W ciągu jednej
kadencji w Brukseli europoseł może odłożyć od jednego do dwóch milionów złotych
Zależy, jak kto żyje. A są tacy, co z Polski wożą słoiki, i tacy, co nie żałują
sobie niczego.
Powiedzieć, że enroposłowie sobie nie
krzywdują, to jakby nic nie powiedzieć. Sama pensja deputowanego wynosi 32
tysiące złotych brutto, diety to kolejne 17,5 tysiąca. Do tego dochodzą
miesięczne dodatki na pensje dla asystentów, wynajem biur i podróże niezwiązane
z dojazdami do Brukseli i Strasburga - łącznie około 110 tysięcy.
Dodatkowo każdy poseł korzysta z darmowych przelotów z domu
do pracy i dostaje zwrot kosztów podróży samochodowych. Deputowani przyznają,
że najbardziej opłacalne są te ostatnie. Jak się człowiek zaweźmie, to na
samych przejazdach może miesięcznie dorobić nawet do 40 tys, zł. Na czysto, już
po odliczeniu kosztów paliwa. Mandat europosła to także egzotyczne podróże
służbowe po całym świecie, darmowe kursy językowe na Malcie, refundowana opieka
medyczna dla rodziny i godziwe uprawnienia emerytalne.
Porównywanie majątków wszystkich europoslów - zarówno tych,
którzy ciężko harują, jak i tych, którzy tylko podpisują listę i znikają -
jest oczywiście trochę niesprawiedliwe, bo za dobrą pracę należy się dobra
zapłata. Warto jednak wiedzieć, na co w Brukseli można liczyć.
A można na sporo. Eurodeputowany, którego pytam o pieniądze,
przyznaje: - Myśmy tu wszyscy odjechali. Jedni tylko finansowo, inni także
mentalnie.
Wysłużona skoda Tadeusza Cymańskiego odjeżdża średnio cztery
razy w tygodniu. Dwa razy spod bloku w rodzinnym Malborku i dwa - z Brukseli,
gdzie od pięciu lat pracuje jej właściciel. Kiedy cztery i pól roku temu
Cymański dostał pierwszą europoselską pensję, mało się nie rozpłakał. - Boże,
w życiu nie widziałem takich pieniędzy - przyznał jednemu z kolegów.
Od tamtego dnia poseł ciuła grosz do grosza. W ciągu
tygodnia pokonuje średnio sześć tysięcy kilometrów, a w Brukseli wynajmuje
mieszkanie razem z asystentem. Na restauracje nie wydaje, bo wałówkę przywozi
sobie z domu. Trochę weków, chleb, dżem.
Czego się jednak nie robi dla rodziny: żony, dwóch córek i
trzech synów. Dzięki europejskim zarobkom Cymański sprezentował dzieciom
mieszkania, a jednemu z synów pomógł rozkręcić firmę: wyposażył mu warsztat w
nowoczesną spawarkę i pilę do metalu.
Nie korci pana, żeby czasem samemu zaszaleć? - pytam.
Jakoś nie. W „Uczcie Babette”, ulubionym filmie papieża
Franciszka, jest takie piękne zdanie: „Zostanie po nas tylko to, co rozdamy”. I
ja staram się kierować w życiu właśnie tą zasadą - tłumaczy mi poseł. Rozmawiamy
przez telefon, bo jak zwykle jest w trasie. Właśnie wraca do Polski.
Pod względem przejechanych kilometrów Cymański jest
rekordzistą, co nie oznacza, że nie ma konkurencji. Zaraz za nim znajdują się
jego dwaj partyjni koledzy, Jacek Kurski i Zbigniew Ziobro. Żaden z nich nie
jest jednak tak ascetyczny jak Cymański, widać to nawet po samochodach.
Kurski, który w sejmowych czasach poruszał się siedmioletnim mercedesem klasy
E, jako europoseł wzbogacił się o kolejne dwa auta: S klasę i bmw X5, którym
zjeździł już pół Europy. Głównie na koszt europarlamentu
Znajomy: - Jacek zarzyna te
samochody. Jeździ po buspasach, krawężnikach, taranuje trawniki. W Pradze
urwał kiedyś miskę olejową, bo z rozpędu niemal wpadł na śpiącego policjanta.
Kiedy indziej rozkraczył się na środku skrzyżowania. Wezwał pomoc drogową, a
okazało się, że skończyło mu się paliwo. Tak się spieszył, że zapomniał
zatankować. Jeszcze innym razem dał mi poprowadzić. Pędziłem 200 na godzinę, a
on się co chwila pytał, dlaczego jadę bez życia. Wreszcie nie wytrzymał,
kazał mi się przesiąść, zamknąć oczy i nie patrzeć na drogę. O mało nie
dostałem zawału.
Najzabawniejszą przygodę Kurski miał
jednak w Niemczech. Jechał jak zwykle, czyli szybko i niezgodnie z przepisami.
W pewnym momencie na światłach zrównał się z nim samochód na śląskich numerach.
Kierowca opuścił szybę i, śmiejąc się, zaczął pokazywać znajomy gest: walił się
dłonią po szyi. Kurski ubrany w czapkę z daszkiem i ciemne okulary nawet na
niego nie spojrzał. Mężczyzna musiał być jednak przekonany, że takie szarże
możliwe są tylko po pijanemu, bo cały czas krzyczał: - Chopy! Wyście zwariowali
czy halbę [po Śląsku to pół litra wódki - przyp. red.] wypili?
W trakcie kadencji samochód
zmienił też Ziobro. Przy okazji miał nie lada dylemat. Z jednej strony chciał
sprowadzić sobie z Niemiec samochód adekwatny do zarobków, a z drugiej - taki, który nie kłułby wyborców Solidarnej Polski
w oczy. Z początku górę wzięło ego i zamarzyło mu się audi A8. Męską próżność
byłego ministra przystopował dopiero znajomy pośrednik, który miał jechać po to
auto.
- To nie będzie dobrze wyglądało -
ocenił. - Podjedzie pan taką furą na spotkanie z ludźmi? Wygwiżdżą pana.
- Ma pan rację - zmieszał się
Ziobro. - To może skoda będzie lepsza? Tak, proszę mi przywieźć skodę.
- Po co od razu popadać ze
skrajności w skrajność? Niech pan weźmie A szóstkę. Będzie w sam raz.
Kilka dni później z Poczdamu
przyjechało szare audi A6 quattro po lekkim tuningu: z obniżonym
zawieszeniem i sportowym grillem na przedzie. Ziobro był zadowolony - samochód
miał bajer, ale nie rzucał się w oczy tak jak A8.
Królowie życia
W europarlamencie są i tacy,
którzy podróżowanie uważają za przyjemność samą w sobie. Jedną z takich osób
jest były spin doktor PiS i znany sybaryta Michał Kamiński, któremu raz na
jakiś czas zdarza się wybrać do Brukseli lub Strasburga samochodem. W jego
wypadku nie chodzi o oszczędności, ale o czysty rytuał. Kamiński sadza za
kierownicą asystenta i każe się wieźć przez Czechy, gdzie zatrzymuje się na
pieczoną kaczkę i piwo. Były spin doktor podróżuje jednak głównie samolotem. W
egzotyczne podróże wybiera się średnio raz na kilka miesięcy - w ramach tych
eskapad był już m.in. w Chinach, Hongkongu, Tajlandii, na Madagaskar ze, w
Meksyku i Kolumbii. A że lata głównie na koszt europarlamentu, to w ciągu ośmioletniego
pobytu w Brukseli bez wysiłku dorobił się niezłego majątku: okazałego domu
wartego 1,5 min zł, nowego nissana qashqai, trzech zegarków - po 10 tys.
zl każdy - i pokaźnej kolekcji spinek do mankietów. Zdołał też odłożyć pół
miliona złotych w gotówce.
Z zamiłowania do wojaży znany jest
też jego były kolega z PiS, Ryszard Czarnecki, który jako europoseł nie tylko
zwiedził cały świat, lecz także napisał o tym książkę. On w przeciwieństwie do
deputowanych Solidarnej Polski prawie nigdy nie jeździ samochodem do
Brukseli. Za to mnóstwo czasu spędza w samolotach. Jeśli ma zaproszenie do
telewizji, zdarza mu się przebyć trasę Bruksela - Warszawa nawet trzy razy w
ciągu doby. - Ryszard stara się nie afiszować. Mimo że ma audi 05, to po Warszawie
jeździ głównie taksówkami. Ale wystarczy spojrzeć na żonę. Zawsze w karatach,
z elegancką torebką Chanel – mówi z lekką
zazdrością jedna z europosłanek. Zona Czarneckiego jest wziętymi notariuszem i
zapewne sama też dobrze zarabia, jednak prawdą jest, że deputowany PiS w ciągu
10 lat w europarlamencie też się wzbogacił: zaoszczędził 600 tysięcy złotych,
kupił mieszkanie w Brukseli i posłał syna do jednej z belgijskich szkół.
Z uroków życia w europarlamencie
chętnie korzystają także mniej doświadczeni deputowani, jak choćby lider PJN
Paweł Kowal (180 tys. oszczędności, 3 mieszkania i gospodarstwo rolne) czy
deputowany SLD Wojciech Olejniczak (350 tys. zł w gotówce, 130-metrowe
mieszkanie na warszawskich Kabatach i 3-letnie bmw X5). Ten pierwszy gustuje
we wszelkiego rodzaju saunach. Jeśli akurat jest w Strasburgu, a ma do
omówienia jakąś polityczną kwestię, to organizuje wypad do pobliskiego kurortu
Baden-Baden. Z kolei podczas podróży do państw byłego ZSRR, które odwiedza
regularnie, chętnie chodzi do bani. Opowiada jeden z jego znajomych: - Byłem z
nim kiedyś w jednym z takich miejsc. Rozumiem, że w tamtym regionie to część
pewnej konwencji kulturowej, ale nie podobało mi się. Wielka sala wyłożona białymi
kafelkami z wyglądu przypominająca masarnię, ludzie smagający się brzozowy- mi
witkami, nadzy mężczyźni pływający w jednym basenie... To był mój pierwszy i
ostatni raz w bani.
Olejniczak, który w
europarlamencie zajmuje się polityką rolną, dla odmiany postawił na sport.
Wynajął osobistego trenera - tego samego, który pracował z aktorem Piotrem
Adamczykiem - i zaczął się przygotowywać do triatlonu. Kilka miesięcy temu
doznał jednak kontuzji, przestał biegać i przerzucił się na pływanie. Oczywiście
wszystko pod okiem odpowiedniego specjalisty. Koledzy w partii zaczęli plotkować,
że tak się zafiksował na swoim punkcie, iż zaczął nosić soczewki zmieniające
kolor oczu i chodzić na zajęcia do jakiegoś fachowca od osobowości, który
podsuwa mu odpowiednie lektury i buduje w nim pewność siebie.
- To prawda? - pytam go.
- Książki dobiera mi doradca z
europarlamentu, a nie żaden trener osobowości. Najpierw'je czytam, a potem
wszystko omawiamy w kilkuosobowym gronie. Co to za pozycje? Żadnych Forsythów.
Sporo poważnych lektur o cywilizacji, ale też na przykład nieszczęsne
„Resortowa dzieci”.
- A kolorowe soczewki pan nosi?
- Wszyscy mnie o to pytają. Nie,
ja po prostu mam takie oczy.
Zrzutka na europostankę
Joanna Senyszyn to ścisła czołówka
polskich euro deputowanych. Jej majątek oszczędności
w złotówkach, w euro, fundusz inwestycyjny, kilka nieruchomości w Polsce i
mieszkanie w Brukseli - jest wart dziś ok. 4,5 min złotych. Gdy kilka miesięcy
temu jeden z tabloidów umieścił ją na pierwszym miejscu listy „upasionych
europosłów milionerów”, Senyszyn była oburzona. Nie chodziło jej jednak o samą
lustrację majątku czy styl, w jakim ją przeprowadzono. Przeciwnie. Jak
opowiadają działacze Sojuszu, pani poseł pożaliła się na jednym z partyjnych
spotkań, że „brukowiec chciał z niej zrobić dziadówę”. Kiedy dziś pytam ją o
europarlamentarną pensję, odpowiada bardzo szczerze: - Zarabiam tyle samo, co
wszyscy europarlamentarzyści, ale nie mam dzieci, a mąż prowadzi własną kancelarię. A że dużo pracuję, to nie
nadążam z wydawaniem zarabianych pieniędzy.
Inna rzecz, że Senyszyn jest
oszczędna. W Sojuszu legendą obrosły już anegdoty na temat jej sknerstwa.
Takie choćby jak ta o częstowaniu gości czekoladkami z Lufthansy. Albo ta ojej
biurze w Świętokorzyskiem, do którego posłanka przyjęła człowieka na staż
finansowany przez urząd pracy, mimo że europarlament daje jej na pensje dla
pracowników ponad 70 tys. zł miesięcznie. Warunek był jednak taki, że po
zakończeniu stażu Senyszyn zatrudni tego pracownika na normalną umowę o
pracę. - Czyli
on nadal u pani pracuje? - upewniam się. - Już
nie. Po sześciu miesiącach nie przedłużyłam z nim umowy.
Działacz krakowskiego SLD kręci
głową: - Nie znam drugiej równie skąpej osoby. Kilka tygodni temu podczas
jednego ze spotkań pani poseł oświadczyła, że podobnie jak Barack Obama chciałaby zorganizować wśród partyjnych działaczy i
sympatyków zrzutkę na swoją kampanię. Byliśmy w szoku.
Kobieta ma kilkumilionowy majątek, sama do niczego się nie dokłada i jeszcze
chce, żeby się na nią zrzucać.
Senyszyn przyznaje, że
rzeczywiście zgłosiła taki pomysł: - Powiedziałam tylko, że byłoby miło, gdyby
ludzie spontanicznie wpłacali pieniądze tak, jak robili to sympatycy Obamy.
Bardzo by mi się podobało, gdyby na przykład milion Polaków wpłacił po
złotówce na nasz fundusz wyborczy. Uznałabym to za dowód sympatii i dowód
ideowej identyfikacji.
Zarówno dla Senyszyn, jak i
pozostałych deputowanych najlepszym dowodem sympatii byłaby oczywiście
reelekcja. Na razie jeszcze żaden z europosłów nie ogłosił, że nie zamierza się
o nią starać. Bo choć w sensie politycznym europarlament nie jest aż tak
istotny, to z punktu widzenia finansowego to absolutna stratosfera.
MICHAŁ KRZYMOWSKI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz