niedziela, 5 stycznia 2014

Tusk przywiązany do rydwanu Putina



Z Antonim Macierewiczem, wiceprezesem PiS, przewodniczącym zespołu parlamentarnego badającego działania władz w sprawie katastrofy smoleńskiej

CEZARY GMYZ: Kolejne etapy prac pańskiego zespołu kończyły się raportami. Gdyby dziś formuło­wał pan czwarty raport, co by on zawierał?
ANTONI MACIEREWICZ: Przyczyną katastro­fy samolotu Tu-154M lecącego z Warszawy do Smoleńska w dniu 10 kwietnia 2010 r. był łańcuch wydarzeń zapoczątkowanych polsko-rosyjskimi rozmowami międzyrzą­dowymi i niewłaściwą organizacją wizyty prezydenta RP, przejęciem naprowadza­nia samolotu przez ośrodek decyzyjny w Moskwie z pominięciem kontroli lotów lotniska Smoleńsk-Siewiernyj, uniemożli­wieniem zamknięcia lotniska i odesłania Tu-154 na lotnisko zapasowe oraz dopro­wadzeniem do przekazywania polskiej załodze fałszywych informacji i komend.
O katastrofie przesądziła eksplozja niszczą­ca samolot w momencie jego odejścia na drugi krąg.
Analizując całość dramatu smoleńskie­go, nie sposób pominąć opublikowanych ostatnio zdjęć uradowanych Tuska i Putina w dniu 10 kwietnia. Obaj premierzy stoją z uśmiechem nad ciałami polskiej elity państwowej i „przybijają piąstki". Redakcje „W Sieci", „Do Rzeczy" i „Gazety Polskiej", które opublikowały te zdjęcia, nigdy nie uzyskały wyjaśnienia takiego zachowania Donalda Tuska i Władimira Putina. Nigdy też nie wyjaśniono Polakom, o czym rozma­wiali ci dwaj panowie i co ich tak cieszyło. Te zdjęcia są jednym z najważniejszych do­wodów w sprawie smoleńskiego dramatu.

Czy nie są to jednak zbyt daleko idące wnioski?
Jeśli premier i jego urzędnicy w tej spra­wie milczą, to my musimy zadawać pytania. Co wtedy, wieczorem 10 kwietnia 2010 r., uzgodniono, że pojawiła się taka reakcja? Jaka była treść ustaleń, że widać radość w zachowaniu obu polityków? Ta radość już na zawsze przywiązała Donalda Tuska do rydwanu Putina i paraliżuje wszystkie jego działania. Zwłaszcza ostatnio po opu­blikowaniu tych zdjęć widać, że Tusk gotów jest pochwalić każdą prowokację służb specjalnych, byleby tylko uwolnić się od odpowiedzialności za dramat smoleński. Taki przecież sens ma prowokacja zorganizowa­na wspólnie przez ppłk. Pytla z SKW, polity­ków TR oraz wielkie media. Niezwykłe jest to, że prowokację tę realizowano, nie mając nawet cienia materiału dowodowego, a me­dia oskarżały mnie o przekazanie do tłuma­czenia tajnego raportu, choć dysponowały umową stwierdzającą, że chodziło o tłu­maczenie oficjalnego i jawnego „Monitora Polskiego". To pokazuje skalę bezprawia, na które pozwalają sobie rządzący, i strachu, który ich do tego popycha.

Co zatem według pana stało się 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku?
Samolot rozpadł się w powietrzu na sku­tek eksplozji, gdy odchodził na drugi krąg. Są tego liczni świadkowie, w tym rosyjscy nawigatorzy, których rozmowa została nagrana, gdy mówili: „Zaczął odchodzić na drugi krąg i upadł".

Kto był sprawcą?
Materiał dowodowy wskazuje przede wszystkim na odpowiedzialność gen. Benediktowa z moskiewskiego centrum Logika i płk. Krasnokutskiego z wieży kontroli lotów w Smoleńsku. Z kolei polscy proku­ratorzy badający przygotowania do wizyty najbardziej obciążają ministrów Sikorskie­go i Arabskiego. Rosjanom śledztwo oddał osobiście Donald Tusk i to on po dziś dzień uniemożliwia wyjaśnienie prawdy. Jednak oczywiście katalog osób odpowiedzialnych jest szerszy, zwłaszcza że nie wiemy, jak doszło do eksplozji.

Rosjanie? W debacie „Do Rzeczy” poświęconej Smoleńskowi nasz redaktor naczelny twierdzi, że Rosja nie była zainteresowana śmiercią Lecha Kaczyńskiego.
Problem z waszą debatą polega na tym, że zamiast zajmować się faktami, koncen­trujecie się na spekulacjach politycznych. Tymczasem analiza faktów wskazuje, że wówczas, 10 kwietnia 2010 r., w ro­syjskim aparacie władzy istniała bardzo silna i wysoko postawiona grupa osób, urzędników i polityków, którzy uważali, że to śledztwo należy doprowadzić do końca w oparciu o hipotezę eksplozji. I byli przekonani, że trzeba to zbadać w sposób przejrzysty razem z Polakami, że kształ­tujące się państwo rosyjskie nie może być obciążone polską krwią, tak jak Sowiety były obciążone krwią przelaną w Katyniu. 10 kwietnia największa rosyjska agencja RIA Novosti wyprodukowała animację pokazującą wybuch w powietrzu. Animacja ta zrobiona w trzech wersjach językowych - po rosyjsku, niemiecku i angielsku - była emitowana w rosyjskiej telewizji. Po poka­zaniu jej przez zespół parlamentarny m.in.
w USA premier Putin rozwiązał Ria Novosti i powołał nową agencję z zupełnie innym składem personalnym. Przypomnijmy też, że 10 kwietnia podpisano porozumienie między polskimi i rosyjskimi prokura­torami, które dawało polskim śledczym olbrzymie możliwości - udziału w sekcjach zwłok, oględzinach miejsca zdarzenia, przesłuchiwaniu świadków. Nic jednak nie zrobili. Dlaczego? Wieczorem przyjechał tam Donald Tusk. Miał do wyboru dwie drogi. Przyjąć narrację sformułowaną kwadrans po katastrofie przez szefa MSZ Radosława Sikorskiego, że wszystko jest winą polskich pilotów. Mógł też przyjąć wersję tych Rosjan, którzy przygotowali animację, tych, którzy dawali jasne sygnały, że chcą, by sprawa została dogłębnie wyja­śniona, nawet gdyby miało się okazać, że za katastrofę ponoszą winę Rosjanie. Donald Tusk wybrał tę wersję, którą obrazują zdję­cia z Putinem. Do dziś się jej zresztą trzyma. Jeśli pan mnie zatem pyta, kto to zrobił, to odpowiadam - nie wiem. Jednak gdy patrzę na jego roześmiane zdjęcie z Putinem, odpowiadam - wie to z całą pewnością Donald Tusk.

„Gazeta Wyborcza" poinformowała, że proku­ratury umorzyły postępowania toczone z pańskiego zawiadomienia. Według śledczych nie było zanie­dbań naszej dyplomacji w sprawie zwrotu wraku tupolewa. Dyplomaci popełnili wprawdzie błąd, nadpalając dowód Tomasza Merty, ale nie zostało to uznane za przestępstwo.
Najpierw zwrócę uwagę na fakt, że istnieje grono uprzywilejowanych mediów i dziennikarzy otrzymujących od prokura­tury różnego rodzaju informacje oraz kopie zeznań, uzasadnienia i umorzenia wcze­śniej niż osoby, które wystąpiły z zawiado­mieniami, bądź rodziny ofiar czy ich peł­nomocnicy. Ja sam do dziś nie otrzymałem stanowiska prokuratury w kwestii moich wniosków o ściganie panów Donalda Tuska i Radosława Sikorskiego, o których to infor­muje „Gazeta Wyborcza".

A pan oczywiście nie ufa „Gazecie”?
Wielokrotnie mijała się z prawdą, nie tylko w sprawie Smoleńska. Gdyby było bo­wiem tak, że prokuratura uznała, iż zrobio­no wszystko w sprawie ściągnięcia wraku, to oznacza, że sprawa przerasta możliwości i kompetencje prokuratorów wojskowych. Bez wchodzenia w zawiłości prawne fak­tem jest, że nie zwrócono się w tej sprawie o interwencję do naszych sojuszników: NATO, Unii Europejskiej oraz USA. Nie było w tej sprawie żadnego formalnego wnio­sku. Można rzec, że podejmowano działa­nia mające uniemożliwić zaangażowanie się Zachodu w badanie tragedii, włącznie z wyrzuceniem ekspertów zachodnich
13 kwietnia, gdy chcieli wziąć udział w komisji badającej tragedię. Całe dzia­łanie dyplomacji Radosława Sikorskiego ograniczyło się do tego, że gdzieś na koryta­rzu pan Sikorski pociągnął za rękaw panią Ashton. Wiemy to z całą pewnością, bo MSZ udzieliło w tej sprawie informacji publicz­nej. Potwierdziło, że nie było żadnego oficjalnego pisma do UE w sprawie wraku czy innych kwestii związanych z katastrofą smoleńską.

To chyba jednak nie jest jeszcze przestępstwo?
To zaniechanie i nadużycie uprawnień moim zdaniem wyczerpujące znamiona art. 231 kk. Prokuratorzy zapomnieli, że w takich sprawach można i powinno się zwracać nie tylko do Rosji, ale także do sojuszników oraz organizacji międzynaro­dowych. Dość przypomnieć, że nasz spór z Rosją o embargo na mięso został roz­strzygnięty właśnie w ten sposób. Tym­czasem prokuratorzy za dogmat przyjęli stanowisko Donalda Tuska, według którego w sprawie smoleńskiej jedynym partnerem jest Federacja Rosyjska. Więcej nawet, że w tej sprawie nie można się zwracać do na­szych amerykańskich sojuszników. Znamy przecież wypowiedź Pawła Grasia, który uznał, że rozmowy, jakie prowadziłem wspólnie z panią minister Fotygą z parla­mentarzystami amerykańskimi, są zdradą stanu. To jest absurd.

Gdzie tu jednak przestępcze niedopełnienie obowiązków?
Jest umowa z 31 maja 2010 r. podpisana przez ministra Jerzego Millera za zgodą Sikorskiego i Tuska, która oddaje czarne skrzynki Rosjanom aż do zakończenia ca­łego rosyjskiego postępowania sądowego.
Mówi się też nam, że rosyjskie prawo wy­maga pozostawienia wszystkich dowodów w Rosji. Dlaczego jednak polska proku­ratura uważa, że w odniesieniu do naszej własności mamy się kierować przepisami rosyjskim, a nie naszym prawem i stojącym po naszej stronie prawem międzynarodo­wym? Na tej zasadzie oddano Rosjanom nawet oryginał polskiej czarnej skrzynki, który zbadano w Polsce. U nas jest tylko ko­pia. Nigdy nie zbadano też oryginałów po­zostałych czarnych skrzynek znajdujących się w Rosji, poprzestając na oświadczeniu rosyjskiego urzędnika, że przedstawiony materiał jest oryginalny. Tusk i jego urzęd­nicy zachowują się tak, jakby wyrzekli się suwerenności i narodowej podmiotowości.

Czy pan jako zawiadamiający został w ogóle przez prokuraturę przesłuchany?
Nie zostałem. Jednak proszę też pamię­tać, co prokuratorzy zrobili z przesłucha­niami wybitnych ekspertów takich jak
na przykład prof. Wiesław Binienda. Najpierw wielo­krotnie zastawiali na niego pułapki, a następnie, nawet go o tym nie informując, upublicznili jego zeznania, utajniając równocześnie kluczowy materiał dowodo­wy. Prokuratura wojskowa prowadzi nieuczciwą grę.

Co sądzi pan o materiale Toma­sza Sekielskiego o domniemanej współpracy prof. Chrisa Cieszewskiego ze Służbą Bezpieczeństwa?
Trzeba zbadać zarówno argumenty merytoryczne, jak i sposób przedstawienia problemu. Materiał został tak przygotowany, że zwykły widz nie miał szansy, by wyrobić sobie zdanie samemu. To ordynarna manipulacja w stylu Urbana. Jeśli chodzi o meritum, to w progra­mie nie przedstawiono ani razu w sposób uporządkowany i przyswajalny dla widza całości dokumentacji. Nie mieliśmy szansy zobaczenia żadnego dokumentu w całości. Wszystko to zostało opatrzone niebywale agresywnym komentarzem. Jednak druga sprawa jest jeszcze gorsza - udział i kluczo­wa rola w programie prof. Antoniego Dudka, człowieka od wielu lat związanego z IPN, który zasiada obecnie w Radzie Instytutu. Profesor Dudek nie powiedział, że Chris Cieszewski został zarejestrowany jako TW przez SB, lecz jednoznacznie stwierdził, że z bezpieką współpracował i robił to, by uzyskać paszport. Te wypowiedzi miały klu­czowe znaczenie dla konstrukcji materiału.

A rejestracja nie świadczy o współpracy?
Całość materiału, jaki do tej pory od­nalazł IPN, jest spójna z tym, co twierdzi prof. Cieszewski, i potwierdza jego wersję wydarzeń. Z jego relacji wynika, że po prawie dwudniowym przesłuchaniu padła propozycja współpracy. Cieszewski nicze­go nie podpisał, ale obiecał zgodzić się na współpracę po porozumieniu z bliskimi. Dlatego go wypuszczono, sądząc, że mimo posiadania paszportu jest pod kontrolą, gdyż nie ma wizy niezbędnej do wyjaz­du za granicę. Tymczasem Cieszewski wykorzystał chwilę wolności, wybłagał wizę w ambasadzie kanadyjskiej i uciekł bezpiece. Jedyna kwestia, która pozosta­je nie do końca jasna, to daty rejestracji Cieszewskiego. Wygląda na to, że mamy tutaj do czynienia z pomyłką osoby, która dokonywała wpisu do dziennika reje­stracyjnego. Raczej nie zakładam, że było to świadome fałszerstwo. Dlatego data rejestracji Cieszewskiego jest o cztery miesiące wcześniejsza, niż wynikałoby to z kolejności zapisów w dzienniku rejestra­cyjnym, którego rubryki były wypełniane chronologicznie.

Od kiedy znał pan tę sprawę?
Chris Cieszewski opowiedział mi o tym już w maju br. Zatrzymanie miało przebieg nietypowy, operacyjny, bez przeprowadza­nia rewizji. Czasem bezpieka próbowała ukryć przed postronnymi osobami fakt zatrzymania, np. kiedy chciała kogoś po nim zwerbować lub kiedy chciała urządzić tzw. kocioł. Wtedy zachowywano szczegól­ną dyskrecję.

Czy prof. Chris Cieszewski dał się zwerbować?
Cieszewski twierdzi, że na przesłucha­niu potwierdził jedynie informacje, jakie bezpieka i tak już miała od TW „Joanna" (agent o nazwisku Kuncewicz). Nie ujawnił natomiast roli Witolda Chodakiewicza i Pio­tra Witakowskiego, z którymi w podziemiu współpracował.

Paszport jednak dostał.
Dostał go wcześniej w związku z lecze­niem we Francji. Cieszewski po wyjściu z Rakowieckiej natychmiast zaczął pielgrzymkę po ambasadach. Po odmowie szybkiego udzielenia wizy przez Fran­cuzów i Amerykanów dostał ją niemal cudem od Kanadyjczyków. Dokumentacja, której nie zrozumiał czy raczej nie chciał zrozumieć Sekielski, wersję tę potwierdza.
Cieszewski został najpierw zarejestro­wany jako figurant, czyli osoba przez SB rozpracowywana, w sprawie „Polip”. Potem z datą 10 lutego 1982 r. dopi­sano dwie litery - TW.
Problem polega na tym, że sprawa „Polip” (a więc i dokument, na którym dopisano później wcześniej­szą datę z 1982 r!) została rozpoczęta cztery miesiące później - w czerwcu 1982 r. Innymi słowy, oficer opatrujący datą rejestra­cję TW „Nil" pomylił się, wpisując rok 1982 zamiast 1983. Cieszewski został bo­wiem zatrzymany w 1983 r. i dopiero wtedy złożono mu propozycję współpracy.
Kilkanaście godzin po opuszczeniu Ra­kowieckiej Cieszewski uciekł z Polski. Nic też nie wskazuje na to, by był na kontakcie wywiadu (Departamentu I MSW). IPN wyklucza, by był zarejestrowany w tamtych kartotekach czy w dokumentacji wojsko­wej. Myślę zresztą, że dalsze badania, które oczywiście będziemy prowadzili, potwier­dzą tę diagnozę.

Dlatego prof. Cieszewski wystąpił o autolustrację?
Przede wszystkim chce wyjaśnić całą sprawę zgodnie z przepisami. Mnie prosił o to już w maju br. i na podstawie istniejącej dokumentacji mogłem go zapewnić, że IPN potwierdza to, co on sam mówi.

Czy te zarzuty, jakie padły, cokolwiek zmieniają w sprawie ustaleń, które poczynił w kwestii brzozy, o jaką miał zawadzić samolot?
Próba podważania uczciwości Cieszew­skiego poprzez oskarżenie go o współpracę z bezpieką ma bezpośredni związek z jego ustaleniami. Jego badania zadają kłam raportom Anodiny i Millera. A przecież są one wynikiem prac całego zespołu jednego z najstarszych i najbardziej szacownych uniwersytetów w USA Nikt nie był w stanie zakwestionować przekonująco twierdzeń tej czwórki naukowców. Sięgnięto więc po metodę mającą na celu oskarżenie naukow­ca o współpracę z bezpieką.
Sekielski i prof. Dudek nie ukrywali też, że chodziło im o zakwestionowanie wia­rygodności zespołu parlamentarnego i po­stawienie mnie w trudnej sytuacji. A więc wcale nie chodziło o lustrację czy ujawnie­nie agenta, lecz o walkę polityczną przeciw badaniu prawdy o tragedii smoleńskiej.
Nie zmienia to stanu faktycznego, jaki powstał na skutek opublikowania badań zespołu prof. Cieszewskiego. Po tej analizie premier rządu ma obowiązek wznowić prace komisji badającej katastrofę, czyli Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego.

DoRzeczy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz