sobota, 25 stycznia 2014

Operacja: Urlop





AGNIESZKA BURZYŃSKA

Ośrodek narciarski niedaleko włoskiego Predazzo. Trzeci dzień tegorocznego urlopu premier wraz z rodziną spędza jak zwykle na stoku. W pew­nym momencie zmęczeni szusowaniem państwo Tuskowie szukają miejsca na odpoczynek. Wybór pada na niewielką knajpkę na uboczu. Jest prawie pusta. Szef rządu ściąga kask i zapala cygaro. Nie ma pojęcia, że narciarz, który zatrzymał się nieco niżej i wyciągnął aparat, to paparazzi.

CYGARO I OŚMIU BOROWIKÓW
Mimo że w Dolomitach pełno jest rodaków wyposażonych w kamery i telefony komór­kowe, Donald Tusk czuje się bezpiecznie i anonimowo. Narty to co prawda sport urazowy, ale idealny dla osób publicznych. W kaskach i ciemnych okularach wszyscy na stoku wyglądają podobnie. Zmiana miejsca wypoczynku też osłabiła czujność premiera. W tym roku po raz pierwszy nie zarezerwował pensjonatu w ulubionej Moenie, gdzie od lat z rodziną spędzał zimowy urlop, o czym wiedziało pół Polski. Wybrał luksusowy apartament oddalony stamtąd kilkadziesiąt kilometrów.
Mija około 40 minut. Relaks dobiega końca. Szef rządu gasi cygaro, cała rodzina zakłada narty i zjeżdża w dół. Nadal nikt nie zdaje sobie sprawy z tego, że towarzyszy im paparazzi. Zarówno narciarskie popisy premiera, jak i powrót do hotelu zostają uwiecznione na fotografiach. Podobnie jak cały następny dzień urlopu rodziny Tusków. Zdjęcia szefa rządu z cygarem pojawiają się w internecie we wtorek wieczorem. Od tej chwili nastrój premiera znacznie się po­garsza. A gdy się okazuje, że w narciarskim wypadzie w Dolomity Tuskowi towarzyszy cała ośmioosobowa obstawa Biura Ochrony Rządu, pojawia się wściekłość.
- Donald na pewno nie miał pojęcia, że tylu chłopaków z BOR pojechało z nim na narty, on tego nie znosi.
Współczuję chłopakom na miejscu i współczuję sze­fowi BOR. Donald, jak wróci, to głowy im pourywa - mówi współpracownik premiera. Po tym jak w „Fakcie” ukazały się zdjęcia limuzyn i ochroniarzy pakujących narty do bagażnika, opatrzone tytułem „Ochrona Tuska w Alpach kosztuje tyle, co rok życia polskiej rodziny! ”, samochody BOR nagle zniknęły spod hotelu. Tego dnia premier wyruszył na przystanek skibusa i dostał się na stok, korzystając z lokalnego darmowego transportu. - Był wściekły na siebie, bo to zdjęcie z cygarem to ewidentna wizerunkowa wtopa, i wściekły na BOR, że przyprawili mu gębę jakiegoś bonzy, który lubi się wozić, gdy on akurat nie znosi takiej ostentacji
- mówi współpracownik szefa rządu. To prawda. Tusk wyjątkowo nie lubi świty BOR. Zwłaszcza podczas urlopu.

KAMUFLAŻ PRZED KIEROWNIKIEM
Siedziba Biura Ochrony Rządu. Luty 2008 r. Trwa gorączkowa narada, co robić w sytu­acji, kiedy premier poinformował, że jedzie na narty, ale ani on, ani jego otoczenie nie chce powiedzieć dokąd. - To jest prywatny wyjazd i szef rządu nie życzy sobie obstawy
- powtarzają jak mantrę współpracownicy Tuska. Zapada decyzja, że trójka ludzi po- jedzie jednak na miejsce i będzie ochraniać, ale tak, aby „obiekt” się nie zorientował.
- To była absolutna szopka. Najpierw musieliśmy ustalić miejsce pobytu. Gdy jakimś cudem uzyskaliśmy informacje i po­jechaliśmy, to musieliśmy się ukrywać. Ka­baret - wspomina jeden z funkcjonariuszy. Premier rusza na narty. Sam pakuje sprzęt i bagaże do służbowej toyoty. Siada za kie­rownicą. Nie wie, że w trasie towarzyszą mu dwa specjalnie wynajęte na tę okoliczność samochody. Są białe, zwyczajne, by szef rządu nie nabrał podejrzeń. Oba mają ta­blice rejestracyjne spoza Warszawy. Też dla niepoznaki. Kierowcy to funkcjonariusze BOR, ale spoza osobistej ochrony Tuska, żeby nie rozpoznał ich twarzy. W autach nie mają radiostacji, bo poza granicami Polski nie mogą z nich korzystać. Kontaktują się przez telefony komórkowe.
Premier zatrzymuje się rzadko i na krótko. Tankuje paliwo i jedzie dalej. Nie oszczędza silnika. - Jeździ po męsku, na autostradzie potrafi grzać 190, a nawet 200 km/h - przyznaje jeden z funkcjonariuszy. Po kilkunastu godzinach zakonspirowana kolumna dojeżdża do Moeny. Tam opiekę nad premierem przejmuje druga ekipa. To też ludzie z BOR, też spoza osobistej ochrony premiera. Jest wśród nich ratownik medyczny. Cała trójka zna angielski i jeździ na nartach. Obserwują Tuska i jego rodzinę 24 godziny na dobę. Robią to jednak tak dyskretnie, że szef rządu nie zdaje sobie sprawy z ich obecności.
Podobnie jest podczas kolejnych urlo­pów. Trzech funkcjonariuszy na miejscu i eskorta przez Europę. Z biegiem czasu współpraca cywilizuje się w takim stopniu, że współpracownicy premiera przestają ukrywać nazwę miejsca, do którego udaje
się ich szef. Szef rządu również godzi się z dyskretną obecnością ochroniarzy. Przed każdym wyjazdem dostaje karteczkę z nu­merem telefonu, pod który ma dzwonić, gdyby coś się działo.
Prywatne eskapady Tuska zawsze pod­noszą ciśnienie w Biurze Ochrony Rządu. A gdyby coś się stało na drodze? Gdyby zatrzymała go policja obcego kraju? Gdyby wywrócił się na nartach i nie mógł się pod­nieść? Dlaczego nie może wsiąść do naszej bezpieczniejszej, opancerzonej limuzyny i dać się zawieźć na miejsce? - funkcjo­nariusze jednych tchem zadają pytania, dopowiadając, że gdyby wydarzyło się coś złego, cała odpowiedzialność spadłaby na nich. - Premier jest normalnym facetem, który raz w roku chce pobyć ze swoją ro­dziną, poprowadzić samochód i choć przez chwilę poczuć się wolnym człowiekiem - ar­gumentują z kolei współpracownicy Tuska.
- Wszystko pięknie, ludziom bardzo się podoba, kiedy premier sam prowadzi samochód, wynajmuje apartament i bez oficjalnej eskorty jeździ na nartach, ale chłopaki z BOR mają swoją robotę i nie powinni się ukrywać przed kierownikiem przyznaje polityk PO i przypomina, jak Radosław Sikorski podczas narciarskiego urlopu w Szwajcarii przewrócił się na nartach tak nieszczęśliwie, że nie mógł się podnieść. Ochroniarz i ratownik medyczny w jednej osobie zwiózł szefa dyplomacji na dół na własnych plecach. - Gdyby chłopaka tam nie było, Szwajcarzy zorganizowaliby spektakularną akcję ratunkową z drogim śmigłowcem, a na BOR nie zostawiono by suchej nitki - przekonuje mój rozmówca.
- Ale osiem osób nie jest chyba potrzeb­nych do tego, aby pomóc premierowi na stoku? - dopytuję, tym bardziej że poza Polską BOR nie ma zbyt wielu możliwości działania. Nie może nikogo nawet wylegi­tymować, nie mówiąc już o zatrzymaniu czy przeszukaniu.
- Osiem osób to rzeczywiście przegięcie. Tym bardziej że żadna z tych ośmiu osób albo nie zauważyła paparazziego robią­cego zdjęcia przez dwa dni, albo co gorsza zauważyła i nie ostrzegła Donalda. A co by było, gdyby to nie był aparat, tylko coś groźniejszego? - przyznaje polityk PO. Od razu jednak dodaje, że VIP-y też nie uła­twiają życia tym, którzy mają ich chronić.

PROCEDURY NA PAPIERZE
- Po Smoleńsku padło wiele słów na temat bezpieczeństwa VIP-ów. Spisano zalecenia na papierze i tam pozostały - opowiada ekspert w tej dziedzinie. Chodzi o zacho­wanie zarówno pojedynczych polityków, jak i ich współpracowników. Programy wizyt, informacje o planach premiera i prezydenta przekazywane są do BOR w ostatniej chwili. Funkcjonariusze nie mają czasu na dokład­ne sprawdzenie. - Trudno tak pracować - skarżą się BOR-owcy.
Po gmachu przy ul. Podchorążych w War­szawie (to siedziba BOR) krąży anegdota. Otwarcie nowego mostu w Brzegu Dolnym na Dolnym Śląsku, październik zeszłego roku. Na miejsce wybiera się prezydent Bro­nisław Komorowski. Funkcjonariusze BOR jadą na miejsce. Tyle że zamiast w Brzegu Dolnym pojawiają się w oddalonym o 70 km Brzegu. To zupełnie inne miasto i inny most, ale Kancelaria Prezydenta, informując o wizycie, zapomniała dodać, że chodzi o Brzeg Dolny, a nie ten zwykły Brzeg.
Ochraniani politycy często nie zdają sobie sprawy z tego, że coś, co im wydaje się na pstryknięcie palców, uruchamia całą machinę państwa. Ot, choćby prozaiczna sprawa: zmiana planów podróży w jej trak­cie. Mistrzem był w tym Jacek Rostowski. Jako wicepremierowi przysługiwała mu ochrona. Jako minister finansów (teraz były) często podróżował, więc potrafił już na lotnisku wypatrzyć, że jest jakiś inny lot, który pozwoli mu być na miejscu pół godziny wcześniej. Tłumaczeń BOR-owca, że tak nie można, bo on ma przecież broń i ta broń została zgłoszona na ten, a nie na inny lot, nie przyjmuje. - To już pana problem - kwituje wszelkie prośby o trzymanie się pierwotnego planu podróży.
W takiej sytuacji funkcjonariusz może zrobić dwie rzeczy. Albo zostawić swo­jego podopiecznego i pozwolić mu lecieć samemu, albo zostawić broń. Obie rzeczy są sprzeczne z procedurami. To jednak polityków nie interesuje.
Podobnie jak koszty. - Rzucili się na nas za ośmioosobową delegację w Dolomity i jej koszty, a jak Kwaśniewski siedzi ponad miesiąc w Szwajcarii, to kto płaci za hotel dla BOR-owca? A jak Wałęsa lata po świecie, to kto za to płaci? Szukamy tańszych pokoi w pobliżu hotelu VIP-a, choć powinniśmy być w tym samym co on, ale już same bilety lotnicze wykańczają budżet. To jakiś ab­surd. Co z tego, że mamy pięknie opisane procedury na papierze?! - opowiada jeden z funkcjonariuszy.
W rozważaniach finansowych pojawia się również wątek Bogdana Borusewicza. Marszałek Senatu jest znany ze swojego upodobania do częstych podróży do Gdań­ska. Czasem dwa razy dziennie. „Super Express” wytknął Borusewiczowi, że lata głównie w sprawach prywatnych, a nie służ­bowych. Czasami po to, aby wyprowadzić psa. Reporterzy tabloidu ustalili, że za jego loty Kancelaria Senatu zapłaciła prawie 400 tys. zł. Nie dodali, że wraz z marszał­kiem leci ochroniarz, który również kupuje bilet. W Warszawie musi być limuzyna, która zawiezie go na lotnisko, a w Gdańsku inna, która go odbierze.
Wysokie koszty i brak współpracy to najczęstsze skargi ze strony chroniących. Ochraniani argumentują, że politycy też ludzie i nie chcą być krępowani procedurami, a czasami marzą, by poczuć się jak zwykli obywatele. Jeśli chodzi o zarzut braku do­kładnych programów wizyt oraz informacji na temat planów najważniejszych osób w państwie, kancelarie zarówno premiera, jak i prezydenta przekonują, że polityka to sprawa dynamiczna i rzadko kiedy można podać precyzyjny plan. - To po co są prze - pisy? Gdyby ktoś to skontrolował, byłby spory kłopot dla urzędników rządowych i prezydenckich, ale ostatecznie największa odpowiedzialność pewnie spadłaby na chłopaków z BOR - denerwuje się mój roz­mówca. Gdy proszę o rozmowę z rzecznikiem Biura Ochrony Rządu, słyszę, że nie są to kwestie do publicznych rozważań. Podobnie jak sprawa wysłania ośmiu ochroniarzy w Dolomity.

MYSZY HARCUJĄ
- Donald ma swoje dolce vita w Dolomi­tach, a my mamy swoje dolce vita - mówi mi uśmiechnięty urzędnik kancelarii premiera. Urlop premiera, który w BOR wywołuje zamieszanie, w budynku przy Alejach Ujazdowskich witany jest z radością. Mniejszy stres, mniejsza presja. - Kie­rownik nie ciśnie ministrów, ministrowie nie cisną dyrektorów, a dyrektorzy nie cisną nas. Życie bywa piękne - opowiada szeregowy pracownik.
Rzeczywiście w gmachu panuje atmosfera rozluźnienia. Dla wielu urzędników to jedyny czas na pozałatwianie własnych spraw. - Póź­niejsze poranki i brak siedzenia po nocach w pełnej gotowości - przyznaje pracownik kancelarii. Niby życie toczy się normalnie, ale wtajemniczeni wiedzą, że tak nie jest.
Sala na czwartym piętrze w KPRM. We wtorek jak zwykle zbiera się rząd. Pod nieobecność jego szefa pracami Rady Ministrów kieruje wicepremier Elżbieta Bieńkowska. To jej debiut w tej roli. Pro­gram liczy tylko pięć punktów. Nie ma w nim nic kontrowersyjnego ani specjalnie ważnego. - Donald nigdy by nie pozwolił, żeby ministrowie zajmowali się jakimś zna­czącym projektem, gdy on jest na urlopie. Żaden dokument budzący spory koalicyjne albo kłótnie pomiędzy ministrami nie ma szans na przyjęcie w takim okresie. Za­sada ograniczonego zaufania - śmieje się jeden z ministrów. Posiedzenie jest więc formalnością. Bieńkowska prowadzi je w swoim żołnierskim stylu. - Mogłoby tak być częściej. Z nią to jest krótka piłka. Jak chcę coś załatwić z Elą, to decyzja za­pada natychmiast. Tak albo nie, a jak nie, to nawet wiadomo dlaczego - opowiada kolega z rządu.
Tak jest i tym razem. Posiedzenie kończy się po 30 minutach. Minister spraw zagra­nicznych żartuje, że Bieńkowska nie pobiła rekordu Pawlaka, ale była blisko. Były prezes PSL jako wicepremier zakończył obrady w ciągu 20 minut.

URLOPOWE FATUM PREMIERA
- Sielanka za chwilę się skończy. Kierownik wróci z nart, i zamiast wypoczęty, wróci zły - prognozuje jeden ze współpracow­ników, dodając, że tym razem może być zły wyłącznie na siebie. - To mógł być drugi w historii urlopów Donalda wypoczynek bez żadnego zamieszania w kraju, a on z tym cygarem wyjechał - mówi jeden z mini­strów, przypominając wszelkie urlopowe kryzysy. A tych było wiele. Premier nie ma szczęścia do spokojnego wypoczynku.
Już w 2008 r. musiał skrócić urlop i wrócić do kraju po trzech dniach z powodu zamieszania po stanowczej wypowiedzi unijnej komisarz Neelie Kroes o negatyw­nym zaopiniowaniu pomocy dla polskich stoczni.
Kilka miesięcy później podczas zimowego wypoczynku Tuska rozszalał się kryzys ga­zowy. Rosyjsko-ukraińska wojna gazowa doprowadziła do ograniczenia dopływu gazu do krajów Europy Środkowej i Zachodniej. Tusk nie wraca co prawda do Polski, ale przerywa wakacje, aby z Dolomitów polecieć do Bratysławy na spotkanie szefów państw Grupy Wyszehradzkiej właśnie na temat gazu.
Najgorzej było jednak dwa lata temu. 12 stycznia 2011 r. rosyjski Międzypań­stwowy Komitet Lotniczy prezentuje raport dotyczący katastrofy w Smoleńsku. W Polsce rozpętuje się polityczne piekło. Początkowo rzecznik rządu twierdzi, że nie ma podstaw, aby premier przerwał urlop. Ostatecznie jednak wsiada do rządowego embraera i leci do Werony po szefa rządu. Tusk pojawia się w Warszawie na kilka go­dzin. Występuje na konferencji prasowej, po czym wraca w Dolomity. Powrót szefa rządu w góry jest oczywiście tajny. O tym, że Tusk poleciał do Werony po swoją rodzinę, nie wie nawet ówczesny minister obrony narodowej, który jest przekonany, że jego szef jest w Warszawie i spotka się z nim, aby omówić kryzysową sytuację.
- Utajnianie urlopów to było jakieś sza­leństwo - przyznaje polityk PO. Scenariusz był prosty. Premier tydzień przed urlopem jest wszędzie: udziela wywiadów, występuje na konferencjach. W tygodniu urlopowym pokazują się dwa wywiady w tygodnikach, w poniedziałek i w środę, aby powstało wrażenie, że szef rządu przez cały czas jest w kraju. Ministrowie nie odpowiadają na żadne pytania dotyczące wypoczynku.
Dopiero w ostatnich latach kancelaria premiera zaczęła rezygnować z prób oszu­kiwania dziennikarzy.
- Współpracownicy Tuska w końcu doszli do wniosku, że to bez sensu, bo i tak zawsze było jakieś wariactwo. A to zamie­szanie w służbie zdrowia, a to wojna w pro­kuratorze i pytania o to, gdzie jest premier - mówi polityk PO i dodaje, że odkąd sami informują o planach szefa rządu, urlopowe fatum zniknęło.
Pierwszy normalny urlop Tusk spędził w ubiegłym roku. - Cisza, spokój, szacu­nek, budowanie, nic się nie działo, tak jak teraz - opowiada współpracownik Tuska i dodaje: - Odpukać.
Wszak gdy rozmawiamy, premier wciąż jest w Dolomitach.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz