeczywiście zgłosiła taki pomysł: - Powiedziałam tylko, że byłoby miło, gdyby ludzie spontanicznie wpłacali pieniądze tak, jak robili to sympa­tycy Obamy. Bardzo by mi się podobało, gdyby na przykład milion Polaków wpła­cił po złotówce na nasz fundusz wyborczy. Uznałabym to za dowód sympatii i dowód ideowej identyfikacji.
Zarówno dla Senyszyn, jak i pozosta­łych deputowanych najlepszym dowo­dem sympatii byłaby oczywiście reelekcja. Na razie jeszcze żaden z europosłów nie ogłosił, że nie zamierza się o nią starać. Bo choć w sensie politycznym europarlament nie jest aż tak istotny, to z punktu widzenia finansowego to absolutna stratosfera.
MICHAŁ KRZYMOWSKI

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz