poniedziałek, 27 stycznia 2014

Meryl Streep: Panowie, tracicie władzę





JA SEXY?! NIGDY!
Ale jest strasznie dużo innych rzeczy, ze które możne mnie pochwalić



Z główną bohaterką filmu  „Sierpień w hrabstwie Osage”
rozmawia
Magdalena Żakowska
Zagrała pani starą, zgorzkniałą, wredną sukę. To trudniejsze niż role uroczych,
pełnych optymizmu kobiet, które grała pani dotychczas?
- To było trudne. Rola Violet dała mi dużo sa­tysfakcji, ale praca nad nią nie była przyjemna. Niełatwo jest patrzeć na świat z perspektywy kogoś takiego jak ona. Kogoś, kto nie czerpie z życia właściwe żadnej przyjemności, kogo je­dynym życiowym celem jest już tylko sprawia­nie bólu innym. I znoszenie własnego bólu. Vio­let ma raka, bardzo cierpi, jest uzależniona od tabletek przeciwbólowych, zażywa je w ilo­ściach hurtowych. I strasznie dużo pali. To był koszmar te osiem tygodni palenia. Codziennie po zdjęciach szorowałam zęby i próbowałam zmyć z siebie smród papierosów.

Nigdy pani nie paliła?
- Oczywiście, że paliłam. Jak większość dziew­czyn w wieku dwudziestu paru lat. Głównie po to, żeby schudnąć. Przez wiele lat to był dla mnie jeden z głównych życiowych motywów. Dziś jestem już uzależniona tylko od serwisów informacyjnych.

Co było w tej roli najtrudniejsze? Poza paleniem.
- Musiałam postawić się w sytuacji kobiety, żony, matki, znienawidzonej przez własną ro­dzinę. To bolesne doświadczenie.

Ten film ma wiele bolesnych scen. Która była najtrudniejsza?
- Pierwsza. Ta, w której gram z Samem Shepardem.

Dlaczego?
- Jestem wyniszczona przez chemioterapię, od­rażająca fizycznie, ale przede wszystkim pełna agresji i nienawiści. Każdy aktor wie, że pierw­sza scena jest najważniejsza, bo widz błyska­wicznie wyrabia sobie opinię na temat postaci. Zdawałam sobie sprawę, że w tej scenie ujawnia się cała ohyda mojej bohaterki, że po niej widzowie będą jej nienawidzić. A to nie fair.

To panią martwi?! To chyba satysfakcja dobrze zagrać potwora?
- Violet nie jest potworem. Nigdy się na to nie zgodzę. Żeby dobrze zagrać, trzeba polubić i zrozumieć swojego bohatera bez względu na to, jaką rolę powierzono mu w scenariuszu. Trzeba się nim stać, spojrzeć na świat jego oczami. Trzeba umieć zrozumieć tego „potwo­ra”. Bo nawet największy potwór zasługuje na współczucie widzów.

Co dobrego zobaczyła pani w Violet?
- Jest bezkompromisowa w stosunku do siebie i innych. Jest też niezdolna do mówienia nie­prawdy. To godne podziwu. Ta pierwsza scena z Samem była dla mnie bolesna także dlatego, że mówi wszystko o ich małżeństwie. Ona jest w nim wciąż dziko zakochana. A on? Myślę, że on ma ją głęboko w dupie.

„Sierpień w hrabstwie Osage" opowiada też o starzejącej się matce i jej trudnych relacjach z dziećmi. Ma pani czwórkę dzieci. Czerpała pani z własnych doświadczeń?
- Nie. To jest generacyjny film. Bohaterka, któ­rą gram, należy do pokolenia, które doświad­czyła wojna. Tak jak moich rodziców. To poko­lenie depresji, traumy, kryzysu, biedy, straty. Poczucie straty - straconej młodości, szczęścia, marzeń - ich uwarunkowało i uformowało. Walczyli w słusznej sprawie, każdy kogoś na tej wojnie stracił, poniósł jakąś cenę. W Ameryce nazywamy ich  „The Greatest Generation”. Violet mówi „Fuckiń Greatest Generation”.
Pracując nad tą rolą, myślałam o mojej mat­ce, o kobietach tego pokolenia w ogóle. One nie miały w życiu wielu możliwości wyboru. Były postawione wobec tych trudnych oko­liczności i musiały im sprostać. To hartuje, ale też wiele odbiera. Nie mogły pozwolić sobie na słabość, ale przestały też akceptować ją u in­nych. Ten wątek to podstawowy powód, dla którego zdecydowałam się zagrać w „Sierpniu w hrabstwie Osage". Moja matka była wspa­niałą kobietą. Pomyślałam, że dzięki tej roli bę­dę mogła ją lepiej zrozumieć. Spojrzeć na świat z perspektywy jej życiowych doświadczeń.

Słynie pani z tego, że wyjątkowo skrupulatnie przygotowuje się do każdej roli. Jak było tym razem?
- Skarbie, jestem już stara, wiem o życiu za du­żo. Nie muszę już przygotowywać się do roli tali jak kiedyś. Znam wielu ludzi, którzy przeszli przez raka, cierpienie, nadzieję, zwątpienie [Meryl Streep zaręczona była z aktorem Joh­nem Cazale, który zmarł na raka, zanim się pobrali, w marcu 1978 roku]. Poznałam też z bliska temat uzależnienia. Wielu moich przyjaciół do­tknął ten problem. Chociaż nie osobiście, to do­świadczałam tego wszystkiego razem z nimi.

Czuje się pani staro?
- Mam 64 lata. Przeżyłam w życiu wiele i prze­żyłam wiele żyć moich bohaterek. Tak, obiek­tywnie jestem stara. Ale wiesz, jak to jest w środku zawsze czujemy się młodsi, niż me­tryka wskazuje.

Violet mówi, że starzejąca się kobieta nie jest i nie może być sexy. A pani jak myśli?
- Totalnie się z nią zgadzam. W naszej kultu­rze określenie „sexy” nie dotyczy kobiet po 45. roku życia. Możemy się zachwycać, że kobieta się nieźle trzyma, ma dobrego chirurga, nie wy­gląda na swój wiek. Ale sexy?! No way! To jest prawda obiektywna dotycząca naszych cza­sów. Ale ja znam wiele kobiet, które były i są sexy nawet po sześćdziesiątce.

A propos, w latach 70. spotkała się pani z jedną z największych ówczesnych gwiazd polskiego kina - z Elżbietą Czyżewską.
- O tak! Poznałyśmy się podczas prób do spek­taklu Andrzeja Wajdy w Yale School of Drama. Zagrałyśmy razem w dwóch spektaklach - nie pamiętam tytułów [„Biesach” Dostojewskiego i „Ojcu” Strindberga], Byłam zakwaterowana w tym samym budynku co Andrzej, a Ela czę­sto go odwiedzała. Od razu zwróciłam na nią uwagę. Była tak bardzo inna niż my, mocno już wówczas feminizujące Amerykanki. Nie­zwykle piękna, kobieca, emanowała wręcz sek­sualnością. Kiedy się przeciągała - jak kot - mężczyźni kamienieli. I była przy tym nieby­wale inteligentna - oczytana, zawsze na bieżą­co z polityką, miała mordercze poczucie hu­moru. Kochałam ją. Uwielbiałam z nią rozma­wiać i przyglądać się jej ukradkiem, kiedy roz­mawiała z innymi. Chciałam być taka jak ona. To na jej podstawie wyrobiłam sobie zdanie o Europejkach jako istotach doskonałych.

Czy to prawda, że uczyła panią polskiego akcentu, który wykorzystała pani potem
w filmie „Wybór Zofii”?
- Nie tyle uczyła, co po prostu starałam się skopiować jej akcent, grając Zofię.

Jest taka legenda, że ukradła jej pani tę rolę...
- Hm, naprawdę? Z perspektywy lat pewnie można stworzyć taką legendę.

Jak pani znosi upływający czas?
- Nigdy nie zabiegałam o miano „sexy”. Owszem, w liceum byłam przez chwilę taką szkolną laseczką z denionymi włosami, ale dość szybko z tego wyrosłam. Chciałam być trakto­wana jako pełnoprawna istota ludzka, na równi z mężczyznami. Co w Hollywood nie było i nadal nie jest łatwe. W latach 70., na początku kariery, startowałam w castingu do głównej ro­li żeńskiej w „King-Kongu”. Odegrałam jakąś scenę, a Dino De Laurentiis popatrzył na mnie wyraźnie niezadowolony i powiedział do swoje­go syna po włosku: „Ona jest strasznie brzydka. Po co mi ją przyprowadziłeś?!’’. Znam włoski. Zrozumiałam wtedy, że w życiu trzeba polegać na nieco mniej ulotnych rzeczach niż uroda i seksapil. Dla mnie kobiecość zawsze sprowa­dzała się do schludności i umiejętności zaistnie­nia w innych niż seksualność kategoriach. W tym sensie nie bolą mnie moje 64 lata. Wbrew pozorom z wiekiem staję się coraz bar­dziej pewna siebie. Rośnie też moje poczucie wartości. Bo jeśli nie koncentrujesz się w życiu na tym, jak wyglądasz, ale na tym, kim jesteś, wiek jest sprzymierzeńcem, a nie wrogiem. Czu­ję się szczęściarą, że dożyłam moich 64 lat i je­stem zdrowa. Wielu moich przyjaciół odeszło. Ciekawe jest też to, że z wiekiem nie traci się apetytu na życie, wręcz przeciwnie - on rośnie.

Jaki komplement ucieszyłby panią najbardziej?
- Że mam analityczny umysł? Ale nie tylko. Chcę być komplementowana z wielu powodów: że jestem romantyczna, wrażliwa, kochająca, piękna w szerszym niż zewnętrzna powłoka sensie. Że potrafię genialnie imitować efekty choroby popromiennej i sprośne zbliżenia sek­sualne. Ze dobrze wiosłuję i potrafię mówić slangiem z Bronxu. Jezu, jest strasznie dużo rze­czy, za które można mnie pochwalić!
Mam ważenie, że kobiety zbyt często kon­centrują się na seksualności. Gdybym miała dać jakąś radę młodemu pokoleniu kobiet, po­wiedziałabym: przestańcie myśleć ciągle o swojej wadze. Mężczyźni średnio co trzy mi­nuty myślą o seksie, a kobiety o... wadze. To taka strata czasu. Jak to o nas świadczy?!
Czytałam pani przemówienie na cześć Emmy Thompson, kiedy wręczała jej pani nagrodę dla najlepszej aktorki podczas gali National Board of Review dwa tygodnie temu. Dotyczyło m.in. sytuacji kobiet w branży filmowej. Jest aż tak źle?
- Czy jest źle?! Jest beznadziejnie. Walt Disney żył w pierwszej połowie XX wieku. Był rasistą, antysemitą, mizoginem i męskim szowinistą. Z zasady nie zatrudniał kobiet w twórczych za­wodach i nigdy tego nie ukrywał. Ale minęło pół wieku od jego śmierci i jeśli chodzi o gender, sy­tuacja w Hollywood w zasadzie się nie zmieniła. Nadal rządzą tu mężczyźni.
Nie lubię narzekać, więc tylko podam ci kilka danych dotyczących amerykańskiego kina wysokobudżetowego w 2012 roku: kobiety stano­wiły 30 proc. postaci, które miały w scenariuszu swoje kwestie; filmy, w których było mniej wię­cej tyle samo kobiet co mężczyzn lub kobiety by­ły w większości, stanowiły 10 proc. produk­cji Hollywood w 2012 roku - generalnie propor­cja ta wynosiła średnio 2,25 mężczyzny na jedną kobietę.
Do tego dochodzi seksizm - liczba nastolatek pokazywanych w filmach w kontekście seksualnym wzrosła od 2007 roku o 32 proc. 26 proc. postaci kobiecych w filmach występuje przy­najmniej półnago - dwa razy tyle aktorek dosta­je propozycję udziału w scenach, w których ma­ją się rozebrać. 80 proc. kobiecych dialogów w filmach w 2012 roku dotyczyło mężczyzn.
Powstał niedawno eksperyment - film, w którym role kobiet i mężczyzn zostały zamie­nione. Mężczyźni spotykają się w kawiarniach i rozmawiają o kobietach, a one robią to, co zwy­kle w fiknach robią mężczyźni. Bardzo to było zabawne. Ale rzeczywistość już taka zabawna nie jest. Gina Davis powołała Institute of Gender in Media i co roku robi szczegółowe badania doty­czące sytuaq'i kobiet w branży filmowej. Kobie­ty stanowią 9 proc. reżyserów w Hollywood. Ka­thryn Bigelow jest nadal jedyną reżyserką, która otrzymała Oscara (2008) - a mamy XXI wiek! Jest tu kilka wielkich i silnych kobiet - jak wła­śnie Kathryn, reżyserka i scenarzystka Ava Du- vemay, scenarzystka Diablo Cody, producentka Kathleen Kennedy czy Lena Dunham, ale jest ich garstka. A badania pokazują, że kobiety sta­nowią połowę widzów wszystkich filmów.
Rozmawiałam ostatnio z Jane Fondą o pew­nej nagrodzie filmowej, którą dostałam. Po­wiedziała „Wow, jesteś jedną z pięciu kobiet, które dostały tę nagrodę w ciągu 28 lat jej hi­storii”. Mówiła to jako komplement, ale dla mnie to była obelga. Pocieszające jest to, że w kinie niezależnym sytuacja kobiet wygląda znacznie lepiej. W tym roku na Sundance Film Festival około połowy nominowanych filmów nakręciły reżyserki.

Dzięki zaangażowaniu w sprawy kobiet w Hollywood i takim rolom jak Clarissa z „Godzin” czy Ethel z „Aniołów w Ameryce” stała się pani ikoną ruchu gender.
- Jestem z tego powodu bardzo dumna. Wspominam o tym, bo w Polsce gender to teraz jeden z najbardziej dyskutowanych tematów.
- A o czym tu dyskutować?

W Polsce trwa obecnie krucjata przeciw gender - prowadzona przez Kościół katolicki i środowiska prawicowe. Powstał nawet zespół parlamentarny „Stop ideologii gender”.
- Nie gadaj? Myślałam, że po latach komuni­zmu dogoniliście już Zachód w sensie społecz­no-kulturowym.
Chyba nie bardzo.
- No cóż, jako - jak to nazwałaś - ikona gender mogę powiedzieć jedynie, że ta krucjata skazana jest na porażkę.
Pomyślałam, że może wygłosiłaby pani w tej sprawie jakieś krótkie przemówienie na zakończenie?
- Spróbuję. Domyślam się, że na tę krucjatę wy­ruszyli głównie mężczyźni, więc powiem tak: Panowie, okłamujecie się tak samo jak talibowie. Wyobraźcie sobie siebie jako drużynę spor­tową i rozejrzyjcie się. W pierwszym składzie macie religijnych ekstremistów. Czy naprawdę chcecie grać w tym klubie? Przyjrzyjcie się światu i kierunkowi, w którym ewoluuje. Czy naprawdę myślicie, że możecie to zatrzymać?!
Przeszłość umiera w bólach, a stary' porzą­dek nie chce się poddać bez walki. Rozumiem to, ale z radością zawiadamiam was, że repre­zentujecie przegraną sprawę. Równość jest wielkim marzeniem i przyszłością tego świata. Jesteśmy różni - kobiety i mężczyźni, heterycy i geje, czarni i biali - ale wszyscy powinniś­my mieć równe szanse wyrażania siebie i bycia sobą. Równe szanse w pracy, miłości i swojej własnej drodze do szczęścia.
Panowie, tracicie władzę, a wasze stare za­sady odchodzą w niebyt. Goodbye!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz